Przepis o ochronie „uczuć filozoficznych” wydawałby się nam absurdalny. Dlaczego więc do porządku dziennego przechodzimy nad ochroną uczuć religijnych?
Na początek weźmy dwa wielkie teksty kultury. Na przykład List św. Pawła do Rzymian i fragment o panu i niewolniku z Fenomenologii ducha. Z tym drugim fragmentem zrobić można dziś w Polsce dowolną rzecz. Wyprowadzić z niego interpretację historii i rządzących nią konfliktów; uznać za bełkot; powiedzieć publicznie, że to stek bzdur, których autor jest intelektualnym hochsztaplerem; wystawić w kabarecie jego prześmiewczą parodię; podrzeć i wyrzucić do śmieci materialny nośnik, na jakim został wydrukowany. Drugi tekst, biorąc pod uwagę fakt, że żyjemy w ładzie opartym normatywnie na równości, wolności przekonań i swobodzie ich wyrażania w przestrzeni publicznej, powinien funkcjonować na dokładnie tych samych zasadach. Nie ma powodu, dla którego św. Paweł miałby być traktowany przez prawo demokratycznego państwo inaczej niż Georg Wilhelm Friedrich Hegel.
Tak jednak nie jest. Powiedzenie na przykład, że św. Paweł był trzeciorzędnym pisarzem politycznym starożytności, a List do Rzymian jest przykładem wszystkich płycizn jego myśli, nie mówiąc już o publicznym spaleniu książki, w której List został wydrukowany, może skończyć się w sądzie. Powód? Ochrona tzw. uczuć religijnych.
Ostatnio w Polsce toczyło się kilka głośnych procesów w sprawie ich naruszenia. Trwająca przez kilka instancji sądowych odyseja Adama „Nergala” Darskiego, oskarżonego o obrazę uczuć religijnych z powodu podarcia Pisma Świętego na zamkniętym koncercie zespołu Behemoth. Proces Doroty „Dody” Rabczewskiej, ukaranej za nazwanie autorów Biblii „naprutych winem i palących jakieś zioła kolesi”. Zapadł tu wyrok skazujący, artystka złożyła w tej sprawie skargę do Trybunału Konstytucyjnego. Ten skargę przyjął. Wreszcie zaocznym wyrokiem skazany został niedawno przez mokotowski sąd redaktor naczelny tygodnika „Nie” Jerzy Urban. Poszło o zamieszczony w jego gazecie rysunek ze zdziwioną twarzą Jezusa przekreśloną znakiem zakazu.
Wszystkie te sprawy powinny skłonić nas do ponownego otwarcia debaty na temat tego, czy tzw. uczucia religijne w ogóle powinny być chronione w demokracji liberalnej.
Uczucia religijne, uczucia filozoficzne
Czym są te uczucia chronione przez polskie prawo? Trudno właściwie powiedzieć. Artykuł 196 Kodeksu karnego stanowi: „Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”. Prawo określa, co jako przedmiot uczuć religijnych („przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania kultu”) podlega ochronie, ale nie określa, czym uczucia religijne różnią się od niereligijnych i dlaczego te religijne zasługiwać miałyby być szczególnie ochronione.
Strona religijna często powołuje się na to, że uczucia religijne są dla osób wierzących szczególnie ważne. Że wiążą się one z przeżyciami o najwyższym stopniu wzniosłości i intensywności, połączone są z poczuciem uroczystości i grozy, a wywołuje je kontakt z osobową obecnością i wolą bóstwa. Ale czy te uczucia – wzniosłość, groza, poczucie małości własnej osoby w zetknięciu z potężniejszym bytem – nie odpowiadają także świeckiemu poczuciu wzniosłości, jakie możemy przeżywać, na przykład obcując z potęgą natury czy dziełem sztuki? Czy kontakt z malarstwem Piera della Francesca, poezją Ezry Pounda, prozą Marcela Prousta, myślą Immanuela Kanta nie może dostarczać równie intensywnych, formacyjnych, istotnych dla tożsamości podmiotu przeżyć i uczuć? Dlaczego więc prawo i egzekwujące je państwo chroni właśnie przeżycia i uczucia religijne – a nie na przykład „uczucia artystyczne” czy filozoficzne?
Przepis o ochronie „uczuć filozoficznych”, dający prawo do dochodzenia swoich praw w sądzie na przykład fenomenologom, którzy poczuli się urażeni nie dość pełnymi szacunku i uniżenia polemikami z Husserlowskimi koncepcjami czasu, wszystkim nam wydawałby się absurdalny. Dlaczego więc do porządku dziennego przechodzimy nad identycznie skonstruowanym zapisem o ochronie uczuć religijnych?
Detronizacja teologii
Skarga konstytucyjna złożona przez Rabczewską stwierdza, że definiujący obrazę uczuć osób religijnych przepis kk bardziej chroni wolność wyznania niż wolność sumienia osób bezwyznaniowych. Jest to bez wątpienia prawda, postawić by należało jednak nawet mocniejszy zarzut. Jak zauważył przy okazji procesu Dody profesor Zbigniew Mikołejko, jego stawką jest wolność głoszenia konsekwentnie ateistycznego światopoglądu w Polsce. Co bowiem powiedziała Doda? Sprowadzając rzecz do esencji – to, że Biblia to dla niej stek bzdur.
Ja sam nigdy nie powiedziałby tak o Piśmie Świętym – jako osoba niewierząca. Biblia była i ciągle jest dla mnie wielką lekturową przygodą. Pieśń nad pieśniami to fascynująca erotyczna poezja, Księga Hioba to jedna z pierwszych wielkich narracji emancypacyjnych, podobnie księgi takich proroków jak Izajasz czy Jeremiasz – próżno gdzie indziej szukać tak porywającej retoryki gniewu. Św. Paweł jest jednym z największych pisarzy politycznych starożytności – takie połączenie porywającego etycznego projektu z bezwzględną wolą mocy można później znaleźć tylko w najlepszych fragmentach Lenina.
Ale rozumiem, że dla kogoś wszystko to mogą być bzdury. I dopóki swobodne powiedzenie tego, że to są bzdury, będzie wiązało się z sankcjami prawnymi, dopóty nie będziemy mogli powiedzieć, że osoby niewierzące naprawdę cieszą się w Polsce wolnością słowa i sumienia. To samo dotyczy oczywiście nie tylko Biblii, ale i innych religijnych świętych ksiąg czy dogmatów.
Historia nowoczesnej Europy zaczyna się od (by pożyczyć określenie od Carla Schmitta) „detronizacji teologów”. W wyniku wojen religijnych XVI wieku powstaje konstrukcja suwerennego państwa oddzielonego od różnych wyznań, przyznającego sobie prawo do utrzymywania własnego, świeckiego porządku z dala od roszczeń teologii. Procesy sekularyzacji, instytucja wolności religijnej są konsekwencjami tego pierwszego gestu. Jego ostatecznym etapem jest uznanie religii za część kultury. W oczach prawa symbole, rytuały religijne, święte księgi i miejsca kultu nie powinny różnić się od innych wytworów kultury i podlegać szczególnej ochronie. Co oznacza, że tak jak wszystkie dobra kultury powinny być otwarte na swobodne użycie – w tym także na parodię, przechwycenie, przedrzeźnianie. Czyli, najkrócej mówiąc, na profanację.
Profanacja warunkiem demokracji
W Paryżu w roku 1950 działacz ruchu letrystów Michel Mourre podczas mszy wielkanocnej transmitowanej przez telewizję wszedł na ambonę katedry Notre-Dame przebrany za dominikańskiego mnicha i wygłosił bluźniercze antykazanie. Zaczął od oskarżenia Kościoła o „przechwytywanie żywotnych energii człowieka i kierowanie ich ku pustemu niebu”, a zakończył słowami: „Ogłaszamy zatem śmierć Chrystusa-Boga, by człowiek wreszcie mógł zacząć żyć”.
Mourre dokonał przechwycenia przestrzeni kultu na rzecz własnej artystyczno-politycznej akcji. Siły policyjne nie chciały robić z niego męczennika; próbowano wrobić go w szaleństwo. Ale za sprawą protestu opinii publicznej (z papieżem surrealizmu André Bretonem na czele) po pierwszej opinii psychiatry zalecającej hospitalizację aktywisty zamówiono drugą, po której wyszedł na wolność.
W pierwszym liberalnym odruchu moglibyśmy zapytać, dlaczego Michelowi Mourre przeszkadzali katolicy świętujący najważniejszy dla siebie dzień w roku w swojej katedrze. Nie należy jednak zapominać, że miejsca kultu nie są wyłącznie miejscami kultu, ale też społecznej i politycznej aktywności, i jako takie powinny być otwarte także na różnego rodzaju spontaniczne działania, czasem na granicy porządku publicznego – tak samo jak parlamenty, galerie sztuki czy sale wykładowe.
Sprawa Mourre’a powróciła w procesie Pussy Riot. Cerkiew we współczesnej Rosji jest nie tylko miejscem kultu, nie tylko miejscem przeżywania uczuć religijnych, ale także miejscem sojuszu tronu i ołtarza, wytwarzania dominującej ideologii, tworzenia polityki. Próba wprowadzenia w tę przestrzeń politycznego działania uderzającego w ten hegemoniczny splot jest po prostu wyciągnięciem wniosków z tej sytuacji.
Dopóki religia i jej przestrzenie (święte księgi, miejsca itd.) nie zostaną otwarte na profanację, nie możemy mówić o prawdziwie demokratycznym ładzie. W demokracji wszystko może być bowiem przedmiotem dyskusji (posługującej się także takimi środkami jak pastisz czy parodia). Prawo wyłączające z niej całe przestrzenie i teksty na rzecz ochrony „uczuć religijnych” szkodzi jakości naszego demokratycznego życia.
Uczucia i drażliwość
Tak więc choćby uczucia religijne były niezwykle ważkie i intensywne dla żywiących je osób, nie mogą stać na drodze szeroko rozumianego demokratycznego porządku. Należy jednak zapytać, czy rzeczywiście zawsze o uczucia religijne tu chodzi?
We wszystkich niejasnych definicjach uczuć religijnych pojawia się jeden wspólny element: ich niezwykła intymność, osobisty charakter, związek z tym, co w podmiocie jest najbardziej personalne, prywatne. Czy taką skrajnie intymną relację można w ogóle zdefiniować w prawie? Czy coś tak wewnętrznego może zostać w jakikolwiek sposób „obrażone” przez zewnętrzne wobec podmiotu działania?
Oczywiście nie. Zawodowym obrońcom uczuć religijnym nie o uczucia religijne bowiem chodzi, a o – by posłużyć się określeniem profesora Chwedeńczuka – religijną drażliwość.
Drażliwość, która reaguje nie tyle na naruszenie czegoś, co dla podmiotu szczególnie cenne, intymne – ale na naruszenie jego symbolicznej władzy.
W procesach przeciw Dodzie i Nergalowi z oskarżeniem wystąpił Ryszard Nowak, szef samozwańczego Komitetu Obrony przed Sektami. Kiedyś poseł Unii Pracy, po tym jak wypadł z parlamentu, odnalazł nowy sposób na karierę publiczną – zawodowe obrażanie się na tle religijnym. Oczywiście Ryszard Nowak i inni obywatele mają prawo do budowania swojej kariery na drażliwości na dowolnym punkcie. Tylko czy prawo, które ma wszystkim gwarantować wolność i swobodną manifestację poglądów, powinno różne takie drażliwości chronić? Dla mnie odpowiedź jest jednoznaczna.