Kraj

Kossak punk, czyli Polska w rekonstrukcji

Muzea jak tematyczna kolejka w lunaparku. W porządku rekonstrukcji historia zmienia się w fikcję.

Każdy może mieć jakieś nieszkodliwe, jeśli nawet najbardziej ekscentryczne, hobby. Majsterkowanie, korzenioplastyka, hodowla pająków, zbieranie kapsli, myślistwo czy rekonstrukcje historyczne. Gorzej, gdy czyjeś prywatne hobby siłą narzucone jest innym. Albo gdy podniesione zostaje do rangi doktryny państwowej. Od pół roku to właśnie dzieje się z rekonstrukcjami historycznymi w Polsce. Nie tylko towarzyszą nam one coraz częściej, nie tylko biorą w nich udział najwyżsi państwowi funkcjonariusze, ale powiedzieć wręcz można, że rekonstrukcja staje się głównym sposobem, w jaki przeszłość uobecnia się dziś w Polsce w teraźniejszości, w jaki – w myśl planów rządzącej partii – doświadczać mamy historii.

Co w tym właściwie złego? Czy poza tym, że generuje to mimowolnie śmieszne i ośmieszające władze wydarzenia – jak niedawna rekonstrukcja ślubu rotmistrza Pileckiego – jest się czym przejmować i o co kruszyć pióro? Otóż jest. Rekonstrukcje sięgają głębszego problemu tego, jak w Polsce po roku 1989 doświadcza się i przeżywa historii, jak doświadcza się jej tak, by historię, zwłaszcza tę po roku 1945, wymazać. To wymazywanie kładzie się cieniem na samoświadomości Polaków, nie pozwala im rozpoznać własnych korzeni i własnego położenia we współczesnym świecie.

Rekonstrukcja i restauracja

W swojej publicystyce po roku 1989 Bronisław Łagowski często wskazywał na analogię tego okresu do okresu restauracji we Francji po klęsce Napoleona. Bourbońskie elity Francji po roku 1815 i postsolidarnościowe elity III RP z jednej strony nie mogły całkowicie cofnąć zegara historii przed – odpowiednio – rok 1789 i 1939, z drugiej na różne sposoby traktowały rewolucyjną Francję i PRL, jako twory, które, nawet jeśli istniały, to żadnej legitymacji do istnienia posiadać nie powinny. Przy tym, zdaniem Łagowskiego, o ile elity centroprawicowe i liberalne porównać można do umiarkowanego Ludwika XVIII, to PiS do jego ultrakonserwatywnego następcy, Karola X, którego sprawowane ciężką ręką rządy zakończyły się rewolucją lipcową 1830 roku i wyniesieniem na tron bardziej liberalnej dynastii orleańskiej.

Przyznam, że do tej analogii miałem zawsze sporo wątpliwości. Zaczynających się od tego, że Francuzi rewolucję zrobili sobie jednak sami, nam przywiozła ją Armia Czerwona. W przeciwieństwie do rewolucyjnej Francji powojenne zmiany nie przebiegały w Polsce w sposób podmiotowy – co sprawia, że łatwiej zrozumieć opór wobec nich.

Dziś jednak ta restauracyjna metafora wydaje się szczególnie trafnie opisywać rzeczywistość. Obecnie, minister obrony narodowej i jedna z ważniejszych figur rządzącej partii, Antoni Macierewicz, ogłasza, że żołnierze wyklęci prowadzili walkę, z której bierze się współczesna wolna Polska. Na pogrzebie Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki” Macierewicz powiedział : „Oddaję cześć i chwałę tym wszystkim, którzy walczyli o niepodległą Polskę. Bez nich, bez całego tego wysiłku i determinacji nie byłoby Polski […] Właśnie dlatego stoi tutaj polskie wojsko i dlatego stoi tutaj polski prezydent i przedstawiciele najwyższych władz. Bo to oni ocalili Polskę, Polskę która miała zostać wymazana, miała być tylko pozorem państwa, tylko fikcją w obcych rękach”.

Ta wypowiedź odsyła okres PRL, „fikcji w obcych rękach”, w historyczny niebyt, ustala tożsamość współczesnej Polski, jako bezpośredniej sukcesorki, z jednej strony, tradycji II RP, z drugiej, antykomunistycznego podziemia po wojnie. W tej narracji znika nawet dotychczas legitymizująca III RP opowieść o demokratycznej opozycji w PRL, której przecież sam Antoni Macierewicz pozostawał niepoślednią częścią.

Nie da się zresetować 45 lat historii. Można zmienić nazwy ulic, dekomunizując je do ostatniego aktywisty I Proletariatu, ale nie da się zmazać faktu, że tkanka miejska, zamieszkująca ją tkanka społeczna, pochodzą w dużej mierze z okresu PRL.

Tam jednak, gdzie restauracja nie daje rady, z pomocą przychodzi rekonstrukcja.

Rekonstrukcja zaprzężona przez aparat państwa, pozwala poniekąd rozszczepić teraźniejszość, sprawia, że przestaje się ona pokrywać sama z sobą, iż w jej obręb wchodzą widma przeszłości. Nawet nie przeszłości takiej, jaką ona była, ale przeszłości takiej, jaką być ona wedle rekonstruktorów powinna.

Co to konkretnie znaczy? Weźmy jako przykład wspomniany państwowy pogrzeb „Łupaszki”. Był on tyleż odbywającą się współcześnie państwową uroczystością, co rekonstrukcją pogrzebu „Łupaszki”, jaki zdaniem rządzących powinien się był odbyć zaraz po wojnie, gdyby jej wynik zakończył się zwycięstwem antykomunistycznej strony, a ciągłości „prawdziwej Polski” nie przerwała Polska Ludowa.

W krainie narodowych symulakrów

Porządek takiej rekonstrukcji nie jest porządkiem narracji, czy reprezentacji, ale symulacji symulakrów. W ten sposób, od czasów wielkiego sukcesu Muzeum Powstania Warszawskiego, „podaje się” w Polsce doświadczenie historyczne. MPW nie opowiada historii powstania, nie przedstawia narracji pozwalającej spojrzeć na nie z krytycznego dystansu, umieścić je w odpowiednim kontekście.

Zamiast tego muzeum oferuje symulację doświadczenie „bycia w powstaniu”. Główna wystawa nie jest skonstruowana jak archiwum czy esej, ale jak tematyczna kolejka w lunaparku.

Do rzeczywistości powstańczej ma się przy tym mniej więcej tak, jak kolejka Piraci z Karaibów w Disneylandzie ma się do życia na statku pirackim na Morzu Karaibskim w początkach XVIII wieku. MPW zmienia historię, z jednej strony, w obiekt ludycznej, doświadczanej wszystkim zmysłami konsumpcji; z drugiej, w narzędzie plemiennej identyfikacji.

Ten sposób doświadczania historii od otwarcia muzeum na warszawskiej Woli ulega gwałtownemu rozplenieniu. Od odgórnych historycznych rekonstrukcji (ślub Pileckich, pogrzeb „Łupaszki”), poprzez coraz bardziej masowy ruch rekonstrukcyjny, podejmujący tematy od prehistorii (słowiańscy wojowie z Arkony), przez Polskę Jagiellonów (coroczne rekonstrukcje bitwy pod Grunwaldem), po rekonstrukcje wydarzeń z drugiej wojny światowej. Rekonstrukcje schodzą do poziomu przygotowywanych przez uczniów akademii szkolnych – niedawno w jednym z wrocławskich liceów uczniowie zainscenizowali egzekucję Danuty Siedzikówny, „Inki” . Według logiki muzeum-lunaparku na wzór MPW zorganizowane mają zostać kolejne instytucje, w tym muzeum w więzieniu na Rakowieckiej, które ma teraz symulować więzienie, w którym osadzani byli po wojnie uczestnicy antykomunistycznej partyzantki.

Historia jako fikcja

W projekcie muzeum na Rakowieckiej widać inspiracje węgierskim pomysłem Domu Terroru, węgierskiego muzeum „dwóch totalitaryzmów”, w którego podziemiach można odwiedzić „rekonstrukcję celi węgierskiej bezpieki”, gdzie łamała ona przeciwników reżimu. Dom Terroru oskarżany bywa o bardzo swobodne podejście do historii. Przede wszystkim o to, że przedstawia Węgrów wyłącznie jako ofiary nazizmu i stalinizmu, milczeniem pomijając ich dobrowolny udział w obu tych systemach.

Podobnie swobodne podejście do historii widać w projekcie muzeum w mokotowskim więzieniu. Wyklęci nie byli przecież jego jedynymi więźniami, obiekt pochodzi z czasów carskich, lądowali w nim polscy rewolucjoniści, po wojnie takie postaci jak Kuroń i Michnik. Ponieważ nie pasują one do tezy o „wyklętych”, jako kamieniu węgielnym współczesnej Polski, ich historia z tematycznego parku Rakowiecka zostanie wymazana.

W porządku rekonstrukcji historia zmienia się bowiem w fikcję, którą dość swobodnie można kształtować. Państwem, w którym takie kształtowanie przeszłości jako fikcji przybiera najsilniejszy wymiar jest współczesna Rosja, zwłaszcza po powrocie Putina na stanowisko prezydenta w 2012 roku.

Państwo rosyjskie aktywnie włącza się w „wojny historyczne” ze swoimi sąsiadami, promuje narrację „organicznych związków Rosji i prawosławia”, odbudowuje zniszczone w czasach komunistycznych sobory i monastyry, w oparciu o historyczne narracje buduje takie twory jak „Noworosja”, związana z urzędującym ministrem kultury fundacja Powrót walczy o zmianę nazw ulic na te z czasów carskich i rekonstrukcję zburzonych przez bolszewików pomników. Choć Rosja kultywuje przy tym mit „wielkiej wojny ojczyźnianej” i posługuje się także komunistycznymi symbolami, to w swojej polityce historycznej coraz bardziej przedstawia się – jak w świetnym tekście na łamach „Calvert Journal” diagnozuje to Mark Lipovetsky – jako „mocarstwo steampunkowe”.

We współczesnej Rosji steampunk – gatunek fantastyki osadzony w wiktoriańskim świecie pary i stali – przeniesiony zostaje z kart powieści i komiksów czy filmowych kadrów do rangi doktryny państwowej. Jak twierdzi Lipovetksy, Moskwa coraz częściej zachowuje i autoprezentuje się jako wyposażone w najnowsze technologie „dziewiętnastowieczne imperium”. Albo jak dziewiętnastowieczne imperium, które bez historycznych wstrząsów („Holocaustu, Hitlera, Stalina, Lenina”) przetrwało bez większych zmian do współczesności. Widać to i w powrocie do prawosławia i w postawie władz, przedstawiających się jako obrońcy „prawdziwych europejskich wartości”, w przeciwieństwie do „dekadenckiej” „Gejropy”; jak i uzasadnieniach dla aneksji Krymu – Putin powoływał się tu na precedens aneksji Teksasu przez Stany i wojnę amerykańsko-meksykańską (1846-1848). Także niedawny koncert rosyjskiej orkiestry symfonicznej w Pamirze to coś z bardzo dziewiętnastowiecznego imaginarium, najbardziej współczesnymi kompozytorami, jakich można było wtedy usłyszeć, byli zresztą neoromantyk Szczedrin i neoklasycysta Prokofiew, nic co wiązałoby się z dwudziestowiecznymi awangardami.

Kossak punk

Choć w Polsce mamy przynajmniej jedno arcydzieło literackiego steampunku – Lód Jacka Dukaja – to ze względu na to, że w wiktoriańskim okresie państwowości polskiej nie było, trudno naszej postmodernistycznej narracji historycznej odwoływać się do epoki Conan Doyle’a. I odwołuje się ona do epoki trochę późniejszej czy raczej konstruuje trochę inaczej usytuowane historycznie symulakrum.

O ile centrum tego rosyjskiego jest postać melancholijnego białego, imperialnego oficera (w karykaturalnej formie powraca ona w postaci Striełkowa), to w polskim archetypiczny wzorzec rozciąga się gdzieś między „bijącym bolszewika” ułanem z 1920 roku, a zamęczonym w komunistycznym więzieniu, bohaterem antykomunistycznego oporu rotmistrzem kawalerii polskiej, Witoldem Pileckim. Oczywiście, postaci te mają za plecami figury odsyłające do jeszcze dawniejszych warstw historii, przede wszystkim sarmackiej (oficer husarii „ocalający Europę przed islamem” razem z Sobieskim pod Wiedniem itp.), ale najważniejszy jest okres 1918-1956.

Dlatego proponowałbym nazwać polską narrację państwowej historycznej fikcji „Kossak punkiem”.

Podobnie jak w Rosji, celem takiej historycznej narracji (z historycznymi rekonstrukcjami w centrum) jest wymazanie historii, zwłaszcza drugiej połowy wieku XX wieku. Stawką dla rządzącej partii wydaje się być taka rekonstrukcja współczesnej polskiej tożsamości, jakby PRL i charakterystyczne dla niego przemiany społeczne nigdy się nie wydarzyły, a Polska w 2016 roku była wprost spadkobierczynią Polski, o jaką walczyli „żołnierze wyklęci”.

W narracji „Kossak punka” wymazaniu ulega przy tym cała polska tradycja rewolucyjna, lewicowa, społecznikowska. Oczywiście, czasem prawica robi wobec lewicy gesty, zapraszające ją do udziału w kreowaniu takiej historycznej fikcji. Ostatnio Piotr Zaremba na łamach portalu „wPolityce” proponował np. postawienie pomnika Kazimierzowi Pużakowi – przywódcy PPS, który po wojnie nie uznał nowych władz i zmarł w komunistycznym więzieniu. Pużak bez wątpienia na pomnik zasługuje, ale w narracji Kossak punka będzie kwiatkiem do kożucha wizji historii, w której dominują ułan, ksiądz Skorupka i Pilecki, a nie ma miejsca na Warszawską Spółdzielnię Mieszkaniową, międzywojenne strajki chłopskie, powojenną reformę rolną i urbanizację, na wszystkie te wydarzenia, które po wojnie faktycznie stworzyły współczesny naród polski, w takiej formie, w jakiej dziś go znamy. W takiej, w jakiej wybrał sobie do władzy w zeszłym roku prawicę.

Opowiedzieć korzenie

Bo czy cała gorączka historycznych symulacji, cały Kossak punkowy przemysł nie służy właśnie temu, by nie opowiadać sobie historii o faktycznych korzeniach Polski 2016 – tych tkwiących w wojennej traumie, Zagładzie Żydów, przesunięciu granic, gwałtownych powojennych przemianach społecznych? Przychodzącej z zewnątrz rewolucji, wobec której polskie masy – jak w swojej pracy Budowanie Polski Ludowej, wydanej w Polsce zeszłym roku, pokazał Padraic Kenney – próbowały odnieść się podmiotowo, na długo przed Solidarnością?

O tych zmianach pisał w wydanej przez Krytykę Polityczną książce Prześniona rewolucja Andrzej Leder, ale także wcześniej – zupełnie inaczej je waloryzując, ale zgadzając się co do diagnozy w wielu punktach – Ryszard Legutko w Eseju o duszy polskiej. Jak bardzo ten krakowski filozof nie byłby przekonany, że jego prawicowe zaangażowanie stoi po stronie klasycznej europejskiej metafizyki przeciw „postmodernistycznej zarazie”, to dziś związany jest z partią, która w miejsce rozmowy o trudnej prawdzie, jaką opisuje także Esej, oferuje, odgórny, wspierany przez państwo historyczny postmodernizm stosowany. Procesję narodowych symulakrów. Rozdwojenie tożsamości polskiej klasy średniej na „sushi” i „dworek”, wynikające z niemożności opowiedzenia własnego pochodzenia, o której pisał Leder, nowa władza zastępuje Kossak punkiem. Ma on tę zaletę, że jako tożsamość jest i od spożywania sushi i dworku znacząco tańszy, bardziej ekonomicznie demokratyczny, znajdujący się w zasięgu siły nabywczej także plebejskiego elektoratu rządzącej partii.

Nie wierzę, by z tak ustawionej narracji wyniknąć mogło cokolwiek dobrego. Guy Debord, pisząc o współczesnych przemysłach kultury, zauważył, że ponieważ żyją one z „handlowania ciągłą nowością”, prowadzą do dewaluacji pojęcia „nowości”, tak by wszystko mogło uchodzić za „nowatorskie”. Nasza władza politycznie handluje historią czy raczej historyczną fikcją. I analogicznie, efektem tego handlu będzie zniszczenie poczucia historii, jako nagromadzonego doświadczenia, które oglądane z dystansu pozwala ocenić własne położenie. Zostanie Kossak punk jako ludyczna rozrywka rekonstrukcji z jednej strony; z drugiej jako ideologiczny totem wspólnoty krzyczącej na ulicach „raz sierpem, raz młotem”.

Czytaj także:
Kaja Puto: Pochwała sarmatyzmu

**Dziennik Opinii nr 136/2016 (1286)

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij