Palikot i Miller biją się o generała, bo oderwanie się od historycznego podziału wciąż jest w Polsce politycznie ryzykowne.
Cezary Michalski: Jako politolog zajmujesz się opisem i analizą modelu konfliktu politycznego we współczesnej Polsce. Chciałem cię zapytać o realność i żywotność „podziału postkomunistycznego”, czyli podziału historycznego. Szczególnie w kontekście zupełnie aktualnego wyrywania sobie Wojciecha Jaruzelskiego przez Leszka Millera i Janusza Palikota, w czym skuteczniejszy okazał się Miller, nakłaniając Jaruzelskiego, aby stał się jednym z honorowych patronów Kongresu Lewicy Społecznej. Czy Miller i Palikot się mylą, czy też może rzeczywiście w 2013 roku o politycznym sukcesie centrolewicy może przesądzać obecność lub nieobecność generała?
Rafał Matyja: „Podział postkomunistyczny” jako podział historyczny odnoszący się do wyborów politycznych pokrywał się do pewnego stopnia z podziałem religijnym, czyli z podziałem na ludzi niechętnych Kościołowi i z Kościołem sympatyzujących. Dzięki czemu został wzmocniony i przedłużony na lata 90. Znacznie silniej występował przy tym na poziomie elit. Gdyby był rzeczywiście tak wyraźnie obecny na poziomie emocji i motywacji wyborców, to w 2000 roku Aleksander Kwaśniewski nie wygrałby w pierwszej turze, ale dopiero w drugiej. Ale jeśli chodzi o elity, to „podział postkomunistyczny” jest żywo obecny mniej więcej do końcówki rządów Leszka Millera. Potem już nie, bo polityczna elita postkomunistyczna zostaje w dużej mierze osłabiona i wypchnięta na margines.
W jakim sensie jest jednak obecny na poziomie elit, skoro plan Balcerowicza, przyjęty i realizowany przez elity III RP, ten podział przekracza? Podobnie orientacja na wejście do NATO i UE jest realizowana przez polityków reprezentujących obie strony „postkomunistycznego podziału”. Wreszcie Konstytucja zostaje uchwalona ponad „podziałem postkomunistycznym”.
Ty odnosisz to wszystko do poglądów.
Nie do poglądów, tylko do realnych działań i decyzji w obszarze polityki wewnętrznej i zagranicznej.
A ja odnoszę to do prostych podziałów biograficznych, do konsekwencji osobistych wyborów z lat 80.
Ale w takim razie na ile „podział postkomunistyczny” jest politycznie ciekawy, skoro nie determinował realnego kształtu transformacji po roku 1989? Antoni Dudek, który uważa „podział postkomunistyczny” za bardzo istotny, poproszony o podanie jakiegokolwiek owocu oddziaływania tego podziału na polską politykę odpowiedział po długim namyśle, że jego jedynym instytucjonalnym dzieckiem jest IPN. To nie jest centralna instytucja polskiej transformacji, nawet jeśli budzi spore emocje.
Wybory dokonywane w ostatnim okresie istnienia PRL determinują jednak skład obozów politycznych w latach 90. Pamiętamy z nazwiska osoby, które przechodzą przez tę granicę, np. Andrzeja Celińskiego. A pamiętamy dlatego, że można te osoby policzyć na palcach jednej ręki. Te dwie elity były nieprzenikalne. Jedyna próba porozumienia ponad podziałami, czyli Unia Pracy, pękła dramatycznie. Właśnie według osi biograficznej.
Nie było też nigdy w Polsce, w przeciwieństwie do Węgier, koalicji rządowej współtworzonej przez liberałów z dawnej opozycji razem z postkomunistami. UW nigdy nie stworzyło koalicji rządowej z SLD, mimo że było to w pewnych momentach możliwe. Ale mimo wszystko dziwny to podział, skoro działa towarzysko i grupowo, ale nie w obszarze najważniejszych decyzji o kształcie państwa.
W tych sprawach albo panował bardzo szeroki konsensusu – jak w przypadku decyzji o wejściu do NATO i UE – albo, tak jak w stosunku do planu Balcerowicza czy tego, co nazywasz „ogólnym kierunkiem transformacji”, i tu, i tu byli zwolennicy i przeciwnicy. Choć w 1991 SLD grał na sprzeciwie wobec polityki gospodarczej dwóch poprzednich lat.
Wyłącznie kiedy był w opozycji, bo będąc u władzy, potwierdzał wszystkie polityczne i gospodarcze priorytety polskiej transformacji.
Jeśli chodzi o znaczący sprzeciw wobec Konstytucji z 1997 roku, to zorganizowały go jednak „Solidarność” i Kościół.
Ale Unia Wolności była po stronie Konstytucji, Mazowiecki jest autorem preambuły, UW wspólnie z postkomunistami głosuje za Konstytucją i wygrywa konstytucyjne referendum.
Koalicje rządowe zawierano jednak wyłącznie jako koalicje „historyczne”. Pamiętam emocje z czasów rządu AWS-UW, kiedy te historyczne emocje były jeszcze bardzo silnie. I to raczej one przesądziły o powstaniu tego rządu.
A ja pamiętam z nieco późniejszego okresu, jak Marian Krzaklewski próbował prowadzić „antykomunistyczną” kampanię przeciw Kwaśniewskiemu. I zarówno „antykomuniści” Kaczyńscy, jak też „antykomuniści” we władzach AWS konsekwentnie go niszczyli, widząc w tym priorytet nawet w stosunku do walki z „postkomunistą” Kwaśniewskim.
Nawet Jerzy Buzek dystansował się od tamtej kampanii, ale to wszystko działo się raczej na zasadzie „Krzaklewski i tak przegra, nie będziemy się angażować”.
Zatem inne logiki polityczne bywały ważniejsze od „podziału postkomunistycznego” także jeśli chodzi o efektywne zachowania politycznych elit. „Antykomuniści” zwalczają Wałęsę (idea „Porozumienia 3/4” przeciw Kwaśniewskiemu budzi ich głębokie rozbawienie) i Krzaklewskiego, wiedząc, że wzmacniają w ten sposób „postkomunistów”.
„Podział postkomunistyczny” działa, tyle że na bardzo minimalnym poziomie. Już sobie powiedzieliśmy, że nie ma charakteru społecznego, nie ma też charakteru programowego. Modyfikuje jednak zachowania elit, uniemożliwia przełamania środowiskowych podziałów. Oczywiście, że używa się ludzi drugiego obozu do osłabiania konkurentów w obozie własnym. Ale myślę, że kiedy Andrzej Milczanowski odczytywał w Sejmie oskarżenie Józefa Oleksego o zdradę, w szeregach postkomunistów nie brakło i takich, którzy się po cichu cieszyli, że „Józia” obalą.
Czy dzisiejszy powrót do Jaruzelskiego, najpierw próba przejęcia go przez Palikota, potem przejęcie go przez Millera, świadczy o tym, że „podział postkomunistyczny” może służyć polityce współczesnej centrolewicy, czy też jest to pomyłka liderów zafiksowanych na walce ze sobą?
Wojciech Jaruzelski pozostaje ważny dla tożsamości rozmaitych bardziej zaangażowanych w politykę grup społecznych. Jeżeli Leszek Miller czy SLD przez lata zapraszali go na swoje zjazdy, to nawet nie ze względu na wyborców, ale ze względu na ludzi, którzy stanowili rdzeń skutecznych kampanii wyborczych. To byli nie tylko członkowie partii, ale także ludzie ważni w swoich środowiskach, mobilizujący poparcie. Generalnie na nich można liczyć. A ich emocje wciąż są ulokowane w historii. Jeśli ktoś wyraźnie zaangażował się po stronie ekipy stanu wojennego w latach 80., to teraz chce, żeby dobrze mówiono o generale Jaruzelskim, bo ściąga to z niego wszystkie zarzuty, które pojawiały się przez następne lata w kontekście „podziału postkomunistycznego”.
Zatem wyrywanie sobie Jaruzelskiego przez Millera i Palikota oznacza, że na tym etapie walki ze sobą obaj za kluczowe uznali poparcie tego „historycznego jądra”, elektoratu postkomunistycznego? Który z nich więcej na tym zyskuje, a który więcej traci?
Więcej zyskuje Miller. A po drugiej stronie, to już nie jest tylko Palikot, ale Palikot z Kwaśniewskim, co wzmacnia motywacje Millera.
Na tym etapie konieczność walki o twarde jądro elektoratu SLD ukształtowane przez „podział postkomunistyczny” staje się zatem kwestią życia i śmierci?
Ja bym powiedział tak, że ponieważ to jest wojna totalna, wojna na zniszczenie drugiej strony, to wszystko jest w tej wojnie wartością. Ale Wojciech Jaruzelski jest wartością w tym sensie szczególnie cenną, że pewna grupa ludzi, którzy mają sporo do powiedzenia w momencie dla tego konfliktu wyjściowym i rozstrzygającym, może zostać Jaruzelskim przekonana.
Czy Palikot nie płaci za walkę o Jaruzelskiego wyższej ceny niż Miller?
Chyba tak. Miller stracił Dudę, ale poszła wcześniej wiadomość, że Duda przyjął zaproszenie na Kongres pod patronatem SLD. Więc to, że Duda się później wycofał z powodu zaproszenia Jaruzelskiego, jest dla Millera mniejszą stratą, tym bardziej że nie stara się przecież o poparcie jakiejś nowej lewicy. Ponieważ Miller w rozmowie z Krasowskim powiedział bardzo dużo o sobie, to wiemy także, iż Leszek Miller nigdy nie jest tak szczęśliwy, jak wówczas, kiedy ma własny dostęp do ludzi „Solidarności”, kiedy nie musi prosić o wstawiennictwo Aleksandra Kwaśniewskiego. Ściągnięcie Dudy było zatem oczywistym sukcesem. Jeśli jeśli już trzeba wybierać, to oczywiście lepiej mieć Jaruzelskiego, który w twardy sposób oddziałuje na grupę, od której poparcia zależy wynik kampanii, a w dodatku o którą trzeba walczyć szczególnie intensywnie po wejściu do gry Kwaśniewskiego.
Poza tym Miller w miejsce Dudy zaprosił Wałęsę, który w dodatku przyjął zaproszenie do komitetu honorowego Kongresu Lewicy, a nie tylko do jednej z dyskusji panelowych, tak jak wcześniej Duda.
Miller przejął inicjatywę, a Palikot traci. Kiedy Palikot powiedział po wyborach 2011 roku „Good bye Lenin!”, mówił to z pełną świadomością, że mu się urodził nowy elektorat, silniejszy od postkomunistycznego. I na pewno nie zorganizowany już w istotnej części przez podział historyczny. Ale teraz zaczął w to wątpić. Choć może być również tak, że Palikot szuka wszędzie. W tej chwili jest gorączkowe szukanie wszędzie, nawet rzeczy wzajemnie sprzecznych. Możemy się zastanawiać, na ile to jest efekt niepokojącego efektu ostatnich sondaży, a na ile jest to trwała natura polityczna Palikota.
Czy obie strony nie tracą jednak jakiejś szansy przez to zafiksowanie się na elementach „podziału postkomunistycznego”? Czy nie marnują okazji zorganizowania lewicy na inny, a nie historyczny sposób? Czy nie istnieje w Polsce lewica młodsza, nowa, istotna na tyle, że należałoby ją przyciągać rezygnując z historycznych rekwizytów?
Jeszcze przez parę lat będzie ryzykowne dla formacji lewicowych grających na poziomie parlamentu odcinanie się od postkomunizmu. Zobaczmy jak prawica buduje swoją tożsamość. Też na wszelki wypadek ma w swoim arsenale elementy podziału historycznego. A losy Fiszbacha czy postkomunistów z Unii Pracy, którzy próbowali się wyraźnie odciąć od własnej przeszłości, pokazują, jak bardzo takie zerwanie jest politycznie ryzykowne. To nawet nie dotyczy elektoratu, ale właśnie tego poparcia aktywniejszych politycznie grup społecznych, które tworzą taką „polityczną klasę średnią”. Gotowe startować w wyborach do rad miast, wspierać kampanie. Starsi lewicowcy odrzucający podział historyczny przegrali, a środowiska lewicy nowej, niezwiązanej historycznym podziałem, ciągle jeszcze nie dały dowodu na to, że istnieją na tyle realnie, by oparcie się na nich bez odniesienia do postkomunizmu było politycznie bezpieczne.
Rafał Matyja, ur. 1967, politolog, publicysta. Sekretarz Biura Programowego Rządu przy premierze Hannie Suchockiej, współpracował przy realizacji reformy administracji publicznej w okresie rządu Jerzego Buzka. Autor hasła „IV Rzeczpospolita”, które w jego intencjach oznaczać miało konieczność reformy i wzmocnienia państwa.