Wiemy, że w Sejmie nie ma dziś lewicy, ale okazuje się, że nie ma też liberalnego centrum.
Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do tego, że w Sejmie obecnej kadencji nie ma żadnej lewicowej formacji. Jak się jednak okazuje, przyjdzie się pogodzić i z tym, że nie ma w nim także liberalnego centrum. Z tej pozycji coraz bardziej bowiem abdykują Platforma Obywatelska i Nowoczesna. Obie partie posuwają się przy tym budzącym zdumienie wśród najbardziej wyrafinowanych fizyków kwantowych ruchem w przeszłość: PO zachowuje się, jakby chciało się cofnąć do roku 2005, gdy z POPiSem budować miało wielką, konserwatywno-liberalną opozycję, Nowoczesna zaś jeszcze dalej, ku głębokim latom 90. i złudzeniom polskich liberałów z tamtego czasu.
Jak niedawno mówił na tych łamach Antoni Dudek, także światopogląd Jarosława Kaczyńskiego zatrzymał się w ostatniej dekadzie XX wieku. Prezes Polski przekonany jest, że odmraża wielką zmianę, którą w okolicach roku 1990 zablokował Układ. Znajdujemy się więc na osobliwej scenie politycznej, którą w 2015 roku rządzą dinozaury najntisów, żywe skamieliny z epoki, gdy czekało się na kolejną płytę Nirvany.
KOD przeciw kobietom
Ideowej abdykacji polscy liberałowie dokonali najwyraźniej przy okazji złożenia w Sejmie obywatelskiego projektu zmiany ustawy o prawach reprodukcyjnych kobiet. PO i Nowoczesna przestraszyły się projektu, jak diabeł święconej wody. Pytani o niego posłowie i posłanki tych partii zmieniali temat, odwracali wzrok, ich twarze wyrażały pretensje, że w ogóle ktoś zmusza ich do zajmowania się takimi rzeczami i składania jakiejś deklaracji w tej materii.
Tymczasem to właśnie sprawa reguł przerywania ciąży i dostępu do zdrowia reprodukcyjnego byłyby czymś, w czym partie mogłyby zademonstrować swoją nie-prawicową tożsamość, odmienność od PiSu, przywiązanie do pewnego liberalnego minimum.
A prawa reprodukcyjne kobiet do takiego minimum z pewnością należą. Nich Ryszard Petru popyta Guya Verhofstadta i kolegów i koleżanki z frakcji liberałów w Parlamencie Europejskim, jeśli mi nie wierzy. Jak słusznie zauważył Marcin Celiński z „Liberté”, nawet jeśli ktoś uważa, że zygota to osoba ludzka, to jeśli faktycznie jest liberałem, to nie będzie wykorzystywać prawa karnego i organów ścigania do tego, by innym narzucić ten pogląd.
Całkowita odmowa dyskusji nad projektem przez partie uchodzące za liberalne (plus PSL) oznacza też ni mniej, ni więcej tylko to, że parlamentarna reprezentacja marszów KOD wypięła się na prawa kobiet. Nie po raz pierwszy zresztą udowadniając, że demokracja, której Petru, Schetyna i Kosiniak-Kamysz bronią przed PiS wspólnie z Mateuszem Kijowskim i Romanem Giertychem, rozumiana jest przez nich dość specyficznie i wykluczająco.
Trauma KLD
Co postawa tych partii ma wspólnego w latami 90.? To, że odmawiając ruszenia tematu praw reprodukcyjnych okopują się na pozycjach, na jakich utkwił wtedy polski liberalizm. Pozycjom tym na imię „kompromis aborcyjny”. „Kompromis” ten miał miejsce między bardziej i mniej fundamentalistycznymi skrzydłami polskiego Kościoła, strona lewicowa, a nawet liberalna były z niego w dużej mierze wykluczone.
Dlaczego liberałowie poparli „kompromis”? Dlatego, że uznali, iż Kościół jest w Polsce siłą, z którą nie mogą wygrać. Jedna ich część od początku grała na „otwarte” skrzydło tego Kościoła, nigdy nie potrafiła wyartykułować swojej tożsamości w nie-kościelnych kategoriach. Druga, ta, która tworzyła Kongres Liberalno-Demokratyczny jako partię nie-, a miejscami nawet lekko antyklerykalną, dostała lanie w wyborach w 1993 roku i by politycznie przetrwać musiała schronić się pod skrzydłami bardziej „chadeckiej” Unii Demokratycznej. Innymi słowy, liberałowie w latach 90. uznali, że liberalizm ma zbyt słabą bazę społeczną w Polsce, by w pełni móc wyartykułować własną tożsamość. Podczepili się pod projekt konserwatywny, w dużej mierze rezygnując z czysto liberalnej tożsamości. Tzw. „kompromis aborcyjny” był tego doskonałym symptomem.
Można spierać się na ile te rozpoznania były trafne w latach 90. Czy są jednak trafne dziś? Czy sam fakt, że niepopieranej przez żadną parlamentarną partię, oddolnej inicjatywie udało się zebrać ponad 200 tysięcy podpisów, nie świadczy o tym, że tzw. „kompromis aborcyjny” jest czymś, o czym przynajmniej warto poważnie porozmawiać? PO o żadnej takiej rozmowie nie chce słyszeć. Pamiętając, jak wyglądały rządy tej partii w ciągu ośmiu lat, niekoniecznie nas to dziwi. Trudno się jednak nie zdumieć, gdy wiceszefowa Nowoczesnej Joanna Schmidt mówi: „Wszelkie inicjatywy, zarówno zaostrzające, jak i łagodzące zapisy obecnej ustawy antyaborcyjnej, zmierzają do naruszenia kompromisu w postaci ustawy z 1993 roku i wywołania kolejnych podziałów, emocji, konfliktów, których mamy tak dużo od ostatnich wyborów parlamentarnych”.
Przedstawicielka rzekomo najbardziej progresywnej siły w Sejmie brzmi, jak działaczka kościelnego skrzydła Unii Wolności z początków rządów Buzka.
Anachroniczna
Postawa Nowoczesnej rozczarowuje tym bardziej, że to miała być nowa jakość, świeżość i siła w polskiej polityce. Nie głosowałem i nie rozważałem głosu na tę partię, ale na niektóre z jej poczynań patrzyłem z sympatią. Wychodziłem z założenia, że potrzebujemy nowoczesnej siły liberalnej. Zdolnej zauważyć, że żyjemy w roku 2016, nie 1996 i pewne konserwatywne sojusze, w jaki uwikłał się polski liberalizm, nie muszą już dłużej obowiązywać. Zdolnej nawet być może zauważyć, że od czasów reform Balcerowicza także wśród liberałów na świecie trochę się zmieniło, jeśli chodzi o rozumienie tego, co znaczy liberalna polityka ekonomiczna.
Ryszard Petru pytany, co znaczy kropka przed nazwą Nowoczesnej, odpowiadał, że ma ona symbolizować koniec pierwszego etapu transformacji i wejście w kolejny. I faktycznie, w niektórych kwestiach – np. związków partnerskich – Petru faktycznie mówił, jakby wiedział, że jest rok 2015. Trochę gorzej było, gdy wypowiadał się na tematy, na których teoretycznie powinien znać się najlepiej – gospodarcze. Ale tym nie mniej, myślałem sobie, dobrze będzie jeśli kiedyś sensowna lewica będzie miała taką właśnie główną opozycję. Nie sektę smoleńską.
Niestety, im dalej w obecną kadencję, tym z drużyną Petru gorzej. Najpierw Nowoczesna ogłosiła program gospodarczy, wyglądający jakby wygrzebany został z notatek studenta Petru sporządzanych na wykładach profesora Balcerowicza gdzieś w okolicy 1992 roku. Nie będę się tu znęcał nad szczegółami – doskonale zrobił to już na łamach Krytyki Politycznej Marcin Wroński z Partii Razem. Dość jednak powiedzieć, że od ery, gdy poglądy na gospodarkę wyłożone w tym programie uważane były przez ekspertów ekonomicznych za oczywiste, minęło sporo czasu i jedno wielkie załamanie gospodarcze z 2008 roku, którego nawet ze względnie nie dotkniętej kryzysem Polski nie sposób nie było nie dostrzec. Tak jak i dyskusji całego świata polityków, akademików, finansistów w mniejszym, lub większym stopniu zgodnych, że to właśnie pomysły lansowane przez Nowoczesną doprowadziły wtedy do załamania.
Dinozaurowatość Nowoczesnej potwierdza jej postawa w sprawie praw reprodukcyjnych. Jeśli chodzi o nową jakość i świeżość, jaką ugrupowanie to miało wnosić, też jest ogólnie ciężko. Po pierwszym sezonie Sejmu VIII kadencji jej bilans jest dość skromny. Trudno wskazać ważną polityczną inicjatywę, jaka wyszłaby z szeregów partii.
Jak zderzyć się z prawą ścianą
W przywiązaniu do konserwatywno-liberalnego pakietu, jaki wytworzył się w latach 90., Nowoczesną przelicytowuje jednak PO. Przez osiem lat swoich rządów partia ta w zasadzie nigdy nie odważyła się być naprawdę liberalna. Nie wprowadziła związków partnerskich, nie ruszyła „kompromisu aborcyjnego”, nie zaproponowała liberalnego, inkluzywnego, nie-nacjonalistycznego modelu wspólnoty. Z wielką łaską i po długim hamletyzowaniu przyjęła konwencję antyprzemocową.
Tam, gdzie od konserwatywno-liberalnej ortodoksji odejść była w stanie w praktyce, nie starczyło jej odwagi, by przyznać, że konieczna jest też rewizja w teorii.
Tak było z decyzją o przejęciu przez państwo części funduszów z OFE. Jedna z najbardziej sensownych decyzji tego rządu mogła okazać się gwoździem do trumny. Dlaczego? Ano dlatego, że PO nie potrafiła powiedzieć: „rynek nie zadziałał, system oparty o emerytury kapitałowe w tej formie drenuje budżet i nie daje nadziei na godziwe świadczenia, dlatego interweniujemy”. Robiąc tę reformę po cichu, nie kwestionując myślowych kalek z lat 90. (prywatne – dobre, państwowe – złe, itp.), PO przegrała ją politycznie.
W partii zamiast wyciągnąć z tego wnioski, chyba na serio potraktowano rady Romana Giertycha, że Platforma przegrała, gdyż nie była dość prawicowa. Utrzymanie przez PO „konserwatywnej kotwicy” na łamach „Do Rzeczy” zadeklarował Grzegorz Schetyna. Cieszy się tam ze „zwrotu konserwatywnego w UE”, gdyż to „konserwatyzm oparty na chrześcijaństwie” ma być odpowiedzią na wyzwania przyszłości.
Na okładce tego samego tygodnika, gdzie konserwatywny zwrot deklaruje Schetyna, znajdują się Merkel, Juncker, Tusk i szef Parlamentu Europejskiego Martin Schultz na tle flagi Państwa Islamskiego z podpisem „to oni zgotowali nam ten los”. W prawym górnym rogu okładki jest też miniaturka zdjęcia Wojciecha Cejrowskiego z podpisem „czarów unikam jak ognia piekielnego”. Nie czytałem, o co chodzi, ale domyślam się, że dla popularnego globtrotera „czary” i „ogień piekielny” to rzeczy tak samo rzeczywiste, jak dla mnie kasztanowce i osika, na które patrzę z okna pokoju, gdzie piszę te słowa.
Już samo zestawienie takich obrazów – nie pierwsze w tym tygodniku – powinno skłonić każdego nietożsamościowo prawicowego polityka do zastanowienia, czy warto szukać wyborców w takim miejscu. Grzegorz Schetyna na tyle głęboko wydaje się mieć uwewnętrznioną liberalną traumę 1993 roku, że PiS chce zajść z prawej flanki. Niestety, nie ma tam za dużo miejsca i jedyne co można tam zrobić, to uderzyć się głową w prawą ścianę.
Niech przyjdą ssaki!
Polski Sejm przypomina tajemniczy płaskowyż w dorzeczu Amazonki z powieść Arthura Conan Doyle’a Zaginiony świat, na którym w początku XX wieku wciąż żyły dinozaury. W przeciwieństwie jednak do dinozaurów z powieści, Ryszard Petru, Jarosław Kaczyński, czy Grzegorz Schetyna nie są niegroźną zoologiczną ciekawostką, ale kimś, kto ze swoim przestarzałym oglądem świata, ma wpływ na nasze życie, toczące się w drugiej dekadzie XXI, nie ostatniej XX wieku.
Niech już w to wszystko walnie jakiś meteoryt. Niech przechodzone dinozaury z czasów Józefa Zycha, mezozoiku polskiej demokracji, zastąpią w końcu jakieś ssaki!
„Ratujmy kobiety” w Sterniczkach w Krytyce Politycznej:
**Dziennik Opinii nr 224/2016 (1424)