Zasługą dorobku Ulricha Becka jest to, że wybudził nas z letargu, w jaki zapadały pod koniec XX wieku zadowolone z siebie i swojej stabilizacji zachodnie społeczeństwa.
Ulrich Beck był autorem i współautorem kilkunastu liczących się książek i przynajmniej kilku ważnych pojęć współczesnych nauk społecznych – takich, na przykład, jak koncepcja „społeczeństwa ryzyka” czy idea „modernizacji refleksywnej”. Jest więc – w jakimś stopniu – historyczną niesprawiedliwością to, że jego nazwisko kojarzone będzie zapewne przede wszystkim ze Społeczeństwem ryzyka, zatem z książką, która ukazała się oryginalnie w roku 1986, zaś do międzynarodowego obiegu weszła dzięki anglojęzycznemu tłumaczeniu z roku 1992. Dodać wypada, że po polsku książka ukazała się w dziesięć lat później i ciągle jest czytana, a też i komentowana szeroko, staje się też lekturą „klasyczną” w tej mierze, w jakiej wchodzi do kanonu studenckich lektur.
Jeśli przyjąć za trafną obserwację mówiącą, że losy książek wyznaczane są tym, co odnajdują w nich czytelnicy, to tezę o tym, że historia potraktowała Becka niesprawiedliwie wypadnie ograniczyć: nie jest wykluczone, że – zgoła przeciwnie – bieg wydarzeń jednak sprzyjał zainteresowaniu podejmowaną przezeń problematyką – bo przecież nie została ona „wymyślona” de novo. Gdyby sięgnąć do literatury przedmiotu tylko z okresu, w którym Społeczeństwo ryzyka zaczęło być czytane, i pominąć wszystko to, co w kwestii ryzyka (a też i niepewności) mieli do powiedzenia ekonomiści i mniej czy bardziej „sformalizowani” badacze zajmujący się teorią decyzji, to można byłoby wskazać na to, że cztery lata wcześniej, tj. w 1982 roku ukazała się książka Risk and Culture, napisana przez dwójkę znakomitych – i jako takich rozpoznawanych – autorów, tj. Mary Douglas i Aarona Wildavskiego. Warto też zauważyć, że jeśli za pesymistyczny – choć może nieco przedwczesny – uznać pogląd Becka o tym, że „społeczeństwo industrialne (…) schodzi ze sceny dziejowej tylnymi drzwiami, wywoływanych przez siebie skutków ubocznych”, to równie pesymistyczny, ale też i demaskatorski sens miała fraza Douglas i Wildawskiego, otwierająca ich książkę: „can we know the risk we face (…) No, we cannot; but yes, we must act as we do”.
Autorzy każdej z wymienionych książek koncentrują się na nieco odmiennej problematyce i odwołują się do odmiennych doświadczeń wyniesionych z życia w – chyba bardzo różnych – społeczeństwach. Douglas i Wildawskiego po trosze bawiły amerykańskie pretensje do życia w świecie pozbawionym ryzyka (czy może lepiej – niepewności), pretensje, które były wspierane przez legion „analityków ryzyka”, specjalistów od zapobiegania kryzysom etc. Odpowiednio zwracali oni uwagę przede wszystkim na to, że niepewność stanowi – wbrew wszystkim tym figlom – stały element życia zbiorowego, a też i na to, że pozostaje nim bez względu na to, jak bardzo staramy się ją otorbić za pomocą guseł racjonalnego rozumu.
Beck – o czym pamięta się rzadko, usiłując wydobyć z jego myślenia prawdy ogólne – koncentrował się na swoim społeczeństwie, z niego czerpał przykłady i poszczególne wątki, zastanawiając się na przykład nad tym, jakie konsekwencje dla losów modalnego Niemca mogą nieść zjawiska nazwane później elastycznością rynku pracy, niepewnego zatrudnienia etc. – co w połowie lat 80. ubiegłego wieku było przedsięwzięciem zaiste proroczym.
Obie książki – choć każda w nieco inny sposób – wskazują na to, że stosunek do ryzyka jest kulturowo zróżnicowany: Douglas i Wildavsky akcentują to, że sama koncepcja ryzyka jest kulturowo zmienna, Beck – w wywiadzie z 2005 roku prowadzonym przez Jacka Żakowskiego – mówił o tym, że rozmaite społeczeństwa są w różnym stopniu skłonne do podejmowania ryzyka. Sprowokowany pytaniem dziennikarza zawierającym tezę, wedle której „Polacy i Anglicy akceptują większe ryzyko niż Niemcy i Francuzi” – wielce zresztą nietrafną, bo akurat Polacy charakteryzują się stosunkowo silną tendencją do tzw. „risk avoidance” – mówił on, że „konsens w sprawie ryzyka wymaga dialogu różnych kultur, systemów wartości, religii ryzyka, a trudno je negocjować. Paradoks polega na tym, że im wyższy jest poziom ryzyka, tym bardziej potrzebny jest konsens, a jednocześnie tym silniejsze konflikty i o konsens trudniej”, dodając przy tym: „jeszcze niedawno nikt by w to nie uwierzył, a jednak nawet Niemcy zaczęli się buntować przeciwko społeczeństwu ryzyka”.
Dalsza, może ważniejsza, różnica między myśleniem Douglas i Wildavskiego i myśleniem Becka była taka, że ci pierwsi przekonywali nas o tym, że niepewność towarzyszy naszemu życiu zbiorowemu „od zawsze”, że marzenie o „złotym wieku” beztroskiego zajmowania się własnymi, małymi troskami w świecie, który, co do zasady, jest w miarę stabilny i rozsądnie przewidywalny, pozostaje tylko iluzją narzucaną nam przez polityków i ideologów „końca historii”. Beck poszedł dalej, chciałoby się powiedzieć, że daleko dalej. Mianowicie, posługując się pojęciem „refleksywnej modernizacji”, starał się przekonywać, że pod koniec XX wieku po raz kolejny popadliśmy w arogancję znaną z opowieści o uczniu czarnoksiężnika, że – wydaje się nam – umiemy zapanować nad złożonością lepiej czy gorzej obmyślanych zmian. Otóż, mówił nam Beck, nie umiemy: wbrew pretensjom tych, którzy utrzymują, że wiedzą, jakim to sposobem udoskonalić nasze życie zbiorowe, procesy zmiany społecznej toczą się w tej mierze autonomicznie, w jakiej przynoszą zgoła nieoczekiwane konsekwencje, te zaś uruchamiają zmiany kolejne, jeszcze trudniejsze do przewidzenia. W centrum uwagi Becka znalazły się cztery obszary złożonych zależności tego rodzaju, tj. ekologia, dynamizm zglobalizowanego systemu finansowego, desperacja protestów wyrażających się w terroryzmie i napięcia, jakie rodzi hipotetyczny uniwersalizm praw człowieka, a także refleksja nad politycznymi skutkami borykania się z tymi złożonościami. Nie jest zatem wykluczone, że komunikat wbudowany w pojęcie „refleksywnej modernizacji” jest nieco inny i bardziej przypomina nie to, co chciał nam powiedzieć Goethe, lecz to, o czym zabawnie opowiadał Fredro w bajeczce o małpie w kąpieli. Kłopot jest wszakże ten, że małpa, mogła, aczkolwiek nieco sfatygowana, uciec przed skutkami swojej beztroski, my zaś uciec przed nimi nie mamy dokąd. Jeśli tak rozumieć podstawowe przesłanie zawarte w pracach Ulricha Becka – choć zapewne nie jest to najbardziej popularna interpretacja jego dorobku – to mogłoby się okazać, że w gruncie rzeczy jest ono wielce konserwatywne, bo przecież służy studzeniu zapałów mniej czy bardziej gorliwych reformatorów. Mówiąc najkrócej – langsam, langsam, aber sicher!
Ale nie warto może aż tak bardzo trywializować złożoności tego przesłania.
W gruncie rzeczy zasługą dorobku Becka jest to, że – przywracając nam strach przed skutkami rozmaitych zmian społecznych – wybudził nas z letargu, w jaki zapadały w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku zadowolone z siebie i swojej stabilizacji zachodnie społeczeństwa.
Wprawdzie strach wbudowany w stawanie przed obliczem tego, co nie zostało jakoś „oswojone” i, w szczególności, jakoś zracjonalizowane, tkwi w naszej kulturze „od zawsze” i „od zawsze” stanowił przedmiot fascynujących refleksji: tu wystarczy przywołać choćby rzadko już chyba czytaną, opublikowaną w 1978 roku, książkę J. Delumeau Strach w kulturze Zachodu. Zostało w tej książce wprowadzone ważne rozróżnienie pomiędzy mniej czy bardziej konkretnymi strachami, a więc obawą przed zjawiskami, którym można – może – jakoś zaradzić i „strachem uogólnionym”, tj. trwogą: „strach ma określony przedmiot, któremu można stawić czoła. Trwoga nie, i jest przeżywana jako bolesne oczekiwanie na niebezpieczeństwo tym groźniejsze, że nie zostało w sposób jasny zidentyfikowane (…) stała się ceną wolności, emocją oczekiwania na to, co możliwe” – pisał Delumeau. Czytając Becka i łącząc to, co pisał w połowie lat 80. ubiegłego wieku z wieloma książkami, które pojawiły się później, takimi na przykład jak The Culture of Fear B. Glassnera (1999) czy Scared to Death C. Richarda i B. Northa (2007), warto może zastanowić się nad tym, czy nie jest tak, że istotnym przedmiotem jego prac nie były współczesne postaci trwogi, a też i tego, jak na nią reagujemy i będziemy reagować. Uwaga ta nie ma sensu krytycznego: za ważniejsze aniżeli zastanawianie się nad mniej czy bardziej kanoniczną interpretacją prac Ulricha Becka uznać wypada pytanie o to, w jakim kierunku potoczą się ich kontynuacje.
Czytaj także:
Maciej Gdula, Horyzont Becka
Sławomir Sierakowski: Wspomnienie o prof. Ulrichu Becku