Czemu nic nie wyszło z uspołecznienia radia i telewizji?
Michał Sutowski: Czy nowe ustawy medialne przygotowane przez PiS – tzw. „mała nowelizacja”, która weszła już w życie i opracowywana dopiero ustawa o mediach narodowych – wnoszą jakąś nową jakość do polskich mediów publicznych? A może to po prostu „więcej tego samego” co dotychczas?
Janina Jankowska: „Więcej tego samego” o tyle nie, że w koncepcji mediów zaprezentowanej przez PiS jest bardzo wyraźny element misyjny. W deklaracjach polityków, ale też z przecieków wstępnych wersji „dużej” ustawy wiemy, że duży nacisk położony zostanie na edukację, w tym na programy dla dzieci, na programy kulturalne czy – mam taką nadzieję – redukowane ostatnio programy integracyjne dla niepełnosprawnych, o których zachowanie bezskutecznie jako szefowa Rady Programowej TVP próbowałam walczyć z zarządem. Krótko mówiąc: istnieje pewna szansa, że dowartościowany zostanie przekaz skierowany do grup spoza tzw. komercyjnego targetu reklamowego. Mówię o tym, bo na zmiany w TVP i w Polskim Radiu patrzymy zazwyczaj pod kątem publicystki politycznej i wiadomości, ale zapominamy, że w misji mediów publicznych chodzi o dużo więcej; zbyt mocno skupiamy się też na telewizji zapominając, że publiczne radio i telewizja to dwa zupełnie różne światy, z których radio zawsze było na wyższym poziomie właśnie, gdy chodzi o realizację jego obowiązków misyjnych.
Zanim zapytam o polityków i publicystykę, najpierw o misji w ogóle. O tym, że telewizja publiczna jej nie realizuje mówi się od wielu lat. Kiedy ten proces się zaczął?
Robert Kwiatkowski sformułował wprost zasadę: „ile abonamentu, tyle misji”, aczkolwiek trzeba przyznać, że za jego prezesury tradycja programów misyjnych wciąż była dość silna.
To on jednak wprowadził więcej reklam do TVP i w ogóle więcej „handlowej” perspektywy. Na dobre zmiana ruszyła po 2006 roku, kiedy to zaczęto szukać pieniędzy gdzie się da; za czasów prezesa Farfała sprzedano np. ważny dla pracowników ośrodek zdrowia na terenie telewizji. Potem z finansami było już tylko gorzej, co było widać nie tylko po jakości programów, ale też w coraz gorszym stosunku do pracowników, czego kulminacją była cała akcja „leasingowania” pracowników TVP do rozmaitych firm zewnętrznych na umowy śmieciowe. To było nie tylko dla wielu upokarzające, ale też oznaczało de facto likwidację systemu pracy w redakcjach, możliwości dyskutowania o programie.
Juliusz Braun, autor tych zmian tłumaczył się, że wpływy z abonamentu są dramatycznie niskie, a do tego zeszło się to z dołkiem na rynku reklam, więc na więcej misji zwyczajnie nie ma pieniędzy.
Finansowanie oczywiście jest kluczem – i do misyjności mediów, i do ich politycznej niezależności. Fakt, że media finansowane były przez abonament od zawsze dawał dziennikarzom poczucie, że to właśnie odbiorcy nas utrzymują i zobowiązują do realizacji pewnych powinności. Nawet jak już do telewizji weszły reklamy, to początkowo był przykaz, że środki z reklam idą na obsługę i technikę, a te z abonamentu idą na działalność misyjną. Podstawowa sprzeczność wynika z funkcjonowania mediów publicznych – od końca 1993 roku – jako spółek prawa handlowego z jednoczesnym wymogiem działalności misyjnej. Tylko że trudno jest dobrze na tym interesie zarabiać i tworzyć ofertę misyjną naraz; z tego powodu już wiele lat temu postulowano – jako pierwszy chyba Aleksander Małachowski – aby wyprowadzić media z ram prawa handlowego i żeby to była instytucja wyższej użyteczności publicznej.
Telewizja i radio to spółki akcyjne, ale jednak zasilane abonamentem. Dlaczego ludzie coraz mniej go płacą?
Najprościej byłoby odpowiedzieć, że za PRL ludzie się bali, to płacili – no a potem przestali. Najmniej boją się przedsiębiorstwa, które całej masy odbiorników zwyczajnie nie rejestrują. A do tego jeszcze Tusk ludziom powiedział, że abonament to haracz, a jego unikanie to wyraz nieposłuszeństwa obywatelskiego.
A dlaczego żaden układ rządzący nie zdecydował się na powszechną opłatę audiowizualną? Bano się odium nakładania kolejnego podatku na obywateli?
Podatków jest tyle, że nie sądzę, by miało to jakieś znaczenie. Zresztą w założeniach projektu ustawy medialnej przygotowanego w zeszłym roku przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich była mowa o takiej opłacie, w wysokości około 10 złotych doliczanych do rachunku za energię bądź do zeznania podatkowego. I jeszcze na niedawnym spotkaniu z SDP minister Czabański powiedział, że projekt PiS „niemal w 90 procentach uwzględnia” nasze sugestie. Notabene, minister miał wówczas zaprezentować założenia PiS-owskiej ustawy, ale w ogóle tego nie uczynił.
Przecieki z projektu wskazują, że akurat finansowanie w zasadzie się nie zmienia. Wedle nowej ustawy abonament RTV dalej będzie podstawą finansowania mediów publicznych, tyle że za pośrednictwem tzw. Funduszu Mediów Narodowych, którym zarządzać ma powoływana przez prezydenta, Sejm i Senat Rada Mediów Narodowych.
Tak, to jest zasadnicza różnica między projektem przedstawionym przez SDP. I są jeszcze dwie. Po pierwsze, nasz projekt zakładał, że kandydatów do Rady Mediów Publicznych – „publicznych”, a nie „narodowych” – będą rekomendować ogólnopolskie stowarzyszenia twórcze, a dopiero spośród tych kandydatur pięć osób miał wybrać prezydent; tymczasem w projekcie PiS wybierać ich będą Sejm, Senat i prezydent na sześcioletnie kadencje. Po drugie, w projekcie obecnej większości parlamentarnej Rady Programowe poszczególnych mediów mają za zadanie „inspirowanie działań związanych z realizacją misji publicznej”, w naszym miały dokonywać okresowych ocen działalności misyjnej i udzielać absolutorium programowego kierownictwu danego nadawcy.
To ważne o tyle, że przez wiele lat Rady Programowe jako jedyne ciała programowe były zawsze pluralistyczne – zasiadali w nich ludzie i z lewa, i z prawa, nie tylko proponowani przez kluby parlamentarne, ale też różne środowiska twórcze czy naukowe. Ramówka była poddawana dyskusji – zazwyczaj interesującej i merytorycznej, tylko że władze stacji w ogóle nie brały tego pod uwagę. Rady były atrapami.
Natomiast w naszym projekcie SDP, to w pełni pluralistyczne Rady Programowe (reprezentujące wszystkie opcje) dokonywałyby jakościowych ocen zawartości programowej i udzielałyby absolutorium kierownictwu danego nadawcy. Zatem kontrola jakości i treści programowych byłaby dokonana przez przedstawicieli całego społeczeństwa. Tymczasem w projekcie PiS tego nie widzę. Jak będzie w drugiej części ustawy, jeszcze nie wiem.
A czy po 1989 roku był w ogóle jakiś okres, kiedy media publiczne z nazwy były bardziej publiczne niż partyjne w praktyce?
W zasadzie nigdy, bo każdy kolejny obóz rządzący traktował to jako łup – i to jest w dość oczywisty sposób spadek po PRL.
Ja jeszcze przy Okrągłym Stole, w tzw. stoliku prasowym, przygotowałam projekt etapowego uspołecznienia radia i telewizji – docelowo miały działać trzy programy telewizji publicznej, przy czym jeden kanał miał być w ogóle wyłączony spod kontroli polityków i zarządzany przez społeczeństwo. Miała też powstać krajowa rada, która przydzielałaby częstotliwości różnym podmiotom, przewidziana była też możliwość tworzenia stacji prywatnych.
I czemu wtedy nic z tego nie wyszło?
Urban powiedział wtedy, że o wszystkim możemy dyskutować, negocjować, ale telewizji na pewno nie oddadzą.
On wyznaczył dogmat, że jak się ma władzę, to ma się i telewizję.
Jeśli chodzi o sam projekt, to padł on ofiarą przetargu – prawdopodobnie za rezygnację z postulatu uspołecznienia telewizji wywalczono, obok „Tygodnika Solidarność”, także prawo do wydawania własnego dziennika, tzn. „Gazety Wyborczej”. Pomysł ciała nadzorującego telewizję i radio, odpowiedzialnego przed parlamentem, zmaterializował się dopiero pod koniec 1992 roku wraz z ustawą o radiofonii i telewizji. Przy Okrągłym Stole udało się natomiast wywalczyć tzw. okienka społeczne, czyli godzinne programy radiowe, nadawane co tydzień jako tzw. magazyn „Solidarni”. Kandydatów Komitetu Obywatelskiego mogli tam prezentować solidarnościowi dziennikarze. I ten nasz magazyn to był tak naprawdę początek wolnych, oficjalnych mediów w Polsce, bo pierwszą audycję wyemitowaliśmy niecałe dwa tygodnie przed ukazaniem się pierwszego numeru „Wyborczej”.
Wolnych mediów, tzn. mediów bez cenzury?
Oczywiście, że z cenzurą! Niemniej materiał do anteny kwalifikowałam ja, jako szefowa zespołu radiowego Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, a nie dyrektor radiowej Jedynki.
A co właściwie miało znaczyć – w pani niezrealizowanym projekcie – to „społeczne” zarządzanie mediami, a przynajmniej jednym programem? Społeczeństwo zarządza – to znaczy kto właściwie?
No, my… (śmiech). Jako komitet obywatelski czuliśmy, że jesteśmy tą reprezentacją społeczeństwa, która właśnie bierze odpowiedzialność za rządzenie. Zresztą komitety obywatelskie to naprawdę była przestrzeń autentycznej, obywatelskiej aktywności oddolnej, która mogła być zaczątkiem masowego ruchu demokratycznego albo zalążkiem nowych partii. Nie dowiemy się tego oczywiście, bo Lech Wałęsa komitety w końcu zlikwidował.
Ale zanim to nastąpiło wygraliście kampanię wyborczą, a chwilę potem powstał rząd Mazowieckiego. No i już Urban nie decydował, co dostaniecie, a czego nie. Nie można było wtedy telewizji i radia „uspołecznić”?
Jak już powstał Obywatelski Klub Parlamentarny, a potem rząd Mazowieckiego, niestety zignorowano nasz pomysł, tzn. dziennikarzy robiących kampanię Solidarności. Napisałam wtedy list otwarty do OKP, w którym postulowałam właśnie to, żeby umożliwić nam utworzenie społecznych mediów, zwłaszcza, że dysponowaliśmy własnym sprzętem, otrzymanym głównie od związków zawodowych z zagranicy. Myśmy jednak rządu ani OKP w tej roli nie interesowali: przeprowadzono jedynie ustawę o przywróceniu do pracy dziennikarzy usuniętych w czasie stanu wojennego i obsadzono na nowo dotychczasowy Radiokomitet, w którym Urbana zastąpił Andrzej Drawicz. Ja sama zostałam wtedy wicedyrektorem Programu I Polskiego Radia, ale z nominacji, co ciekawe, szefa Radiokomitetu z czasów stanu wojennego, Władysława Loranca, który chciał się tą metodą wkupić w łaski nowego obozu rządzącego. Inna sprawa, że niewiele mu to pomogło.
A w jakiej roli rząd Tadeusza Mazowieckiego chciał widzieć media?
Jak to w jakiej? W roli mediów rządowych! Kiedy rozpoczęto pracę nad ustawą o radiofonii i telewizji, w której zarysowano plan rozdziału radia i telewizji, to rząd Mazowieckiego chciał wstrzymania prac nad projektem. Chodziło o to, żeby zachować dotychczasową, tzn. autorytarną strukturę, bo przecież z Radiokomitetem, tyle że swoim, łatwiej było „osłaniać transformację”. Uważano – czemu zresztą trudno się w tamtej sytuacji dziwić – że zadaniem mediów jest pomagać w transformacji. A przechodzenie od modelu mediów rządowych do publicznych ma być procesem rozłożonym w czasie.
W końcu do tego doszło, bo powstała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji.
Tak. Witaliśmy ją z wielkimi nadziejami, bo wreszcie odpowiadała nie przed rządem i partią, jak Radiokomitet, tylko parlamentem, a do tego miała w swym składzie przedstawicieli wszystkich opcji politycznych, przynajmniej z założenia. Niestety, jej kręgosłup został złamany niemal na samym początku przez Lecha Wałęsę, który uznał, że skoro powołał przewodniczącego – Marka Markiewicza – to może go sobie w każdej chwili odwołać. Prezydentowi nie spodobało się przyznanie przez Markiewicza pierwszej koncesji dla ogólnopolskiej telewizji prywatnej Polsatowi, bo on sam miał innego faworyta – a profesor Lech Falandysz całą operację pięknie uzasadnił, mimo sprzeciwu Trybunału Konstytucyjnego.
Tak czy inaczej, wszyscy następcy Markiewicza na czele KRRiTV wiedzieli już, że na relacje z politykami trzeba uważać.
A jednocześnie każdy obóz rządzący, każda grupa przy władzy chciała kontroli nad tym łupem.
Tutaj chciał mediami sterować prezydent, a co z premierami?
Zawsze była jakaś zależność od partii rządzącej. Za rządów Suchockiej zdarzały się bezpośrednie telefony szefa URM-u Jana Rokity do szefów poszczególnych redakcji w sprawie treści przekazu; parę lat później jeden z kolejnych prezesów TVP mówił wprost o „telewizji przyjaznej politykom”, ja sama wreszcie, jako szefowa radiowego Studia Reportażu i Dokumentu, zostałam poproszona przez ówczesnego prezesa radia, z nominacji PSL, żebym zadzwoniła do ministra Sawickiego i zorientowała się, jakie są potrzeby PSL w obszarze reportażu. Nie muszę dodawać, że tego nie zrobiłam.
Ta kontrola mediów publicznych przez rządy nie była jednak całkowita. Kiedy pierwszy wybrany przez KRRiTV prezes TVP Wiesław Walendziak przyprowadził ze sobą grupę tzw. pampersów, akurat rządziło SLD. I miało telewizję przeciwko sobie, bo w przekazie panował wyraźny przechył na prawo.
Tyle że „tradycyjnie” w telewizji – i w radiu też – panował przechył na lewo, oczywiście w sensie lewicy postkomunistycznej. Kiedy w latach 1989-91 byłam wicedyrektorem Programu 1 PR to bezpośrednio nad sobą miałam dyrektora jeszcze z czasów stanu wojennego, a prezesem Radia był człowiek z PSL. I jako że „nie miałam doświadczenia” jako szef programu, to do pewnych spraw nie byłam dopuszczana, właśnie przez starego dyrektora.
A jak to się miało do przekazu mediów? Ludzie starego układu byli przeciw lustracji, przeciw Balcerowiczowi, przeciw Kościołowi i za aborcją?
Przecież świetnie pan wie, że to była postkomuna, która bardzo szybko kupiła Balcerowicza, a całkiem niedługo przestała też walczyć z Kościołem – w ramach swoistego układu „sił proeuropejskich”, czyli SLD i liberałów, którzy chcieli zagwarantować odpowiedni wpływ Kościoła na społeczeństwo przed referendum unijnym. Co do lustracji, faktycznie ich podejście było takie, że stanu wojennego i historii PRL najlepiej w ogóle nie ruszać: „wybierzmy przyszłość”, zgodnie z późniejszym hasłem prezydenta Kwaśniewskiego.
Żeby nie było wątpliwości, ja też uważałam, że skończył się czas walki w opozycji i że teraz budujemy coś nowego.
Kiedy wróciliśmy po tych ośmiu czy dziewięciu latach do radia, starałam się nie uprawiać kombatanctwa. Niektórzy koledzy mieli zresztą poczucie winy, że jednak pracowali w okresie stanu wojennego, starałam się niwelować napięcia na tym tle.
I dawało się wspólnie pracować?
Cóż, nie wszyscy koledzy i koleżanki z dawnego układu zmieniali nastawienie od razu, z roku na rok. Pamiętam, że kiedy zorganizowałam w redakcji spotkanie z Jurkiem Jastrzębowskim, który po stanie wojennym wyemigrował do Kanady i miał bardzo ciekawe doświadczenia z pracy w tamtejszej stacji CBC, w newsroomie niemal doszło do buntu – że niby czego ja chcę ich uczyć? Kiedy zaprosiłam do współpracy Mańkę Wiernikowską, która wcześniej pracowała w RFI i w BBC, a u nas prowadziła nowy Magazyn po 16 – to zespół napisał list do prezesa, żeby ją jednak wyrzucić… Ona robiła takie rzeczy, jak np. reportaż ze zrzucania z cokołu pomnika Dzierżyńskiego na Placu Bankowym. To były jednak tematy, jakich nikt ze starego zespołu by nie zrobił. Z czasem koledzy zaczęli się uczyć i wraz ze zmianami w kraju przechodzić na stronę, umownie, „probalcerowiczowską”.
Konflikt o stosunek do PRL rozumiem, ale czy naprawdę nie było wtedy sporów, które jakkolwiek dotyczyłyby kształtu transformacji, stosunków państwo-Kościół, zachodzącego zwrotu geopolitycznego?
Nie było, a już na pewno nie w sprawie planu Balcerowicza. Kiedy go uchwalano w Sejmie, chodziło o to, żeby jak najwięcej ustaw przegłosować jeszcze pod koniec roku i móc je wdrażać od 1 stycznia 1990.
Wszyscy dziennikarze i reporterzy starannie relacjonowali przepychanie kolejnych ustaw, ale nikt nie zastanawiał się nad ich konsekwencjami.
To nie był tylko problem dziennikarzy: ja pytałam samego Jacka Kuronia, niedługo przed jego śmiercią: czy pamiętasz dzień, kiedy zagłosowałeś za rozwiązaniem PGR-ów? On mi wtedy powiedział: „przyznaję, że uwierzyłem wtedy Balcerowiczowi i tej «niewidzialnej ręce rynku», która zaraz po terapii szokowej sama to wszystko uporządkuje”. No a poza tym to było w głosowane w pakietach, jako elementy całości, więc nikt nie roztrząsał poszczególnych ustaw. I w mediach było mniej więcej podobnie: problematyki gospodarczej nie dyskutowano, uznawano po prostu, że te ustawy są „jedyne słuszne”. Owszem, w radiu robiliśmy reportaże z tych likwidowanych PGR-ów, ale to były materiały „społeczne”, nie przekładały się na żadną narrację polityczną.
Rozumiem, że w kontekście udziału postkomunistów w telewizji i radiu po 1989 roku uważa pani moment przyjścia Walendziaka do TVP wraz z młodymi konserwatystami za przywrócenie zaburzonej dotychczas równowagi. Dla mnie ten czas jest o tyle interesujący, że pokazuje możliwość działania telewizji – przez ponad dwa lata – na silnej kontrze do rządu. SLD przez ten czas nie miał kontroli nad przekazem.
To niezupełnie prawda. Telewizja tylko na zewnątrz została zmieniona, ale w środku wciąż były liczne komórki obsadzone przez ludzi zasiedziałych z czasów PRL.
Ale główny program publicystyczny prowadził Piotr Semka i ostro polityków rządowych odpytywał. A przekaz ideowy tamtej telewizji był mocno prawicowy.
Nie miałam jednak wrażenia, że ta telewizja tendencyjnie atakuje rząd; na pewno bardzo uważnie patrzyła mu na ręce. Ale znowu: uważam, że nie należy patrzeć na media tylko przez pryzmat bieżącej polityki. Telewizja „pampersów” to przecież nie tylko Puls dnia, to też czasy rewelacyjnego programu Lalamido, dzięki któremu ludzie z najbardziej wywrotowego „trzeciego obiegu” uzyskali dostęp do szerokiej publiczności; notabene, kiedy byłam wicedyrektorem Programu I, ci sami autorzy robili u nas program Zadzwońcie po milicję, który otwierał drzwi różnym grupom młodzieżowej subkultury, co niektórzy traktowali jako skandal. A wracając do pytania o kontrolę nad przekazem – kto się pojawia na antenie, to jedna sprawa, kto decyduje o całym procesie produkcji, to co innego. Semka mógł ostro odpytywać na antenie polityków SLD, ale gdzieś w gabinecie dalej siedział jakiś Sławomir Zieliński. Zresztą ci, co odeszli w czasach Walendziaka, bardzo szybko – bo już za Kwiatkowskiego – wrócili.
Czy da się wskazać, za którego prezesa telewizja była najbardziej upolityczniona?
Pamiętajmy, że upolitycznienie mediów sięga jeszcze wyższego poziomu, tzn. KRRiTV, która w założeniu miała być buforem chroniącym przed bezpośrednim wpływem partii na redakcje. To było szczególnie wyraźne od momentu, kiedy przyszedł do władzy PiS i bardzo szybko zmienił ustawę o radiofonii – po czym do nowego składu KRRiTV nie wszedł już nikt z PO. Kiedy Platforma wygrała wybory, powtórzyła – z pewnym opóźnieniem – ten sam numer i w Radzie nie było nikogo z PiS. Ja sama dwa razy kandydowałam do KRRiTV, raz z ramienia Unii Wolności, a raz z ramienia Unii Pracy i UW – ale nie mogłam do niej wejść, bo akurat PSL zależało na jakimś ministrze. Jeśli chodzi o prezesów, to mogę mówić o czasach mojego przewodniczenia Radzie Programowej TVP, czyli po 2006 roku. Upolitycznienie najbardziej odczułam wówczas, gdy został zdjęty prezes TVP, Bronisław Wildstein próbujący samodzielności i zastąpił go Andrzej Urbański z kancelarii ówczesnego prezydenta. Głośno mówiło się, że to dlatego, że był nazbyt niezależny od PiS, ale także – że chodziło o jakiś targ, dzięki któremu Sławomir Skrzypek mógł zostać szefem NBP. Krótko mówiąc: partyjne targi o telewizję miały miejsce zawsze.
Wspominała Pani, że radio było jednak mniej upolitycznione. Dlaczego właściwie?
Ze względu na tradycję i na pamięć instytucjonalną. Nawet w najgorszym okresie stalinowskim Polskie Radio robili świetni fachowcy przedwojenni, często byli to ludzie źle widziani przez władzę, dawni AK-owcy. Oczywiście wierchuszka była spolegliwa, bo była przedłużeniem działalności partii. Naczelni raz w tygodniu wzywani byli na narady do Wydziału Prasy KC PZPR, gdzie otrzymywali wytyczne tematów, które należałoby poruszyć: w prasie, w telewizji i w radiu. Zarazem jednak w strukturze radia zachowany był pewien standard profesjonalizmu: np. naczelny na kolegium przekazywał te tematy mojej szefowej działu reportaży literackich, a ona owe „wytyczne” wspólnie z nami przekładała na konkretne realia ludzkich losów w PRL-u. Szukaliśmy tematów i bohaterów, których można było uczciwie pokazać. Czuliśmy ogromną odpowiedzialność przed słuchaczem.
I ta pamięć profesjonalizmu, przekazywana kolejnym pokoleniom, była na pewno dużą przeszkodą w tabloidyzacji i prostemu upartyjnieniu radia.
Nie bez znaczenia jest też to, że radio to po prostu mniej łakomy kąsek. Nie przypadkiem PSL – każdorazowo mniejsza partia koalicyjna – miał wyższe pozycje w radiu, gdzie PSL-owiec był prezesem dwa razy, a w TVP tylko raz. Tu nawet nie chodzi o sam program, o przekaz, ale raczej i te niesamowicie rozbudowane komórki łączności z zagranicą, zakupywanie programów, festiwale. Każda partia, która była u władzy, znajdywała w telewizji mnóstwo stanowisk do obdzielenia. Sama znam ludzi, którzy nic nie robili i dostawali za to pieniądze całymi latami.
Czy wraz z nadejściem PiS miała pani nadzieję, że to będzie „dobra zmiana”? Że oni naprawdę chcą zrobić media misyjne? Mówiła już pani o zaletach i wadach małej i dużej ustawy medialnej; jakie są pani prognozy jeśli chodzi o upartyjnienie nowych „mediów narodowych”?
Liczę na rozwój reportażu i dokumentu radiowego i telewizyjnego. Najbardziej z kolei niepokoi mnie to, jak dalece dział polityczno-publicystyczny zostanie podporządkowany . Można powiedzieć: nie ma siły, jakaś linia programowa była zawsze, a rząd ma prawo przedstawiać w mediach publicznych swoje pomysły i argumenty. Jednak muszą temu towarzyszyć programy, w których rządzący są na cenzurowanym, gdzie muszą się bronić. Marzą mi się mądre debaty o trudnych, kontrowersyjnych problemach, wydarzeniach czy decyzjach. Tak z historii jak ze współczesności. Mam prawo tego oczekiwać.
Podwładni Jacka Kurskiego chyba nie będą zbyt ostro przepytywać ministrów.
Obawiam się, że partyjniactwo weszło dziś bardzo głęboko w krew mediom, że walki parlamentarne przeniosły się na niwę dziennikarską. Ja nie chcę sztucznego konsensusu, niech będzie spór, ale żeby to była wymiana myśli między środowiskami i poglądami; żeby na artykuł we „wSieci” odpowiadał merytorycznie „Newsweek”.
Tygodniki opinii są bardzo spolaryzowane, dzienniki zresztą też – ale już w mediach publicznych, kontrolowanych faktycznie przez PO, komentatorzy o konserwatywnych poglądach byli zapraszani naprawdę często, nie mówiąc o politykach PiS.
I co z tego? Problemem jest raczej jakość dziennikarstwa – to, że temat prezentuje się w jednym wymiarze, spłaszcza. Nadto dziennikarze forsują swoje poglądy, stosunkiem do rozmówcy pokazują swoje sympatie i antypatie. Tym się kierując, przemilczają pewne wydarzenia.
Ostatni przykład: to, jak media publiczne i prywatne zredukowały ważną wizytę prezydenta Dudy do Chin ślizgania się pod Wielkim Murem. Inna sprawa, że Biuro Prasowe prezydenta nie umiało tej wizyty sprzedać; ale nawet jakby umiało, nie jestem pewna, kto by chciał to kupić. Krótko mówiąc: nie trzeba wprost kłamać czy uprawiać propagandy, wystarczy manipulować czasem poświęconym na dany temat, wysłuchać stron nierównomiernie, sprowadzić poważne sprawy do michałków.
Widać to było też w niesławnej rozmowie Karoliny Lewickiej z Piotrem Glińskim. Oczywiście, większą odpowiedzialność ponosi minister kultury, bo mówi z pozycji władzy i nie powinien pozwalać sobie na podobną arogancję, ale dziennikarka też nie była zbyt profesjonalna. Jej sposób zadawania pytań polegał na tym, żeby nie omówić problemów tylko wydobyć od gościa sformułowanie, którym będzie można objeżdżać kolejnych polityków i tworzyć atmosferę skandalu. Naprawdę, dziennikarstwo to jest zawód misyjny – ale to nie znaczy, że w każdym programie informacyjnym prowadzący musi głosić swoje poglądy. Bo misją jest adekwatne przekazywanie wiedzy o rzeczywistości i o różnorodności panujących poglądów. Dlatego tak bardzo marzy mi się, żeby szefami mediów publicznych byli ludzie niezależni od tych, którzy ich nominują.
W tzw. „małej nowelizacji” zniesiono kadencyjność władz mediów. To chyba nie sprzyja ich niezależności.
I między innymi dlatego ta nowelizacja jest bardzo niedobra. To bardzo zasmucające i krótkowzroczne.
Dlaczego krótkowzroczne? Przez cztery lata PiS będzie rządzić i kontrolować przekaz.
A co to są cztery lata?! Przecież kolejna ekipa nałoży im ten sam kaganiec, jak już znowu będą opozycją.
A czy to na pewno ma dziś tak wielkie znaczenie? To znaczy, czy telewizja nadal jest „resortem siłowym”?
Na jakąś grupę na pewno ma wpływ mobilizujący, na pewno utwierdzi część elektoratu w jego przekonaniach. Ale zarazem wytworzy ogromny sprzeciw, zrodzi przeciwciała – moim zdaniem jeszcze silniejsze. Polskie społeczeństwo wyczuwa nazbyt nachalny i nieautentyczny przekaz, więc PiS zapewne się na tym przejedzie. Największy kłopot w tym, że przy okazji skompromituje działalność misyjną w ogóle i zdyskredytuje te obszary, które naprawdę są ważne i mogłyby się rozwinąć. Programy edukacyjne, programy dla niepełnosprawnych, audycje kulturalne i naukowe, także dobrze pojęta polityka historyczna – to wszystko, co zapowiada projekt „dużej” ustawy. Jeśli to będzie podawane w sposób nachalny, z typowym dla nas patosem, to wywoła reakcję zrównującą patriotyzm z szowinizmem. Jesteśmy w naszych podziałach bardzo wyczuleni na słowa i skrajni. Już dziś „media narodowe” odbierane są jak sygnał nacjonalizmu. A co z Biblioteką Narodową? Misja mediów publicznych to prowadzenie dialogu społecznego. Żeby realizować misję, trzeba stworzyć trybunę dla swobodnej debaty, żeby można było dyskutować np. o trudnych, kontrowersyjnych momentach historii Polski.
Tymczasem znów grozi nam, że będziemy się miotać od jednego do drugiego: albo „wybierać przyszłość”, albo piętnować wszelką krytykę polskiej przeszłości jako zdradę.
A przecież tą metodą nigdy nie zrozumiemy, co się z nami w historii działo.
A co, jeśli po kilku latach „mediów narodowych” kolejna ekipa uzna, że najlepiej będzie to wszystko sprywatyzować? Wielu może ją wówczas poprzeć.
Wszystko zależy od tego, kto i jak będzie tę telewizję robił. Być może dobry Teatr Telewizji czy profesjonalne dokumenty i reportaże, pogłębiona publicystyka będą w stanie ją obronić w oczach widzów, nawet jeśli nie będzie im odpowiadała polityka PiS-u. Notabene, mój student przemierzył niedawno wraz z rodziną uchodźców całą trasę z Grecji na Węgry i zrobił z tego świetny film – jeśli telewizja będzie pokazywać takie rzeczy, zamiast spychać temat na bok, jak za rządów minister Kopacz; jeśli nie będzie unikać trudnych tematów i zarazem pozwoli dyskutować naprawdę różnym stronom – to nawet telewizję Kurskiego będą oglądać ludzie o różnych poglądach. Nie wiem jednak, czy oni się na to zdobędą. Czy w ogóle pamiętają, jak wielką wartością jest samo państwo jako coś ważniejszego od ich własnej partii – i czy będą gotowi pracować na coś, co jest od tej partii ważniejsze.
**
Janina Jankowska – dziennikarka i reporterka radiowa, działa w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich.
**
Czytaj także
Juliusz Braun: Prezesi mediów zostaną urzędnikami
Michał Sutowski: Upartyjnienie mediów publicznych grozi ich likwidacją
Agnieszka Wiśniewska: Mediów publicznych zaraz może nie być wcale
Zuzanna Dąbrowska: Dwie kwestie w planie PiS na media brzmią groźnie
Renata Kim: Dlaczego bronię mediów publicznych
Sławomir Sierakowski: Wolność słowa to mówienie tego, co się nie spodoba
**Dziennik Opinii nr 12/2016 (1162)