Głosujmy dalej na nieistniejące partie, na zdrowie.
Dwie nieistniejące jeszcze partie założą koalicję w trójpartyjnym parlamencie po zwycięstwie w wyborach, których daty jeszcze nie znamy, a które odbędą się w formule zmienionej przez referendum, które jeszcze się nie odbyło i nie wiadomo, jaki będzie miało kształt – oto, czego dowiadujemy się dzięki „sondażowniom”, a konkretniej dzięki redakcjom, które każdy kolejny sondaż przerabiają na news dnia i pożywkę dla niezliczonych komentarzy. Wszystkie te newsy i pseudo-analizy są niewiele więcej warte niż zwyczajne political fiction.
Komu służy karuzela sondaży na „jedynkach” gazet? Samym pracowniom, które je prowadzą i redakcjom, które dzięki kolejnym badaniom mogą przyciągnąć odbiorców, gdy inne politycznie znaczące wydarzenie nie wydaje się godne zainteresowania – to jasne. Sondaże pomagają też poszczególnym politykom, którzy przynajmniej do najbliższych wyborów – a może i długo po nich – nie będą mieli nic, czym mogliby się pochwalić, poza kilkoma słupkami. Czy jednak zyskuje na nich polityka jako taka? Nie wydaje mi się. Więcej, tracimy jako odbiorcy i wyborcy, odbiorczynie i wyborczynie. Traci, duże słowo, sama demokracja.
W obecnym systemie tak się jakoś stało, że obywatelki i obywatele mają niezwykle rzadko okazję powiedzieć władzy, co o niej myślą.
Wybory mamy raz na cztery lata, a referenda jeszcze rzadziej. Obywatelskie projekty ustaw lądują zwyczajowo w sejmowej zamrażarce lub wprost w śmietniku (niektórym się należało, jasne), a możliwość rozliczenia posłanki czy senatora ze swojego okręgu to raczej odłożona w czasie obietnica (często nie do zrealizowania). Sondaże okazują się tym kanałem, w którym jeszcze udaje się – choć przecież tylko symbolicznie – pogrozić władzy palcem. Polki i Polacy więc chętnie z niego korzystają – oddając sondażową władzę raz jednej, a innym razem drugiej partii, tudzież windując do rangi najpoważniejszej opozycji te inicjatywy, które mogą nawet nie dotrwać do wyborów. Kto jeszcze pamięta, że w okolicach ubiegłorocznych wyborów do Europarlamentu to Korwin miał przegonić SLD w wyścigu o trzecie miejsce w polskiej polityce? Dziś ten sam Korwin – w tych samych sondażach – nie wychodzi poza margines błędu statystycznego.
Nie byłoby w tym nic gorszącego gdyby nie fakt, że dominacji sondaży towarzyszy reorientacja całego systemu politycznego. Partie reagują na naskórkowe symptomy, wahania nastroju, różnice w notowanych poziomach sympatii i antypatii – podporządkowując im całą swoją, jak to się dziś mówi, agendę. I ignorując realne interesy, które – przynajmniej w teorii – stoją u powstawania nowych ruchów społecznych i politycznych. Dobrze to widać na przykładzie Platformy.
U władzy jest od ośmiu lat partia, która swój sukces poniekąd zawdzięcza sondażom – a już na pewno sprawnemu (do czasu) odczytywaniu nastrojów społecznych. Nie ma wiele przesady w anegdotach, które krążą o Platformie. Opowiadają one o partii, która przed każdym głosowaniem liczy drgnięcia w słupkach poparcia i kalkuluje wszystkie decyzje polityczne, bilansując przede wszystkim ewentualne pożytki i straty w kolejnych ankietach. In vitro w tych rozmowach “kosztuje” tyle procent, aborcja tyle, a podwyżki emerytur tyle…
Opozycja nie jest zresztą bardziej zachowawcza: PiS chowa Kaczyńskiego, gdy tak podpowiadają im sondaże; Miller uparcie broni tajnych katowni CIA w Polsce, bo zrobił badania, wedle których to właśnie rezonuje w jego stałym elektoracie. Politycy przekarmieni sondażami zaczynają reagować jak pies Pawłowa – po nieskoordynowaniu ich ruchów i histerycznych reakcjach poznamy dzień publikacji niekorzystnych badań. Nie trzeba lepszego dowodu niż seria samobójów PO – od prezydenckiego planu rozpisania referendum ws. JOW-ów po dymisje dokonane przez Ewę Kopacz. Gdyby jeszcze bardziej postraszyć ją Kukizem (który w plecaku niesie Petru i Narodowców) i Dudą (za którym drepcze Kaczyński) – a wynik tego straszenia odbiłby się w sondażowych spadkach – przegłosowaliby pewnie i liberalizację ustawy antyaborcyjnej, i związki partnerskie. A może i nie, tylko wróciliby na dobrze sobie znane miejsce na prawej stronie? Łaska sondaży na pstrym koniu jeździ, a jeszcze mniej przewidywalne są partie polityczne przesadnie w te sondaże wczytane.
W sytuacji braku busoli ideowej – ach! jakie to staromodne – nie ma bowiem gwarancji, że w imię zachowania symbolicznej przewagi partia nie przestawi zwrotnicy. Albo, co gorsza, nie zacznie realizować swoich obietnic, jak PO, które przypomniało sobie i o JOW-ach, i wstrzymaniu finansowania partii z budżetu. Możnaby to nazwać populizmem, gdyby nie to, że populizm zazwyczaj idzie z dołu do góry i niesie ze sobą choć cząstkę prawdziwych emocji i autentycznych roszczeń. Dryf góry to już tylko koniunkturalne łykanie tego, co udało się w poprzednim tygodniu przyjąć za status quo.
Sondaże-szantaże działają. Niestety problem w tym, że działają niemal wyłącznie te, które pod postacią kolorowych słupków wskazują poparcie dla konkretnych obozów politycznych.
Wszystkie inne, znacznie bardziej interesujące badania – od społecznego poparcia dla związków partnerskich (ponad 50%) po stosunek do elastycznych form zatrudnienia i rynku – mają o wiele więcej trudności z przebijaniem się do wyobraźni rządzących.
Głosujmy więc dalej na nieistniejące partie, na zdrowie. Dostaniemy w zamian nieistniejące programy.
**Dziennik Opinii nr 170/2015 (954)