Jak gej może gejom zrobić coś takiego – połączyć ich, tak po prostu, ze zwykłym, chamskim seksem?
Całkiem niedawno koledzy z redakcji Dziennika Opinii donieśli mi, wyraźnie zaniepokojeni, że znalazłem się w bibliografii zimowego numeru ultrakatolickiego kwartalnika „Fides et Ratio”. A raczej moja książka Kto w Polsce ma HIV?. W zasadzie nie podzielałem ich niepokoju i dalej go nie podzielam, ale rozstrzał interpretacji mojej książki jest tak szeroki, że postanowiłem skorzystać z przychylnych mi łamów i powiedzieć w tej sprawie parę słów. Bo może jednak pora zacząć się bronić.
Zastanawiam się jednak, przed kim konkretnie.
Publicysta „Fides et Ratio”, częstochowski psycholog, a z doskoku autor „Frondy”, napisał kiepski i mocno stronniczy komentarz do skompromitowanych badań prof. Marka Regnerusa o mrocznych konsekwencjach wychowywania dzieci w homorodzinach. Fakt, że badanie nie trzymało się kupy, zostało skwitowane stwierdzeniem, że poniekąd musiało, bo i same związki gejowskie niczego się nie trzymają, ciągle się puszczają, co też opisali Janiszewski w Kto w Polsce ma HIV? i Witkowski w Lubiewie bez cenzury.
Już samo to stwierdzenie (mniejsza o dobór źródeł) jest tak głupie, że nawet nie sposób się porządnie rozzłościć. Tak więc nie, nie umiem się przejąć tym, że z tezami zawartymi w Kto w Polsce ma HIV? tzw. inteligenci katoliccy robią, co chcą. To nie ma żadnego znaczenia. To było do przewidzenia jako folklor lokalny.
Tym samym folklorem były dla mnie enuncjacje Tomasza Terlikowskiego, który pół roku temu, po wywiadzie, jakiego udzieliłem „Dużemu Formatowi”, zadeklarował na portalu Frondy, że będzie się za mnie modlił. To też było komiczne i też pozbawione znaczenia. Tak samo jak pozbawiony znaczenia jest w gruncie rzeczy polski Kościół katolicki – zapaździała instytucja oparta na lęku i śpiewaniu godzinek. Przede wszystkim jednak – niezdolna do myślenia.
Pamiętam, jak w późnych latach osiemdziesiątych robiło oszałamiającą karierę straszliwie licealne hasło „Ludzie – myślcie! To nie boli”. Otóż myślenie, wbrew temu, co zdawało się twórcy tego hasła, boli, i to bardzo. Jeśli naprawdę ma prowadzić do czegoś twórczego, przebiega w konflikcie, także wewnętrznym. Dochodzenie do jakiejkolwiek nowej, prawdziwie oryginalnej myśli nie jest ani proste, ani oczywiste i zawsze sporo kosztuje. Przede wszystkim jednak nigdy nie zasila go żaden dogmat. I to właśnie powód słabości polskiego katolicyzmu. Kościół z dnia na dzień słabnie, bo jest bezmyślny i nietwórczy. Jako taki może już tylko generować pozór refleksji w postaci antygenderowej, antygejowskiej czy anty-animal-science’owej papki. I nic dziwnego, że robi to w coraz bardziej obronny, coraz bardziej agresywny sposób.
Dużo bardziej od samego goniącego własny ogon Kościoła niepokoją mnie ci, którzy nie zauważają upadku tej instytucji, dalej powtarzając, że to najważniejszy w Polsce aktor społeczny. Że bez niego nie wygra się żadnych wyborów.
Tacy, co to lubią sobie wyszukiwać rozmaitych „fajnych księży” i „mądrych duchownych”, trzymać kciuki za Lemańskiego i obkleić sobie drzwi nalepkami w obronie Bonieckiego.
Widzą szaleństwo Terlikowskiego, ale nie zamierzają zauważyć, że dokładnie takie samo szaleństwo kazało urzędnikom Watykanu wyretuszować zdjęcie Konferencji Episkopatu Dominikany z podobizną arcybiskupa Wesołowskiego. Widzą rzeczywitość, ale tylko w tym kawałku, który pozwala zakładać, że szkodliwe instytucje nie psują ludzi. Zupełnie jakby był 1983 rok, a oni powtarzali, że przecież w wojewódzkich komitetach PZPR dalej są także uczciwi i porządni ludzie.
I to właśnie myślenie takiego „zgniłego środka” jest dla mnie prawdziwym problemem, nie Terlikowski i jego Fronda. Bo w gruncie rzeczy panowie z tej ekipy o tyle słusznie odczytują moje przesłanie, że faktycznie, będąc w pełni władz umysłowych uważam, że promiskuityzm jest jedną z podstawowych cech mniejszości gejowskiej. Tyle tylko, że moim zdaniem to nie jest oskarżenie, bo nie da się w żaden jednoznaczy sposób stwierdzić, czy to dobrze, czy źle. Nie wiem, czy wstrzemięźliwość seksualna ludzi ulepsza, chyba raczej niekoniecznie. Ale to, że seks niesie ze sobą cały zestaw rozmaitych ryzk, to też fakt niezaprzeczalny.
Promiskuityzm sam w sobie nie może być, moim zdaniem, żadną podstawą do ograniczania czyichkolwiek praw. Ani małżeńskich, ani adopcyjnych. To, że dana grupa celebruje seks, nie oznacza wcale, że w jej obrębie nie znajdą się tacy, którzy zechcą swoją seksualność zrepresjonować – tak jak wymaga tego wychowywanie dzieci czy wierność partnerowi. W przeciwieństwie do OFE seks z wieloma parterami jest biznesem, z którego zawsze można się wypisać, czasem nawet bez większych strat. I z pewnością są mężczyźni, którzy znajdują w sobie gotowość i motywację, by taką decyzję podjąć i się jej konsekwentnie trzymać. Podobnie jak i tacy, którzy nigdy nawet takiego przygodowego życia nawet nie spróbowali.
To ciekawe, że po publikacji książki, a jeszcze bardziej po wywiadzie w Wyborczej, jeśli z czegoś musiałem się tłumaczyć, to własnie z tego: że nie piszę, że przecież są i tacy, którzy się prowadzą grzecznie. Że ich nie dopieszczam, nie wystawiam za szkło, a nawet gorzej – ukrywam, pomijam, zupełnie jakby ich bohaterska wstrzemięźliwość niczego nie znaczyła i nie stawiała nas wszystkich w lepszym świetle.
To właśnie było tematem dla rozmaitych oburzonych, którzy po premierze książki słali do mnie dramatyczne epistoły. Nie to, że w Polsce problem zakażeń hifem rośnie, a HIV to nie jest lotny wirus. To można powiedzieć nawet tysiąc razy. Ale publicznie stwierdzić, że geje mają „więcej seksu”? Przecież tego słucha ksiądz Rydzyk i Krystyna Pawłowicz, co oni teraz o nas powiedzą! Jak gej może gejom zrobić coś takiego – połączyć ich, tak po prostu, ze zwykłym chamskim, seksem? Tak jakbyśmy byli mniejszością polityczną, etniczną, kulturową – ale nigdy seksualną! Jakby chodziło zawsze o wolność, demokrację, różnorodność, tęczę i same różowe smakołyki. Żadnych śluzowatych okropności, ble!
Tych listów nie pisali ani czytelnicy Frondy, ani nawet „Tygodnika Powszechnego”, lecz tak zwani liberalni, zaangażowani, działający. Pisywały też siostry feministki. Takie, co wiedzą, jak mówić należy, by nie szerzyć złych stereotypów, i nie mają wątpliwości, że skojarzenia seksualne z pewnością do nich prowadzą. Geje? Toż to norma, jak wujek Mietek i dziadek Janek. Tacy jak wszyscy, ani w lewo, ani w prawo, zawsze w centrum.
– Jaki jest sens życia mamo? – pyta pokraczna postać na rysunku Pveka. – Ma być posprzątane i nikomu nie może być przykro! – odpowiadała cycata mama. Na tym rysunku jednak nigdy nie ma piwnicy, w której spotykają się wszyscy grzeczni i niegrzeczni chłopcy. Ona jakoś się w tym rodzinnym paradygmacie nie mieści, o piwnicy nie rozmawia się przy stole.
I to jest właśnie niezwykłe. Choć temat gejowski niewątpliwie splótł się z polskim mainstreamem, to dalej pozostał odłączony od seksu i seksualności.
Nie walczymy, tak jak to robili geje w Europie Zachodniej i w Stanach, o prawo do ekspresji seksualnej. Walczymy o prawo do ślubnego kobierca. Nie chodzi nam o seks, tylko o rodzinność, i to możliwie tradycyjną. To właśnie czyni nas podobnymi do wielbicieli Lemańskiego i Bonieckiego. Może i marzy nam się lepsza rzeczywistość, bardziej przyjazna i bardziej otwarta na potrzeby ciała, ale póki co wierzymy w istnienie ducha. Ducha, który przyjdzie i zstąpi.
– Dlaczego tu wszyscy siedzą po domach? – pyta zdumiona Marta Konarzewska fotografki Marty Kochanek, autorki projektu We love we make we exist, portretującej mocno nieciekawe polskie homorodziny, fakt, przeważnie lesbijskie. Niespeszona zaś autorka odpowiada, że własnie o to chodziło, by było jak najnudniej, bo przecież trzeba pokazać, gdzie jest granica „normalności”, gdzie się zaczyna „ta straszna choroba”. I już wiemy, że żadnej choroby nigdy nie było. Wszyscy mają posprzątane i nikomu nigdy nie jest przykro.