O ile jeszcze w latach 90. można było uprawiać politykę tonem mentorskim, dziś w modzie jest schlebianie. Służy ono zwykłemu tchórzostwu ubierającemu się w szaty odwagi.
Wśród wielu mniej lub bardziej nietrafnych komentarzy, jakie sprowokowało odchodzące już w niepamięć Pokłosie Pasikowskiego, moje zdziwienie wywołał jeden, wracający w różnych wypowiedziach, choć formułowany zwykle mimochodem. Pozornie poboczny, bo nie odnoszący się bezpośrednio do stosunków z Żydami, dotyka on, jak sądzę, centralnego problemu dzisiejszego stosunku Polaków do samych siebie. Nie tylko zresztą na bardzo ogólnym poziomie nadającym się do zbiorowej psychoanalizy. Chodzi o bardzo konkretne strategie „mówienia do samych siebie”, które uprzywilejowani, a więc mający w dzisiejszym społeczeństwie prawo głosu – władcy publicznego dyskursu – mniej lub bardziej bezwiednie stosują, by podtrzymywać w sobie i bliźnich iluzoryczne wyobrażenia na swój temat.
Komentarz, o którym wspominam, wyrażał oburzenie tym, jak w filmie przedstawiony został współczesny lud polski. Obraz tego ludu miał zostać karykaturalnie wykrzywiony, zohydzony, sprowadzony do jednowymiarowej kalki; służyć miał skrytym intencjom, które – na co wskazuje ich skryty charakter – na pewno są złe. Uderzyło mnie, że właściwie nikt nie podawał w wątpliwość samego przekonania, jakoby ludzie przedstawieni w filmowym obrazie byli straszni, odrażający; dysputa dotyczyła tego, czy jest to piętno zasłużone, czy też w złej wierze przypięta łata.
I to mnie zastanawia. Bowiem powszechna zgoda, dotycząca tego, iż „tacy” ludzie budzić muszą gniew i odrazę, wskazuje na to, że istnieją równie powszechnie podzielane wyobrażenia, jacy ludzie być powinni, albo – co więcej – jacy są. A mianowicie, lepsi, szlachetniejsi, chciałoby się powiedzieć – weselsi. Jakieś przesadne wymagania albo też idealistyczne wyobrażenia kryją się za tego rodzaju sądami. Wymagania i wyobrażenia podzielane tak przez przedstawicieli mediów prawicowych, jak liberalnych czy lewicujących. W wypadku tych pierwszych sąd skłania się raczej ku temu, że Polacy są lepsi, w wypadku tych drugich – że tacy być powinni. Wszyscy jednak łączą się w przekonaniu, że ludzie żyjący w zapomnianych przez Boga i ludzi wioskach i osadach, ludzie przedstawieni przez Pasikowskiego, są – mówiąc z pewną przesadą – jakimiś monstrami, z którymi najchętniej nie mielibyśmy w ogóle do czynienia.
Otóż ja w ogóle nie miałem wrażenia, że przedstawieni w Pokłosiu mieszkańcy wsi polskiej, jakiejś odległej prowincji mieszczącej się zapewne przy wschodniej granicy, są w sposób szczególny źli czy podli. Nie budzili mojej odrazy ani nawet niechęci, nie odnalazłem w sobie jakiegoś silnego odruchu potępienia, no… może poza młodym księdzem. Ale jego na razie zostawmy.
Tacy ot, przeciętni ludzie, siedzący przed sklepem z piwem w ręku, z trudem wiążący koniec z końcem, reagujący solidarną obroną na to, co odbierają jako zamach na wspólnotę. Nie idealni, nie dobrzy nawet, zwyczajni. Ktokolwiek podróżował po Polsce prowincjonalnej, kto kupował w takich sklepach, zatrzymywał się w pokojach i noclegowniach – nie tych zajazdach, zbudowanych dla majętnych, przyjezdnych mieszczan i lokalnych bonzów – ale takich zwykłych, pamiętających jeszcze późnego Gierka, ten z trudem odnajdzie w sobie odruch potępienia. Oczywiście, jeśli czasem zamienił jakieś słowo z tymi ludźmi. Jeśli doświadczył tej mieszaniny nieufności, zawiści i – często – życzliwego zainteresowania, połączonego z iście heglowską potrzebą uznania, które każdy „przyjezdny” w takich „swojakach” wzbudza.
Że w kłótni klną, powtarzają „spier…” i „skurwy…”? Że potrafią być wredni i podli? Że – gdy przypomni im się straszne sprawy i czyny, ich własne i ich ojców – wrzeszczą i biją bez sensu? A kto z nas postępuje inaczej? Że mają szare, raczej brudne ubrania i brak im zębów? Że ich twarze wytrawione są kiepskim alkoholem? A od kiedy to bieda – materialna i kulturowa – jest wyrazem moralnego zła?
Owszem, są wśród tych ludzi postaci straszne: męty z tartaku, bijące „bo lubią”, młody ksiądz, szczujący, bo… A zresztą kto go tam wie, czemu szczuje. Ale stary ksiądz jest postacią piękną, a wśród innych przeważa niejednoznaczność, nieporadność, lęk… Zresztą nawet tego młodego można zrozumieć. Tak zwyczajnie.
W gruncie rzeczy jednak wcale nie chodzi mi o film Pasikowskiego. A w każdym razie nie tylko. Ani nawet o to, jacy naprawdę są mieszkańcy prowincji. Chodzi mi o to odczucie, które połączyło opiniotwórcze elity; odczucie, iż mamy tu do czynienia z jakimś szczególnie czarnym obrazem polskiego człowieka. Co bowiem mówi owo odczucie? Jest ono symptomatyczne. Mówi o tym, że władcy opinii, ci którzy mają głos, muszą usilnie podbarwiać obraz tych, o których mówią, albo raczej, do których mówią.
Niektórzy robią to z przekonaniem; nie chcą dopuścić do siebie całej wieloznaczności rzeczywistego świata; potrzebują idealizacji, żeby nie spotkać się z czymkolwiek niepokojącym w swoich ziomkach i w sobie. W ich przeżywaniu sielskie obrazki grają rolę lustra, w którym mogą się przeglądać, zachwycając się swoją dobrocią. To ci, którzy o kraju ojczystym mówią z głębokim ukontentowaniem – „państwo bez stosów”. Albo wtrącają, niby mimochodem, krótkie zdanie o polskiej – przyrodzonej jakoby – łagodności. Tych pozostawimy samym sobie, bo przecież tego w gruncie rzeczy pragną.
Z drugiej strony są ci, którzy przyjmują do wiadomości straszne cechy świata i ludzi, ale reagują na to potępieniem i zapalczywym moralizatorstwem, odrzucając już nie tylko tę mroczną stronę rzeczy, ale rzecz – czyli ludzi, z całym ich mrocznym potencjałem.
Idealizowanie rzeczywistości jest bowiem w ich wykonaniu zabiegiem dwuznacznym. Ustanawiając iluzoryczny, podkolorowany różową kreską „świat wartości”, tym chętniej potępiają to, co jest naprawdę, bliźnich, z ich nędzą i cierpieniem. W gruncie rzeczy często, zbyt często, idealizowanie ma właśnie taką funkcję; nie chodzi o marzenia, chodzi o to, żeby poniżając z pozycji marzeń tego, kto zwyczajny i rzeczywisty, sobie zarezerwować pozycję arbitra, przez którego usta przemawia czysta moralna prawda. Publicyści „pouczający” – zwani przez frakcję przeciwną „salonowymi” – uzyskiwali w ten sposób potężną władzę symboliczną. Uzyskiwali…
W opozycji do komentatorów nazywanych „salonem” sytuują się publicyści z mrocznych dworów (i dworków). Z dworów prawicowej myśli, zawsze ze sobą skłóconych, niezależnie czy w sieci, czy na papierze. Świadomie czy nieświadomie, większość z nich gra po prostu cynicznie. Jakby, puszczając oko, szeptali ludowi: wiemy, że jesteście po prostu tacy – znaczy wstrętni – ale to nie jest powód, żeby o tym wspominać; nie, trzeba powtarzać, że jesteście piękni i szlachetni!
Potrzebne jest im pochlebstwo. Na „offie” mogą mówić o „ciemnym ludzie”, ale nie przy włączonych kamerach… Publicyści z mrocznych dworów (i dworków) nie są bowiem władcami, są niesłychanie zależni od setek tysięcy uszu, które ich słuchają, milionów oczu, które w nich się wpatrują, wreszcie nieznanej, ale wielkiej liczby serc, które biją w rytm przez nich podawany. Pochlebstwo, będące potężnym instrumentem uwiedzenia, pozwala im władać nad pozbawionymi krytycyzmu duszami.
Z dwóch strategii stricte politycznych, pochlebiania ludowi i pouczania go, ta druga jest w dzisiejszej Polsce w głębokiej defensywie. O ile jeszcze w pierwszym dziesięcioleciu po przemianach można było uprawiać politykę tonem mentorskim, dziś najskuteczniejsze jest schlebianie. Ono jest też, jak sądzę, politycznie ważniejsze. Co więcej, od pochlebiania „w ogóle” – w końcu na tę cechę ludzi publicznych narzekano już w starożytności – pochlebianie polskie różni się pewną szczególną cechą, związaną z tutejszą historią. Mówiąc najprościej, służy ono zwykłemu tchórzostwu, ubierającemu się jednak w szaty odwagi. Ten akurat ton, powszechny w dzisiejszej kulturze polskich mediów, jest szczególnie mylący. I jemu poświęcone będą ostatnie akapity moich rozważań.
Komentatorzy rzeczywistości, ludzie słowa i obrazu, stroszą się w pióra niezależności, ostro gryząc w łydki urzędników. Nie to, żeby owo podgryzanie nie było potrzebne; jest, to nawet mediów psi obowiązek. Jednak nie tym mierzy się dzisiaj niezależność. Nie jest jej miarą również gryzienie warszawskiego „salonu”, wiązanego przez „dwory” z ową urzędniczą władzą.
Miarą niezależności – przede wszystkim niezależności myślenia – jest gotowość do krytycznego opisu hegemona. A miarą tchórzostwa – to, jak bardzo hegemonowi się schlebia. Dzisiejszym hegemonem jest naród. A właściwie nie sam naród, co jego urojone, iluzoryczne wyobrażenia o sobie. Wyobrażenia kryjące mnóstwo niepewności i maskujących ją, kompletnie aberracyjnych konstrukcji. Ofiarami tych wyobrażeń, tego dyskursu, padamy wszyscy, jako konkretni ludzie żyjący w tym uniwersum.
Tchórzostwem jest więc schlebianie temu uniwersum, pieszczenie go i napawanie się nim, jakkolwiek by pozostawało się krytycznym wobec kolejnego wyższego urzędnika. Więcej, jest to rodzaj świadomości cynicznej; im bardziej pozostaję pochlebcą wobec rzeczywistego hegemona, tym bardziej stroszę swoje „katońskie” pióra, wskazując oskarżycielskim palcem jego karykaturalny cień, nieszczęsną ministrę sportu czy inspektora od autostrad. I w tym akurat specjalizują się publicyści z mrocznych dworów (i dworków).
Niezależnością jest zaś oddanie sprawiedliwości temu, jaki hegemon jest, niezależnie od majaków, które o sobie snuje. Nie schlebianie i nie mentorstwo, lecz budzenie ze snu. Nawet, jeśli wie się, że hegemon – lud – odpłaci się warczeniem, bo przecież nikt ze snu budzonym być nie lubi.
Andrzej Leder – filozof kultury, psychoterapeuta; kieruje Zespołem Filozofii Kultury w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Opublikował m.in. Przemianę mitów, czyli życie w epoce schyłku. Zbiór esejów, Nieświadomość jako pustkę, Naukę Freuda w epoce Sein und Zeit. W Instytucie Studiów Zaawansowanych prowadzi seminarium Prześniona rewolucja. Co może psychoanalityczna teoria krytyczna wnieść do rozumienia historii Polski?. Od marca 2013 stały autor Dziennika Opinii.