Za to zaniedbany został dialog społeczny.
Cezary Michalski: Nie czuje się Pani winna, że zostawiła swojej formacji tak obciążający temat, jak konwencja antyprzemocowa? Jeśli wierzyć narracji Romana Giertycha, która jest modna i w polskich mediach, i w konserwatywnym skrzydle PO, Komorowski poniósł klęskę, bo on i Platforma dokonali „lewackiego zwrotu” – ratyfikując konwencję antyprzemocową i kontynuując prace nad ustawą o in vitro. Mnie się ta narracja nie bardzo podoba, ale faktycznie, u progu kampanii prezydenckiej podjęte zostały przez was dwa tematy z pozoru najmniej kontrowersyjne, tymczasem mobilizacja przeciwników była widoczna, a odpowiedź liberalnej opinii publicznej nie bardzo.
Agnieszka Kozłowska-Rajewicz: Faktycznie te głosy nierówno się rozłożyły. Ale to może być także konsekwencją faktu, że oba tematy zostały przez nas podjęte za późno, a przez to w oczach liberalnej opinii publicznej za mało zdecydowanie. Zamiast zbyt długo odwlekać te oczywiste przecież z politycznego i społecznego punktu widzenia decyzje, trzeba było rozstrzygnąć to wcześniej. Nie widzę innej możliwości, niż opowiedzenie się polskiego państwa za konwencją antyprzemocową i przygotowanie ustawy o in vitro. Tak samo jak za kilka lat nie będzie możliwa inna decyzja państwa polskiego, niż przygotowanie i uchwalenie ustawy o związkach partnerskich.
To są trzy rzeczy, które powinny być załatwione. Pierwsza sprawa – czyli ratyfikacja konwencji antyprzemocowej – została zakończona. Mimo że dyskusja toczyła się zbyt długo i wielu z nas było zdumionych i zaniepokojonych jej przebiegiem, używanymi w niej argumentami czy językiem.
Cieszę się też, że prezydent Bronisław Komorowski nie odwlekał swojej decyzji i nie uczynił konwencji antyprzemocowej zakładniczką wyborczego wyniku.
Naraził się przez to silnemu lobby, ale to nie jest grupa naszych wyborców. I w tym sensie nie zgodzę się z „narracją Giertycha”, jakoby konwencja antyprzemocowa zaszkodziła prezydentowi. Nie dowiemy się już, czy przypadkiem wynik Bronisława Komorowskiego, gdyby nie doszło do ratyfikacji, nie byłby gorszy.
Gdzie w takim razie tkwił błąd, który sprawił, że ten rok wyborczy potoczył się inaczej, niż państwo oczekiwali? Nie pytam o błędy w prowadzeniu kampanii czy taśmy. Gdyby miała pani wskazać taki fundamentalny błąd polityczny lub zaniechanie tych ośmiu lat.
Prowadziłam parę kampanii własnych, pomagałam w cudzych i nie wierzę, że błędy kampanii mogą aż tak bardzo przesądzić o jej wyniku. Kampania może skorygować na dobre lub złe dorobek wielu lat, ale nie może wykreować ex nihilo kandydata, formacji politycznej, jakiegoś ważnego społecznie tematu. Nie może też ostatecznie przesądzić o akceptacji czy odrzuceniu rządów jakiejś formacji. Tym niemniej wiele przekazów w tej kampanii brzmiało zbyt cicho lub w ogóle nie wybrzmiało i w tym sensie można mówić o słabości strategii wyborczej.
Zatem, co w tym dorobku wielu lat najbardziej obozowi władzy zaszkodziło
Zaniedbany został dialog społeczny.
Dlaczego? Władza była zbyt arogancka, by go prowadzić? Weźmy taką Komisję Trójstronną…
Komisja Trójstronna przestała istnieć nie dlatego, że władza była zbyt arogancka, po prostu formuła się wyczerpała. A nowej nie udało się na czas ustalić.
Byli jednak w państwa obozie liderzy, którzy świadomie radykalizowali konflikt ze związkami, bo polskie mieszczaństwo jest w znacznej części antyzwiązkowe i liczono na to, że się przez to wokół PO skonsoliduje.
Ale my na to zareagowaliśmy, w tej chwili jest już gotowa ustawa o dialogu społecznym.
Czy nie za późno?
Rzeczywiście mogło to zostać przygotowane wcześniej, gdybyśmy byli bardziej przewidujący. Warto jednak pamiętać, że dialog społeczny powinien być prowadzony nie tylko ze związkami zawodowymi, ale ze wszystkimi grupami społecznymi, które mają swoje sformalizowane reprezentacje. Dialog społeczny rozumiany jako uważne słuchanie tych, którzy nie mają władzy, patrzą na rzeczywistość i swoją sytuację z innej perspektywy niż władza, czasem nie mając takiej wiedzy jak ci, którzy rządzą, a czasem mając wiedzę inną – taką, której nie mają rządzący państwem. Tak rozumiany dialog nigdy nie był w Polsce doceniany czy uważany za ważny w budowaniu całego ładu ustrojowego.
Przez ostatnie 25 lat budowaliśmy demokrację, ale równolegle powinniśmy się zająć stworzeniem instrumentów i procedur dialogu społecznego – tego nie zrobiliśmy.
A dopóki tego nie zrobimy, będziemy mieli ciągle takie sytuacje, kiedy jedna lub druga strona będzie się czuła poszkodowana. I będzie na to reagowała.
Z pozycji siły albo odreagowując okres słabości.
My bardzo dużo zmieniliśmy, jeśli chodzi o dostępność informacji, np. zwiększając przejrzystość prac Sejmu. Pamiętam, jak chodziłam do Marszałka Sejmu zabiegać o to, żeby posiedzenia podkomisji były stenogramowane, żeby było wiadomo, kiedy te podkomisje obradują, na jakie tematy, kto jest zapraszany itd. Wiele tych rzeczy zostało zrobionych. Wydłużyliśmy cykl legislacyjny – nie tylko gotowa ustawa, ale też akty legislacyjne na etapie założeń muszą być teraz przedkładane partnerom społecznym.
Wciąż jednak mam wrażenie, że władza niewłaściwie te konsultacje traktuje – powierzchowne, czysto formalne. Chodzi o zaufanie. O brak zaufania. Ani my nie ufamy partnerom społecznym, ani partnerzy społeczni nie ufają władzy. Nikt nie wierzy w to, że druga strona też ma dobre intencje, że chce wyjść poza własny najbardziej wąsko rozumiany interes. Tymczasem zaufanie jest wtedy, kiedy jesteśmy w stanie zrozumieć sposób myślenia drugiej strony. Kiedy ja mogę zrozumieć, dlaczego ktoś, kto siedzi po drugiej stronie, mówi rzeczy, których ja nie akceptuję. Być może dysponuje inną wiedzą, niż moja. Powinnam zatem bardziej zainteresować się tym, jak go przekonać, że nie ma pełnej wiedzy o sytuacji, ale powinnam także wziąć pod uwagę to, że być może ja także nie posiadam pewnych kluczowych informacji o sytuacji, w jakiej znajduje się mój rozmówca. Czy moje stanowisko też nie powinno zostać skorygowane? Bardziej profesjonalny, dojrzalszy dialog społeczny, to jedyna droga do tego, żeby Polska była lepiej rządzona. Niezależnie od tego, czy będzie rządziła ta czy inna partia.
Nie wiem, co zdążymy zrobić przez te kilka miesięcy, jakie nam zostały do wyborów, ale dialog społeczny to obszar, gdzie korekta jest na pewno konieczna.
Kiedy Pani słucham, ciągle powraca do mnie myśl, że wszystkie te posunięcia są spóźnione. I za bardzo jesteście przyciśnięci do muru, żeby wasi partnerzy społeczni chcieli was posłuchać.
Weźmy przykład referendum w sprawie JOW-ów. Zgodziliśmy się na to referendum i to też stało się powodem do krytyki. Rozmawiałam z paroma osobami od Kukiza i zapytałam ich, o co chodzi, przecież prezydent zarządził referendum, tak jak chcieli. I słyszę od nich: „Ale zrobił to dopiero, jak musiał”. Zatem źle, jakby nie zarządził, i źle, jak zarządził? To jest właśnie bariera braku zaufania.
Dobrze prowadzony dialog społeczny jest zapośredniczony poprzez reprezentacje różnych grup społecznych, różnych interesów. Poprzez procedury pozwalające na prowadzenie merytorycznych negocjacji. Referendum to skrajność. Dlatego wasza decyzja podjęta po wyniku Kukiza budzi takie wątpliwości. Tym bardziej, jeśli wcześniej nie przeprowadzono referendum w sprawie podniesienia wieku emerytalnego czy w sprawie sześciolatków. Rozumiem, że Platforma próbuje się cofać w szyku uporządkowanym, ale może być tak, że pod hasłem przewietrzenia klasy politycznej zrobi się coś, co polską politykę w ogóle zdemoluje.
Oczywiście, że nie można rządzić samymi referendami, zastępować nimi w każdej sprawie demokratycznie wybranej władzy kadencyjnej. Dialog społeczny musi mieć ustrukturowany przebieg i po to jest ustawa, żeby nie zależał od zmiennej konfiguracji osób lub nastrojów. Ja nie jestem za tym, żeby referenda organizować zbyt często, ale jeśli są tematy, które prowadzą do pogłębiających się podziałów, to może warto pomyśleć o referendum. Natomiast w sprawie sześciolatków czy związków partnerskich, gdzie podział społeczny jest realny i się utrzymuje – wszędzie tam władza musi mieć legitymizację do podjęcia tej czy innej decyzji. Ja nie mam pewności, czy dobrze zrobiliśmy, nie dopuszczając do referendum w sprawie sześciolatków.
Nawet jeśli takie referendum może doprowadzić do demontażu powszechności edukacji?
Referendum powoduje ożywioną dyskusję i wymianę argumentów. Proszę sobie przypomnieć, jaką edukacyjną rolę odegrał spór o związki partnerskie. Po głosowaniu ten temat pojawiał się codziennie w mediach. Niektóre wypowiedzi były straszne, człowiek się wstydził, że taki poziom nienawiści, pogardy pojawia się w debacie publicznej. Ale ten spór wpłynął na ludzi, którzy byli obojętni albo bardzo powierzchownie szli za emocjami. Oni pogłębili swoją wiedzę, ugruntowali stanowiska. Zaczęli się zastanawiać i nastawienie Polaków do tej kwestii zmieniło się na plus. Zatem jeśli są tematy, które dzielą bardzo głęboko, warto przeprowadzić referendum poprzedzone dobrze przygotowaną debatą publiczną. Wyjątkiem mogą tu być kwestie wpływające bezpośrednio na bezpieczeństwo państwa i jego obywateli.
Zwycięstwo w poprzedzonym merytoryczną debatą publiczną referendum wzmacnia legitymizację działań rządu. A gdy się okaże, że jeszcze tej legitymizacji nie ma, możemy wrócić do sprawy po kilku latach, ona nie jest zamknięta. Ale za cenę tych kilku lat zamrożenia sprawy zyskujemy okazję do przeprowadzenia uczciwej dyskusji, do pogłębienia wiedzy społeczeństwa. A jaka jest alternatywa? Jeśli jakiś rząd czy partia rządząca nie podejmuje decyzji w sprawie bardzo dzielącej ludzi, a argument jest taki, że „jeszcze nie jesteśmy gotowi”, to jest bardzo słaby argument i ostatecznie zwraca się przeciwko formacji politycznej, która go używa. Zatem lepiej jest postawić sprawę na ostrzu noża, żeby można było dalej normalnie funkcjonować, żeby państwo i społeczeństwo nie były podzielone i sparaliżowane przez konflikt. Wiele debat, które Polaków tak bardzo podzieliły, było prowadzonych przez skrajne grupy, a całe centrum albo w ogóle się dystansowało od danego tematu, albo biernie obserwowało tę wymianę ciosów. Referendum, wraz z maksymalnie dobrze przygotowaną społeczną debatą przed nim, pozwala wypowiedzieć się centrum, wciąga to centrum do współdecydowania. Dziś władza w Polsce nie czuje czasami wystarczająco mocnej czasami legitymacji nawet do tego, żeby egzekwować istniejące prawo. Wiele sporów prowadziliśmy ostatnio wokół tematów, które są zagwarantowane w Konstytucji, zapisane w ustawach.
Jak choćby edukacja seksualna zapisana w ustawie antyaborcyjnej.
Wiele jest takich obszarów: edukacja seksualna, akty homofobii, które nie spotykały się z wystarczającą kontrreakcją ze strony państwa. Jeśli chuligani palą tęczę, bo im się kojarzy z gejami i lesbijkami, to nie wystarczy zamontować kamerę, ale państwo musi zareagować mocniej, także prewencyjnie.
Powtórzę. W sytuacji poczucia braku legitymacji władzy oraz silnej polaryzacji poglądów społecznych na dany problem, być może trzeba pomyśleć o referendum. Ale to nie znaczy, że referendum zwalnia władzę czy jakiś obóz polityczny z odpowiedzialności. Ono jeszcze tę odpowiedzialność zwiększa – bo trzeba przygotować pytania, a przede wszystkim trzeba przeprowadzić skuteczną kampanię informującą i mobilizującą po stronie rozwiązań równościowych, wolnościowych, sprawiedliwych społecznie. Trzeba poprowadzić solidną, wielomiesięczną debatę publiczną w mediach, we wszystkich środowiskach społecznych, w samorządach. Ja prowadziłam taką debatę dotyczącą przemocy domowej, przemocy wobec kobiet, kiedy przygotowywaliśmy zmiany w prawie związane z ratyfikacją konwencji antyprzemocowej. Przeprowadziliśmy szesnaście konferencji regionalnych w każdym województwie, na które byli zapraszani przedstawiciele władz lokalnych, organizacje pozarządowe, eksperci, politycy.
Zresztą organizowałam konferencje dotyczące nie tylko przemocy, ale prawa równościowego w każdym obszarze, odpowiadając także na lokalne wnioski i zapotrzebowania. Jedni chcieli o kobietach, inni o równouprawnieniu osób niepełnosprawnych na rynku pracy, trzeci o osobach starszych… Ale nie mieliśmy żadnego wniosku ze strony samorządów, żeby zorganizować konferencję o prawach osób LGBT, unikano tego tematu. A jeśli jest kampania referendalna, to takiej debaty, mobilizacji, jak najszerszego docierania do ludzi z argumentami… tego uniknąć się nie da. Pojawia się wtedy szansa na lepszą edukację społeczną.
Zatem nauczmy się prowadzić debatę. Ale też nauczmy się tego, żeby strona, która przegra nie kwestionowała wyniku referendum. Żeby nie było tak, jak to widzieliśmy przez ostatnie lata, kiedy w demokratycznych wyborach zostaje wybrany prezydent, a potem przychodzą ludzie pod Pałac wołając, że to była pomyłka, fałszerstwo, że ten człowiek nie ma prawa tu być. Jeśli zgodzimy się na jakąś metodę rozstrzygnięcia sporów, przestrzegajmy wyniku, jakikolwiek by on nie był.
A jak to się ma do referendum w sprawie JOW-ów? I jaka powinna być tutaj strategia Platformy?
Platforma wprowadziła JOW-y na takim poziomie, kiedy to rzeczywiście pozytywnie wpływa na partycypację. Czyli z wyłączeniem dużych miast i wyborów parlamentarnych. Zatrzymaliśmy się tutaj, bo ze wszystkich badań i z praktyki politycznej wynika, że JOW-y w dużych okręgach cementują scenę polityczną. Już w Senacie doprowadziły nie do jej odblokowania, ale do większego zacementowania. I mówię to jako przedstawicielka dużej partii, której wynik JOW-y w wyborach do Senatu dodatkowo wzmocniły.
Żeby się przebić w JOW-ach, trzeba być silnym i mieć dużo pieniędzy. Po ich wprowadzeniu zmniejszyła się także liczba kobiet w Senacie, dziś jest ich tylko 8.
Zatem, jakie będzie stanowisko Platformy w tym referendum, skoro nastroje dzisiaj są inne? Będą państwo za JOW-ami na wszystkich szczeblach, bo taki jest klimat?
Jeżeli ktoś chce JOW-ów, żeby zwiększyć partycypację społeczną, porozmawiajmy o tym, ale przedstawmy też uczciwie argumenty, z których wynika coś zupełnie innego. Być może kogoś da się przekonać, jeśli dyskusja będzie uczciwa. Ludzie mówią o JOW-ach, a myślą o partycypacji. Na pewnym poziomie jest między tymi dwoma kwestiami związek, a na innym nie. Ale przed nami rozmowa i przedstawienie argumentów, bo temat JOW-ów był w kampanii przedstawiany w sposób niezwykle emocjonalny, pozbawiony merytorycznej argumentacji, którą zastąpiła jakaś absurdalna teza, że jest lekiem na wszelkie współczesne problemy – młodych, starych, biernych, aktywnych itd.
Przemawia przez Panią ogromny optymizm, wiara w racjonalność debaty publicznej. Może ten optymizm wynika z faktu, że Bruksela jest bliżej Irlandii niż Budapesztu i Moskwy. Tymczasem mamy takie a nie inne wyniki wyborów, sondaże i układ sił. Możliwe, że jesienią prawica będzie miała całą władzę. Jakie elementy agendy równościowej mogą być w tej sytuacji realnie zagrożone, a gdzie usłuszymy tylko pohukiwanie mobilizujące własny obóz, ale bez pointy?
Ja bardzo się boję czegoś, co możemy nazywać rzeczywistym, prowadzonym na szeroką skalę odbieraniem wolności. Najbardziej realne jest zagrożenie w sprawie in vitro. W tej chwili mamy tutaj sytuację najgorszą z możliwych, nie ma żadnych regulacji ustawowych.
Po ośmiu latach władzy Platformy.
Po ośmiu latach sporów. Te regulacje powinny być, najlepsze polskie kliniki i tak dostosowały swoje wewnętrzne procedury do dyrektyw unijnych…
…które, przypomnijmy, są świeckie. Nie opierają się na koncepcji, że jedno czy parokomórkowy zarodek jest człowiekiem, nie ma w nich wpisanego „krzyku zarodków”. To są w pierwszym rzędzie regulacje uniemożliwiające manipulację i selekcję eugeniczną.
Ale są kliniki, które się do tego nie stosują. Zatem te prawne regulacje muszą w Polsce być, bo jeśli ich nie wprowadzimy, będziemy płacić bardzo wysokie kary. I to już niedługo.
Jednak spór w sprawie in vitro też jest fundamentalny. Od kiedy Kościół uznał, że zarodek jest od początku człowiekiem, „zamrażamy albo likwidujemy człowieka”. To uniemożliwia in vitro. Prawica może też przedstawić jako „kompromis” opartą na świadomej politycznej hipokryzji propozycję Gowina: „jeden zarodek, jedno dziecko”. Nawet natura nie stosuje zasady jeden zarodek, jedno dziecko. To medycznie in vitro też uniemożliwi, sprawi, że kobiety będą wielokrotnie poddawane uciążliwym zabiegom i kuracjom hormonalnym. Przy jawnej satysfakcji prawicy, że w ten sposób realnie się in vitro w Polsce pogrzebie.
Musi być regulacja antyeugeniczna. A także regulacja zwiększająca bezpieczeństwo kobiety i przyszłe bezpieczeństwo dziecka. Ona musi być racjonalna przede wszystkim z medycznego punktu widzenia. Ale przepisy unijne nie określają, jaki ma być kształt tego prawa w ustawodawstwie poszczególnych państw członkowskich, czy może pozwalać na tyle, na ile pozwalają dyrektywy unijne, czy na mniej. Jeśli zatem jeszcze przed wyborami nie przyjmiemy prawa umożliwiającego in vitro, może przyjść ekipa, która rzeczywiście zrobi to tak, żeby in vitro było w Polsce niemożliwe. A to bardzo ograniczy obszar wolności.
Do szóstego sierpnia nie zdążycie uchwalić ustawy o in vitro, a potem Duda ją zawetuje.
Jeśli zdążymy przeprowadzić sensowną ustawę choćby przez Sejm, to już będzie coś. Myślę, że weto prezydenckie będzie trudniejsze do przeprowadzenia i obrony niż uchwalenie od początku restrykcyjnego prawa w całkowitej pustce. Wówczas naprawdę niewiele trzeba wysiłku, żeby pojawiła się ustawa zakazująca in vitro. Drugie ryzyko, jakie dostrzegam, dotyczy praw kobiet, szczególnie przemocy wobec nich. Trzecia kwestia to ochrona dzieci przed przemocą seksualną. Jest potrzeba natychmiastowego wprowadzenia edukacji w szkołach w tym właśnie zakresie. To nie musi nazywać się edukacja seksualna, bo nie o nazwę tu chodzi, ale dzieci powinny się uczyć, gdzie są granice prywatności, intymności, co można, czego nie można.To musi być zrobione jak najszybciej, choćby dlatego, że mamy bardzo wysoki poziom rówieśniczej przemocy seksualnej, już na poziomie gimnazjum. Pani doktor Iwona Chmura-Rutkowska z uniwersytetu w Poznaniu bada te kwestie i wyniki są zatrważające.
Boję się jednak, że antygenderowa histeria, która znajduje dziś podatny grunt po prawej stronie, nie tylko zablokuje jakąkolwiek myśl o takiej edukacji w szkole, ale też zablokuje jakąkolwiek aktywność równościową, jeśli chodzi o prawa kobiet w Polsce.
Będzie trudno zorganizować jakąś konferencję, nawet Kongresy Kobiet, które dziś odbywają się w całej Polsce, w każdym powiecie i gromadzą kobiety o różnych poglądach. Często te Kongresy były dofinansowane przez samorządy i już w ubiegłym roku pojawiły się w kilku miejscach odmowy. W zamian odbyły się tam alternatywne kongresy kobiet wyłącznie konserwatywnych. Możliwe, że teraz będzie podobnie. Boję się również o wykonywanie prawa, bo my mamy zupełnie dobre prawo napisane, ale już dziś są problemy z jego egzekwowaniem. A jak przyjdzie nowa władza… Jest taki mechanizm, który powoduje, że ludzie domyślają się, czego ta władza oczekuje…
Nazywamy to „oportunizmem”.
…nawet bez nakazów formalnych ludzie zaczynają się inaczej zachowywać. Jednak najbardziej boję się czegoś, co nazwałabym antypolskim hejtem, który kwitnie od pewnego czasu. To już nawet nie jest tylko antyrządowe, ale właśnie antypolskie. Jak ktoś sobie wyobraża Polskę jako kraj zniewolony, kondominium niemiecko-rosyjskie, że mamy nowe rozbiory, nową okupację… To nie wiem, co będzie, jak on dojdzie do władzy. Albo jak dojdą do władzy ludzie, których on popierał. W kogo ten hejt uderzy, jak już władza zostanie zmieniona? Legitymizowany przez zmianę władzy, ale pozbawiony dotychczasowego celu zacznie szukać innych „winowajców”. Prawdopodobnie właśnie po stronie różnych grup społecznych słabszych, bardziej bezbronnych wobec przemocy – mniejszości. Czy ten hejt zostanie przez nową władzę zastopowany? Przecież to są bardzo często wyborcy prawicy.
W sobotę 22 maja rządząca Irlandią koalicja chrześcijańskich demokratów i socjalistów wygrała zorganizowane przez siebie referendum dotyczące legalizacji małżeństw jednopłciowych. 24 maja w Polsce wybrano prezydenta z obozu, który proponuje zupełnie odwrotne rozwiązania. Irlandia i Polska bardzo długo wydawały się „genetycznie” podobne – historia, martyrologia, dominacja prawicy, wyjątkowa rola Kościoła. Skąd ten rozjazd?
Rzeczywiście jesteśmy podobni, ale Irlandia jest ładnych parę lat przed nami. Jeszcze kilka, kilkanaście lat temu mieli bardzo represyjne prawo, utwardzane przez ideologicznie wykorzystywaną religię. Jednak zrozumieli, że tak dalej nie można. Pamiętam moją rozmowę sprzed iluś lat z jedną irlandzką panią minister. Nie mogła skupić się na temacie, o którym rozmawiałyśmy, bo czekała na wynik referendum, które przeprowadzono po tym, jak doszło do śmierci kobiety z powodu odmowy wykonania aborcji. Były manifestacje, były tłumy na ulicach. Irlandczycy dopiero wówczas zliberalizowali swoje prawo antyaborcyjne do poziomu, jaki dziś mamy w Polsce. Ta ich odwilż rozpoczęła się zaledwie parę lat temu.
Akcja rodzi reakcję. Jeśli bardzo długo nie można przeprowadzić zupełnie minimalnych reform i korekt, które likwidowałyby najbardziej drastyczne nadużycia i patologie, reakcja jest później ostrzejsza, bardziej radykalna. Tak samo jest dzisiaj na Malcie, której system prawny był nieporównanie bardziej konserwatywny niż w Polsce. Tam nawet nie było legalnych rozwodów. I nie trzeba było zbyt wiele czasu, żeby wszystko stało się legalne, łącznie z małżeństwami jednopłciowymi. Nowy rząd po kolei wprowadza kolejne ustawy, nie rozluźniające czy korygujące poprzednie, ale zupełnie wobec nich przeciwstawne. Taki jest efekt, kiedy ludzie ze sobą nie rozmawiają i nie negocjują.
Kto ma władzę, chce zachować wszystko, więc jak władzę traci, wszystko się zmienia. Ja nie sądzę, żeby w Polsce nastąpił całkowity odwrót od tego trendu równości i wolności dominującego dzisiaj w całej Europie. Mogą wystąpić pewne zawirowania, ale w końcu może być i tak, że jak zbyt mocno zostaniemy przyduszeni, to wszystko wybuchnie i dojdzie do radykalnej zmiany prawa. Ja wolę inne rozwiązanie – negocjacje, reformy, bez maksymalizowania społecznego konfliktu. Ale jeśli nam się nie uda zbudować dialogu, to scenariusz może być inny. Będzie narastał konflikt, który doprowadzi do bardziej radykalnej zmiany.
Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, ur. 1969, doktor nauk medycznych, polityczka Platformy Obywatelskiej, w latach 2011–2014 pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania, od 2014 roku deputowana do Parlamentu Europejskiego VIII kadencji.
**Dziennik Opinii nr 170/2015 (954)