Daliśmy się zaszantażować konserwatywnej mentalności.
Jakub Dymek: Czy twoim zdaniem profesor Jan Hartman w swoim krótkim wpisie na temat kazirodztwa powiedział coś szokującego? Albo inaczej: coś, co usprawiedliwia późniejsze wydarzenia, od skandalu medialnego po wyrzucenie z partii i konsekwencje dyscyplinarne ze strony Uniwersytetu Jagiellońskiego?
Marta Konarzewska: Oczywiście, że nie. Ani Hartman nie powiedział nic szokującego, ani nie ma usprawiedliwienia dla dyscyplinarnych kroków podjętych przez Uniwersytet i wyrzucenia z partii politycznej. Więcej, nie ma w jego słowach nic niebezpiecznego politycznie i etycznie. Dlaczego? Bo gdy mówiąc „kazirodztwo” mamy na myśli dobrowolną relację erotyczną dwójki dorosłych osób, która nie krzywdzi żadnej z nich ani nikogo poza tą relacją, to otwieramy debatę, dla której powinno być miejsce. Trzeba sobie specjalnie „niebezpieczeństwo” i „zagrożenie” dopisać, jak w przypadku sprawy Hartmana, by to mogło oburzać.
Inny ważny wątek jest mityczny – to oczywiście zakaz kazirodztwa jako podstawowe tabu kulturowe. Zakaz ów tkwi u źródeł (o czym dawno temu pisał Lévi-Strauss) tworzenia społeczeństw i na samym styku Natury i Kultury. Bardzo chcemy być ludźmi, prawda? Czyli przekroczyć Naturę. Obrzydzenie dla kazirodztwa nam to symbolicznie umożliwia. Dlatego trzeba się święcie oburzyć i powiedzieć „to obrzydliwe!”.
Podejrzewam, że siła zakazu jest tak wielka, że dla wielu osób coś się chwieje w podstawach świata, gdy otwiera się o nim dyskusję. Wtedy pojawia się lęk.
Słów tabu się wszak nie wypowiada. Dlatego „kazirodztwo” musiało zostać natychmiast usunięte (wpis usunięty z bloga), wymazane ze zbiorowej świadomości. Bo tym, że jest ono podświadomie obecne, ale gdzieś spychane czy wypierane, świadczy tak natychmiastowa i zdecydowana reakcja właściwie wszystkich stron, politycznych sojuszników i przeciwników Hartmana, środowiska akademickiego, mediów. To z lęku wzięły się uwagi takie, jak „nie wiem, co Hartman pije, a jak nie pije, to niech się napije i idzie spać”. To oznaka tego, że czyjś świat zadrżał w posadach. Nic już nie mówmy, prześpijmy to! Oczywiście tak naprawdę lęk jest o to co zawsze, czyli że wraz ze zniknięciem zakazów zniknie możliwość ich przekraczania.
Mówisz tak, jakby Hartman rzeczywiście coś „powiedział” – czyli faktycznie naruszył czy złamał jakąś zasadę. Ale on przecież zapytał, postawił problem, postanowił być może włożyć kij w szprychy, ale i tak w trybie przypuszczającym, zdradzając raczej wątpliwości niż pewność. Nie zgłosił postulatu czy pomysłu nowszego od antycznych ujęć kazirodztwa.
Powiedział! To znaczy: użył zakazanego słowa „kazirodztwo”. Tak działa tabu, po prostu, nie możesz wypowiedzieć jakiegoś słowa. Bo dopóki go nie mówisz, ono nie istnieje, a sytuacja, którą ono opisuje, nie ma miejsca. Przynajmniej na poziomie fantazji. Hartman użył samego słowa i dopisał do niego kilka zdań, odwołując się zresztą do konkretnego przykładu legalizacji związku kazirodczego, i to wystarczyło. Najbardziej poruszające jest to, że Hartman zapytał jako filozof i bioetyk. A co innego ma pytać bioetyk, jak nie o to? Zamknięcie drogi do zadawania pytań to zakazanie myślenia.
Broniąc prawa do dyskusji, trudno uniknąć pytania o sens obrony obecnych w tej dyskusji postulatów. Bo jeżeli szukamy, jak Jan Hartman, uwznioślających elementów incestu, to jest to przynajmniej problematyczne…
Tak, bo użyte przez Hartmana sformułowanie o matce i synu może sugerować, że mówimy o niedorosłych osobach. A to, o czym realnie możemy rozmawiać (i czego dotyczyła referowana przez Hartmana sprawa z Niemiec), to dobrowolny stosunek między dwójką dorosłych. Czymś innym jest kulturowo-ekonomiczna regulacja wymiany kobiet między grupami i plemionami (bo o to w istocie chodzi w zakazie kazirodztwa – dorosłego), a jeszcze czym innym rozważania Freuda o edypalnym pożądaniu matki, lecz te także dotyczą podstawowych tabu i o nich też powinno się mówić na akademii. Zresztą, o historii Edypa mówi się i w liceum.
Może jest tak, że słowo „kazirodztwo” uruchamia w głowach scenariusz, który zakłada przemoc, przymus, cierpienie. Że ten element dobrowolności, o którym mówisz, nawet nie ma szans wybrzmieć, bo w punkcie wyjścia jest przekonanie, że mówimy o sytuacji nienormalnej, chorej i związanej najczęściej z gwałtem.
I ja bardzo chcę podkreślić, że tylko o dobrowolnej relacji możemy mówić i takiej dyskusji bronić. Nie o dzieciach, nie o usprawiedliwianiu gwałtów; to jest podstawowa różnica. Jest oczywiście eugeniczny argument, który mówi, że tych relacji nie może być z powodów chorób genetycznych…
Ale to jest to, od czego się tekst Hartmana zaczął! Od tego, że w dobie powszechnej i skutecznej antykoncepcji znika jeden z konstytutywnych i naukowych argumentów przeciwko relacjom erotycznym między dwójką spokrewnionych osób.
To prawda i to coś, na co jako bioetyk ma prawo zwrócić uwagę.
No więc czemu pytanie Hartmana oburza, a erotyczna relacja rodzeństwa Lannisterów w Grze o tron, współczesnej formie mitu i ponadkulturowej narracji tworzącej jakieś wspólne doświadczenia dla milionów ludzi, nawet nie oburza, ale podnieca i ekscytuje.
To jest pytanie, na ile mogą sobie pozwolić mityczne fabuły. Im więcej wolno, bo nie odwołują się do codziennej rzeczywistości, a do mitu właśnie. Gdyby tak nie było, nie wolno by było czytać Biblii. Tam jest mnóstwo kazirodztwa! Z drugiej strony rzeczywiście nie wiem, czy ci, dla których oburzające było Miasto 44, bo zauważyli „kopulację”, nie uznają, że i Gra o tron taka jest? Może nie zdążyli jeszcze jej obejrzeć.
A Hardkor disko? To nie jest już opowieść w świecie fantasy, mitologii ani pod historycznym płaszczykiem.
Ale jest to fikcja, gdzie w ogóle jest większe przyzwolenie na takie scenariusze. Chcę zauważyć przy tej okazji coś innego: gdybyśmy rzeczywiście chcieli napiętnować fantazję kazirodczą w literaturze, kulturze czy filmie, to pierwsi powinni zamilknąć katolicy czy strona konserwatywna, bo tradycja kulturowa, na którą wciąż się powołują, nie tylko jest tych historii pełna, ale też właściwie zakłada kazirodztwo jako genezę rodzaju ludzkiego. Bo skoro wszyscy pochodzą od dwójki rodziców… W tym micie jednak ona nie jest niebezpieczeństwem, ale koniecznością.
To skąd tabu?
To, że kultura potrzebuje zakazów, jest dla mnie jasne. To było jasne dla Bataille’a, kiedy pisał, że zakaz to w istocie furtka wolności – jedyna możliwość przekroczenia Prawa bez usuwania go, jedyny prawdziwy sens pożądania. Było też jasne dla Lacana: mylimy się, sądząc, że jak zakazów nie ma, to wszystko wolno. Jest dokładnie odwrotnie: jak boga nie ma, nic już nie wolno. A przecież chcemy wolności, tak? Dla siebie, dla własnego pożądania, nie dla Innych. Dlatego chcemy jak najwięcej zakazów. Lewicowe czy liberalne argumenty są tak bardzo nie do przyjęcia, bo demistyfikują tę maskaradę. Nie można dać wolności tym, którzy uosabiają konieczny Zakaz.
Stąd argument o równi pochyłej? Że najpierw zgodzicie się na jedno, a potem kolejne, a potem już nie będzie co zbierać z naszej cywilizacji. Ja tego argumentu rzecz jasna nie kupuję, ale wiem, że on jest i działa.
O równi pochyłej trzeba powiedzieć jedno: nie ma czegoś takiego.
Nie ma żadnej drogi od homoseksualności do pedofilii, do kazirodztwa, do gwałtu. Orientacja psychoseksualna nie określa też stylu życia, nie tylko promiskuityzmu, ale żadnych nawyków, relacji, wyzwolenia czy jego braku.
Tu uwidaczniają się granice tego, co dopuszczalne. W jakimś sensie bardziej gorszy teoretyzujący o etycznych zaletach kazirodztwa Hartman niż pochwalający wprost „miękką pedofilię” i wychowawcze zalety molestowania dziewczynek oraz wątpiący w istnienie gwałtu Janusz Korwin-Mikke.
Tak, to jest faktycznie gorsząca sprawa, pokazująca, jak daliśmy się wszyscy zaszantażować pewnej konserwatywnej mentalności, która tabuizuje, zakazuje i wymazuje, ale jednocześnie pozostaje głucha na wypowiedzi faktycznie groźne, seksistowskie i poniżające. To jest dopiero obrzydliwe.