Czy edukacja seksualna jest indoktrynacją? Oczywiście. Ale taką, której broni nasza konstytucja.
W roku 2005 państwo Dojan oraz Fröhlich żyjący w malowniczym Salzkotten położonym w Nadrenii Północnej-Westfalii stwierdzili, że nie życzą sobie, by ich dzieci uczestniczyły w prowadzonych w czwartej klasie zajęciach z edukacji seksualnej. Należących do Kościoła Baptystów rodziców oburzyły dostarczone uczniom materiały, które to uznali za pornograficzne i sprzeczne z chrześcijańską etyką. By oszczędzić swym pociechom zgorszenia, postanowili zatrzymać je w domu, czego wynikiem było nałożenie na nich grzywny w wysokości kilkudziesięciu euro.
Dwa lata później sytuacja powtórzyła się, gdy szkoła postanowiła przeprowadzić obowiązkowe warsztaty o nazwie „Moje ciało jest moje”, których celem było podniesienie świadomości o wykorzystywaniu seksualnym dzieci przez obcych oraz członków rodziny. Kolejne zgorszenie. Tym razem zajęcia w szkole opuściło już pięcioro dzieci, których rodzice zostali odpowiednio ukarani grzywnami. Rodzice odmówili uiszczenia ich zdaniem niesłusznie nałożonych opłat i postanowili dochodzić swoich praw drogą sądową. Właściwy sąd rejonowy poparł decyzję szkoły, argumentując, że prawo rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnym światopoglądem i religią jest ograniczone uprawnieniem państwa do obejmowania dzieci obowiązkiem szkolnym. Co do warsztatów „Moje ciało jest moje” stwierdzono, że przekazywanie wiedzy na temat przemocy oraz wykorzystywania seksualnego, a także uczenie najmłodszych radzenia sobie w podobnie trudnych sytuacjach również mieści się w państwowej misji edukacyjnej.
Apelacje rodziców zostały odrzucone. W latach 2007–2009 Federalny Trybunał Konstytucyjny również oddalał ich skargi, wskazując, że zajęcia takie nie pogwałcały w żaden sposób przesłanek neutralności światopoglądowej. Opinie sądów nie przekonały jednak trzech z pięciu małżeństw, które kontynuowały praktykę zatrzymywania uczniów w domu na czas, w którym mogły być one narażone na seksedukacyjną indoktrynację, co doprowadziło do nakładania kolejnych kar, a ich niepłacanie – w efekcie – do 43-dniowej kary pozbawienia wolności.
Powołując się Europejską Konwencję Praw Człowieka, rodzice wnieśli skargę do trybunału w Strasbourgu, twierdząc, że brak możliwości wyłączenia swoich dzieci z udziału w zajęciach z seksedukacji narusza ich prawa do wychowania potomków zgodnie ze swoimi przekonaniami religijnymi.
Jak w tej sprawie orzekł Trybunał? Przede wszystkim przypomniał, że jednym z powodów istnienia takiej instytucji jak obowiązek szkolny jest zapobieganie polaryzacji – tworzenia się odrębnych i skonfliktowanych grup w społeczeństwie. Proszę sobie wyobrazić, że za warunek istnienia „pluralizmu demokracji” Trybunał uznał właśnie tak rozumianą integrację dzieci – ufundowaną na nauce pewnych wspólnych wartości. I za taką wartość uważa on wiedzę na temat szeroko pojętej seksualności człowieka. Uznano, że nauczanie o prokreacji, antykoncepcji, ciążach, rodzeniu, a także zagrożeniu przemocą seksualną, stosownie do wieku i dojrzałości uczniów, jest dawaniem im możliwości rozwinięcia swoich własnych przekonań moralnych i niezależnego podejścia do swojej seksualności. Trybunał podkreślił również, że Konwencja co prawda gwarantuje wolność opinii, ale jednocześnie nie chroni przed sytuacjami, w których opinie te musimy konfrontować z innymi.
Trudno o lepszy obraz wartości porządku prawnego, w jakim żyjemy, czy raczej powinniśmy zgodnie z międzynarodowymi standardami funkcjonować. To porządek bardzo odległy od znanych nam postulatów, by izolować, przemilczać, dzielić, zakazywać.
Postulaty Joanny Kluzik-Rostkowskiej o utworzeniu dwóch równoległych ścieżek nauki są więc nie tylko owocem błędnie rozumianego pluralizmu, jak trafnie wskazywała Agata Diduszko. Problem sięga znacznie głębiej. Czym jest bowiem ta słynna neutralność światopoglądowa, której ma przestrzegać szkoła? Czy neutralność to brak wartości? Brak ideologii?
Tak zwana „neutralność” jest po prostu wyrazem pewnego konsensusu, prawnych i kulturowych standardów, sumą politycznych ustaleń.
Czy przyuczanie do pewnej wizji patriotyzmu, które przechodzimy od samego początku edukacji na lekcjach języka polskiego, historii i szkolnych akademiach jest neutralne? Nie. Jego kształt jest efektem konkretnych ustaleń i rozstrzygnięć politycznych i ideologicznych, przechylonym w stronę określonych postaw i światopoglądu. Przykładów jest wiele, różne są też formy „neutralności”, do których dochodzimy. W szkołach naucza się, że demokracja jest lepsza od totalitaryzmu. I jest to neutralne, bo żyjemy właśnie w demokracji. W szkole naucza się o prawach człowieka, ponieważ na przekonaniu o obowiązku ich przestrzegania przez władze publiczne opiera się nasz porządek prawny. Skąd więc ten oburzający pomysł, by w szkole nauczać o seksie? Stąd właśnie, że prawa reprodukcyjne, wedle obecnych standardów, należą do praw człowieka.
To, że prawa dzieci nie mogą być niwelowane przez rozciąganie praw rodziców do wychowania zgodnie ze swoim sumieniem, aż do całkowitej utraty podmiotowości samych zainteresowanych, jest tylko częścią całego sporu. Tu chodzi nie tylko o ich jednostkową edukację, ale właśnie o to, jak będą funkcjonować w tym pluralistycznym i demokratycznym społeczeństwie. Stawką w edukacji seksualnej jest nie tylko to, co można nazwać wiedzą techniczną, czyli np. znajomość metod antykoncepcji, i nie tylko to, co wiąże się z psychorozwojem dzieci, czyli między innymi umiejętność artykułowania własnych potrzeb oraz wyznaczania granic. Do tej układanki jako kluczowy element dochodzi fakt, że sfera związana z naszą płciowością jest z jednej strony intymna i prywatna, ale z drugiej, czy tego chcemy czy nie, społeczna.
Bezpośrednią inspiracją inicjatywy ustawodawczej „Stop pedofilii” był wydany przez WHO raport „Standardy edukacji seksualnej w Europie”. To właśnie ten tekst przedstawia się jako źródło całego zła, siejącego dżenderyzm i propagującego seksualizację dzieci. Co takiego oburzającego możemy w nim wyczytać? „Edukacja seksualna wspomaga rozwój zmysłów dzieci i poczucie ciała oraz wyobrażeń o ciele, a jednocześnie wzmacnia pewność siebie i przyczynia się do rozwoju samostanowienia: dziecko będzie umiało zachowywać się w sposób odpowiedzialny w stosunku do samego siebie i innych osób.” I dalej w kwestii najbardziej kontrowersyjnej, czyli tego, jak wcześnie dzieci powinny nabywać podobne umiejętności: „Na przykład w grupie wiekowej 0-4 lata dzieci powinny nabyć umiejętność szanowania równości płci. Wydaje się to zadaniem na wyrost w przypadku tej grupy wiekowej, ale celem jest nauczenie się postawy, że chłopcy i dziewczynki są sobie równi. Należy podkreślić, iż kształtowanie tej zasadniczej postawy powinno rozpocząć się już od początku życia, stanowiąc podstawę dla przyszłych wartości i norm zachowania.”
Gdy w sierpniu miałam okazję uczestniczyć w otwartej debacie o wiele mówiącym tytule „Edukacja czy demoralizacja?”, z ust jednego z uczniów liceum, którzy zabierali głos, usłyszałam sakramentalne: „te lekcje już nie są do niczego potrzebne. Są koledzy, jest internet, więc wiem, co i jak”. I takie mamy to społeczeństwo, które „wie, co i jak”.
Bo o tym, jak założyć prezerwatywę, rzeczywiście można przeczytać na opakowaniu, ale wzajemnego szacunku czy równego traktowania nie nauczymy się z lektury etykiety żelu intymnego.
Przeciwnicy seksedukacji, nie boją się tego, co nazywamy „wiedzą”, tylko właśnie „kształtowania postaw”, ukrywającego się pod pojęciem „holistycznej edukacji seksualnej”, którym posługują się twórcy raportu WHO.
Czy jest to indoktrynacja genderowa? Owszem. Ale jest to indoktrynacja, która mieści się w naszym polu neutralności. Ten straszny dżenderyzm należy w Europie do prawnych standardów. I tego strasznego dżenderyzmu broni polska Konstytucja, bronią też międzynarodowe trybunały. Integralność seksualna jest ważnym dobrem osobistym, a równość płci jest wartością konstytucyjną. I tych wartości i dóbr trzeba nauczać, ponieważ są one składnikami naszego społecznego konsensusu. Są elementami warunkującymi demokratyczny pluralizm, którego tak bardzo chce bronić Joanna Kluzik-Rostkowska.
Musimy mieć na uwadze to, że edukacja w formie jaką przedstawia raport, jest w przypadku Polski przyszłością niebywale odległą. Nie znajdziemy tam prostych rozwiązań co do tego, co jest obecnie tak palącym problemem – w jaki sposób ma być ona przeprowadzana? W formie warsztatów? Okresowych seminariów? Jako przedmiot w wymiarze jednej godziny tygodniowo? Niestety, zamiast zastanawiać się nad skutecznymi rozwiązaniami tych kwestii, dzięki inicjatywie „Stop pedofilii” przez kolejnych parę miesięcy będziemy uczestnikami jałowej debaty nad zasadnością istnienia takich zajęć w ogóle.
Czytaj dalej:
Agata Diduszko-Zyglewska, Dzieci nie są własnością rodziców
Agata Diduszko-Zyglewska, Damski bokserze, śpij spokojnie!
Agnieszka Graff, Chrońmy dzieci przed kłamstwami prawicy!