Bezformie to domyślny układ polskiej polityki.
Dymisja marszałka Sikorskiego i kilku kluczowych ministrów rządu Ewy Kopacz po ujawnieniu akt „afery podsłuchowej” sprzed roku wydaje się desperackim gestem. Premier Kopacz przypomina wilczycę, która schwytana we wnyki, odgryza sobie łapę i próbuje uciekać na trzech pozostałych. Nic jednak nie wskazuje, by ta rozpaczliwa ucieczka uratowała Platformę przed wyborczą klęską. Nagonka PiS i „antysystemowców” już poczuła krew, nie popuści, wkrótce dopadnie osłabioną partię rządzącą.
Gdyby dymisja oznaczała tylko złą wiadomość dla Platformy, nie należałoby się nią aż tak przejmować. Po ośmiu latach przy władzy i lepiej zorganizowane partie się sypią. Ale problem z wydarzeniami, których zwieńczeniem była decyzja premier Kopacz, jest taki, że są symptomem głębokiej, strukturalnej słabości państwa na wszystkich jego poziomach. Sprawa wrażliwych akt, zawierających dane osobowe poważnych bądź co bądź ludzi (wysocy urzędnicy państwowi, śledczy, najbogatszy obywatel), które po prostu wyciekają sobie z prokuratury na Facebooka, boleśnie pokazuje, jak bardzo teoretycznie działa państwo polskie. Albo mamy tu bowiem do czynienia z tak całkowitym bałaganem, że sytuuje nas on instytucjonalnie w Trzecim Świecie, albo z infiltracją państwa przez różne grupy interesów (obce wywiady?), które jego instytucjami posługują się jak chcą. Albo z jednym i drugim.
Widać też, że narzekania na zabetonowaną scenę polityczną okazały się myśleniem życzeniowym – scena ta nie jest dużo bardziej stabilna niż w początkach demokracji, cały czas balansuje na granicy rozpadu.
Bezformie – znów, jak w Rzeczpospolitej szlacheckiej – okazuje się domyślnym układem polskiej polityki, do którego powraca ona, gdy zabraknie hegemona, takiego jak PO pod przywództwem Tuska.
Łatwiej obalić rząd niż pół litra
Pod władzą Tuska PO wydawało się niezachwianym monolitem. Od partii odbijały się kolejne afery – hazardowa, afera z Pawłem Grasiem, Amber Gold. Wydawało się, że PO poradzi sobie także z aferą taśmową. I rzeczywiście dała radę, gdy atak przyszedł ze strony „Wprost”, jakoś opiniotwórczego i poważnego tygodnika opinii. Skandalu wokół wypowiedzi Bieńkowskiej nie udało się wywołać prawicowym mediom braci Karnowskich.
W końcu jednak ćwierć rządu dymisjonuje nie jakiekolwiek medium, ale wariat, którego (teraz śledzony przez prawie pół miliona użytkowników) profil na Facebooku ma adres: www.facebook.com/pierydolefiskusa.stonoga. Nie dać się „Wprost”, a ustąpić przed Stonogą – jest to po prostu frajerstwo, którego wyborcy Platformie chyba nie wybaczą. Nic lepiej niż Stonoga wywołujący rządowy kryzys nie pokazuje sypania się układu władzy i degrengolady Platformy. A także bezformia polskiej debaty publicznej, w której zamiast silnych mediów reprezentujących określone poglądy i interesy i z tej perspektywy prowadzących dialog z władzą, główną rolę zaczynają grać pozostające poza jakąkolwiek odpowiedzialnością za słowo ośrodki komunikacji, niezdolne sformułować żadnego stanowiska, zdolne jedynie destabilizować politykę i zarządzać jej permanentnym kryzysem, punktowanym przez kolejne skandale. W efekcie zamiast rozmawiać o jakkolwiek merytorycznych rozwiązaniach, emocjonujemy się, czy różni „źli ludzie” zostali, czy nie zostali ukarani.
Marian Krzaklewski, zanim jeszcze poprowadził AWS do zwycięstwa w 1997 roku, miał powiedzieć, że „łatwiej obalić rząd, niż pół litra”. Za Krzaklewskim, gdy mówił te słowa, stał przynajmniej poważny związek zawodowy. Strach myśleć, kto może stać za Stonogą.
Edward Snowden z Dzikich Pól
Stonoga kompromituje nie tylko państwo, ale także instytucję sygnalisty – whistleblowera. Kogoś, kto ma dostęp do utajnionych informacji i ujawnia je w imię wyższego interesu społecznego. O ile historia Snowdena jest autentyczną tragedią, o tyle sprawa Stonogi to jakaś ponura farsa. To też wiele mówi o kondycji naszej demokracji – oto Edward Snowden na miarę naszych możliwości!
Na Dzikich Polach polskich półperyferii nawet szlachetna instytucja whistleblowera przeradza się w swoją karykaturę.
Stonoga wygląda jak wyjęty z najmroczniejszych dziejów Rzeczpospolitej szlacheckiej. Kilkadziesiąt procesów, odwoływanie się od wyroków, obrażanie policjantów i urzędników czynią z niego nowe, jeszcze bardziej groteskowe wcielenie Samuela Łaszcza – legendarnego warchoła z czasów Chmielnickiego, skazanego 236 razy na banicję i 36 razy obłożonego infamią, którymi to wyrokami (nie było ich komu wykonać) miał podbijać sobie płaszcz. Stonoga jest teraz w swoim żywiole: na Twitterze obraża urzędników i polityków, szantażuje ich ujawnieniem numerów prywatnych telefonów, ogłasza, że „kupi materiały na Kuźniara”. Wariat? Wariat, ale ten wariat ustawia dziś całą scenę polityczną i obnaża słabość tego państwa.
Jak wiemy, w Rzeczpospolitej szlacheckiej świat warchołów i rokoszy nie tylko pogrążał państwo w bezformiu, ale służył także interesom obcych mocarstw. Niepokorni, dumni Sarmaci często zrywali sejmy za jurgielt z przeróżnych stolic. Nie można i teraz wykluczyć, że któraś stolica, podrzucając akta takim ludziom jak Stonoga, gra na destabilizację sytuacji w Polsce. Oczywiście nie mamy żadnej wiedzy, by zweryfikować tę tezę, ale pamiętajmy też, w jakim geopolitycznym kontekście wszystko to się dzieje i miejmy to na uwadze, gdy cieszymy się z upadku (nieraz na to faktycznie zasługujących) ministrów.
Zugzwang Platformy
Jakie skutki mieć będzie rekonstrukcja rządu? Na pewno nie pomoże PO. Po rewelacjach Stonogi partia znalazła się w sytuacji, którą szachiści nazywają zugzwangiem: gdy każdy ruch gracza pogarsza jego sytuację na szachownicy. A w szachach i polityce nie można zrezygnować z ruchu.
Być może premier Kopacz nie miała innego wyjścia niż czystka w swoim gabinecie; taktyka „na przeczekanie” też byłaby zła. Ale taka rekonstrukcja rządu jest fatalna.
Z czterech powodów. Po pierwsze, stwarza wrażenie, że wszystkie zdymisjonowane osoby „były w coś umoczone”. Że rząd o tym wiedział, do końca ukrywał i zaczął działać dopiero wtedy, gdy dzielny „samotny wilk” ujawnił prawdę w sieci. W dodatku wiemy, że nie odsłuchano wszystkich taśm. Ludzie już sobie pewnie dopowiadają, że ho, ho, panie, na tych taśmach na Arłukowicza i Rostowskiego to dopiero musiały być haki. PO nie może w tej sytuacji wysłać gorszego komunikatu.
Po drugie, taka decyzja łatwo może zostać przedstawiona jako manewr odwodzący uwagę opinii publicznej od skoku, jaki przed prawdopodobnie przegranymi wyborami PO próbuje zrobić na prokuraturę generalną (wymiana Seremeta na człowieka PO) i Telewizję Polską. W tym samym dniu, w którym polecieli ministrowie, wybrano nowy zarząd stacji. W konkursie, z którego wcześniej odpadli najbardziej merytoryczni kandydaci.
Po trzecie, na rekonstrukcję rządu jest za późno. Za chwilę dwa martwe wakacyjne miesiące, potem kampania. Rekonstruować rząd, pozbywając się osób, na których mogły być obciążające materiały na taśmach, trzeba było wtedy, gdy Kopacz zostawała premierem. Wtedy należało odświeżać gabinet, wprowadzać nowe twarze, i z nimi iść do wyborów. Teraz to musztarda po obiedzie.
Wreszcie rekonstrukcja podsyca wewnętrzne tarcia w PO. Kopacz pokazuje raz jeszcze, że nie jest liderką, że jej przywództwo jest słabe. Że partia potrzebuje kogoś bardziej charyzmatycznego na jej czele. Pewnie tak jest, ale walka o władzę kwartał przed wyborami to ostatnie, na co PO może sobie teraz pozwolić.
„Niech się pan trzyma, panie Jarosławie!”
Kto zyskuje na tym wszystkim? Na pewno PiS i Kukiz. Być może inne „antysystemowe” siły, jeśli się zorganizują. Potężnym czynnikiem destabilizacyjnym będzie partia Kukiza. Tego typu wydarzenia to wiatr w jej żagle. Potwierdzają się tezy o partiokracji, zepsutej elicie, potrzebie „rozgonienia ich wszystkich”. Poza tym lista Kukiza nie będzie miała nic do zaoferowania. Widać, że kukizowcy kompletnie nie mają pomysłu na Polskę; nigdy jeszcze w historii naszej demokracji populizm nie był tak wypłukany z jakichkolwiek treści, z jakiegokolwiek zakorzenienia w społecznych interesach.
Jednocześnie w tym chaosie pojawia się nadzieja – na polityczną artykulację tych tożsamości i interesów, które w ciągu ostatniej dekadzie zostały zblokowane. Myślę tu o partii Razem, ruchach miejskich, nowych ruchach społecznych. Ale też o próbie odnowienia formuły liberalnej w Nowoczesnej.pl czy chadeckim skrzydle w młodym pokoleniu PiS.
Ceną za otwarcie sceny politycznej będzie pewnie rząd Kukiza i Jarosława Kaczyńskiego (lub kogoś namaszczonego przez niego). Jest to cena straszna, nikt elementarnie rozsądny nie chce jej płacić. Pozostaje mieć nadzieję, że – jak ostatnio – Kaczyński spróbuje zjeść przystawkę, wywróci parlament i rozpisze nowe wybory. I w nich będziemy mogli wreszcie dokonać innego wyboru niż między coraz bardziej więdnącą miernotą a coraz bardziej odjechanym szaleństwem.
**Dziennik Opinii nr 162/2015 (946)