Walka o większy udział kobiet w strukturach władzy i wyzysku to dla mnie żaden feminizm.
„Przestańmy nazywać dziewczynki bossy – przemądrzałymi, zarozumiałymi, aroganckimi – jeśli tylko chcą coś powiedzieć, skoro w tej samej sytuacji mówimy o chłopcach, że są po prostu mądrzy” – tak w skrócie brzmi przekaz nowej kampanii Ban Bossy, prowadzonej przez elitarny klub prezesek, polityczek i celebrytek z Sheryl Sandberg, dyrektorką Facebooka, na czele. Postulat całkiem słuszny, walki na polu języka są istotne, gdyby przy okazji udało się wskazać głębszy problem skrywający się za słowem bossy – tym lepiej. Ale nie jestem w stanie znaleźć w sobie tyle entuzjazmu co Agnieszka Wiśniewska i pomysłowi kampanii przyklasnąć.
Trochę dlatego, że to w większym stopniu kampania promocyjna niż społeczna: „Ban bossy powstało dzięki Sheryl Sandberg, założycielce platformy Lean In, COO Facebooka, polub nas (408 tysięcy) i zobacz strony naszych partnerów”. Trochę też dlatego, że proponowane przez szefowe kampanii działanie to przede wszystkim kliktywizm – pierwszy kontakt z Ban Bossy to zachęta, by twittować, share’ować i lajkować przygotowany na stronie komunikat. A także dlatego, że ta akcja to typowy whitewashing – jałmużna na rzecz słusznej sprawy, która pozwala zakryć wieloletnie zaniedbania i złe praktyki. Wśród partnerów Lean In znajdują się tak równościowe firmy, jak Chevron (eksploatacja środowiska), Booz Allen Hamilton (przemysł zbrojeniowy) i Walmart (najwięcej miejsc pracy za płacę minimalną na świecie).
Ale to wszystko sprawy drugorzędne wobec podstawowego pytania: o kształt walki na rzecz lepszej sytuacji kobiet w szkole i pracy, o równość, o feminizm.
Pytania, którego przy okazji postaci Sandberg, Lean In i Ban Bossy nie można nie zadać. Czy rozumiemy feminizm jako walkę o równość wszystkich, niezależnie od płci i identyfikacji seksualnej? O zakwestionowanie porządku, który umożliwił zaistnienie nierówności? Czy może jako drogę do większej reprezentacji kobiet w strukturach władzy i wyzysku, gdzie zaakceptowanie rządzącej nimi logiki jest warunkiem zaistnienia? To drugie, przynajmniej dla mnie, to żaden feminizm.
Wydana w ubiegłym roku książka Sandberg Lean In (pol. Włącz się do gry. Kobiety, praca i chęć przywództwa) tłumaczy nierówności między kobietami i mężczyznami tym, że kobiety w porę nie „włączyły się do gry”.
Zamiast posłuchać głosu swojej „wewnętrznej prezeski”, dały się wmanewrować w sytuację, w której godzą się na niższe płace, gorszą pozycję zawodową, wolniejszą ścieżkę awansu. A przecież wystarczyło nie hamować. „Przyspiesz. Trzymaj nogę na pedale gazu”, radzi Sandberg. Jak w niesławnym Sekrecie Rhondy Byrne: jeśli masz raka, dzieci ćpają i chcą cię zwolnić z pracy, to dlatego, że nie myślisz pozytywnie. Sukces jest wynikiem nastawienia. Według Sandberg gdyby kobiety tylko nie czuły, że nie mogą – toby mogły. A naszym zadaniem nie jest „zmuszenie korporacji do wyeliminowana seksizmu z ich działań. Rewolucja Lean In to walka kobiet, zmierzająca do tego, by same się zmieniły”, jak pisała o książce Sandberg Kate Losse. Ten tryumf języka poradników samopomocowych, Oprah Winfrey i „jesteś zwycięzcą!” byłby nawet zabawny, gdyby nie był tragiczny.
Prywatyzacja odpowiedzialności, rozumienie sukcesu (i porażki) wyłącznie jako wyniku indywidualnych talentów i starań, podporządkowanie życiowych ambicji i tożsamości wymogom stawianym przez pracę – to dogmaty nie feminizmu, ale ideologii wolnorynkowej. Slogan Sanderg o tym, że więcej kobiet prezesek oznacza lepszą sytuację dla wszystkich kobiet, jest dosłownym przełożeniem teorii skapywania: im lepiej tym na górze, tym więcej skapnie tym na dole. I jest tak samo nieprawdziwy. Podstawianie go pod feminizm – czy raczej triadę empowerment, encouragement, education (emancypacja, zachęta, edukacja), która pozwala uniknąć słowa na „f” – jest toksyczne.
Ale można pójść o krok dalej. Nie tylko promować wyścig na szczyt jako wyścig o równość, ale też skutecznie unieważniać postulat szerokiej, strukturalnej zmiany sytuacji kobiet. Lean In i Sheryl Sandberg właśnie ten krok robią.
W arcyciekawym artykule w magazynie „Baffler” Susan Faludi pisała o swoich próbach wejścia w dyskusję z Sandberg. Pytała ją o problemy kobiet i potencjalne rozwiązania, o stanowisko Sandberg i Lean In wobec partnerów jej akcji, którzy są znani z nierównego traktowania kobiet, blokowania prób uzwiązkowienia, a przeciwko części z nich toczą się postępowania sądowe, m.in o molestowanie seksualne pracownic czy zaniżanie płac kobietom. W opowiedzi dostała zaproszenie na nieoficjalne spotkanie z Sandberg – rozmowę, której nie mogłaby cytować w mediach. Gdy odmówiła i ponowiła swoją prośbę o wywiad lub ustosunkowanie się do pytań, otrzymała komunikat od działu PR: „Lean In to globalna społeczność wspierająca kobiety i zachęcająca je do pójścia za głosem własnych ambicji. Jesteśmy niesamowicie wdzięczni wszystkim osobom i instytucjom, które wspierają postęp w dyskusji o płci”. Gdy pytała o statystyki dotyczące zatrudnienia kobiet w Facebooku (branża technologiczna jest znana z tego, że najlepiej opłacane działy, np. programowanie, są w przeważającej części męskie. Mniej prestiżowe, jak kontakt z użytkownikami serwisu, bardziej kobiece), otrzymała w odpowiedzi skład rady dyrektorów firmy, gdzie zasiada kobieta. Jedna. Sheryl Sandberg.
Prezeska Facebooka całkiem serio uważa, że nie ma żadnego szklanego sufitu, a rozwiązania na poziomie państwa są być może istotne, ale mniej ważne niż jej własne rady. W swoim wykładzie na konferencji TED stwierdziła, że „elastyczny czas pracy i inne programy” są sensowne, ale „nie będzie o nich mówić”. W książce natomiast pisze, że dyskusja o sytuacji kobiet skupia się „tylko na seksizmie, dyskryminacji i złym prawie”, zamiast „na tym, co same możemy zrobić”. Jest też przekonana, że różnice w płacach mężczyzn i kobiet wynikają z tego, że kobiety za mało się starają. I za mało pracują. „Ujmowanie sprawy w kategoriach balansowania między pracą a życiem osobistym – jakby trzeba było je sobie przeciwstawiać – to niemalże gwarancja, że straci na tym praca”, pisze w Lean In.
Owszem, kobiety powinny rodzić dzieci i zakładać rodziny, bo taka jest kolej rzeczy, ale powinny robić to z myślą, że to świetne wyzwanie zawodowe, które pozwala wstawać wcześniej, kłaść się później i więcej pracować zdalnie – bo umożliwia to nowoczesna technologia. A sama Sandberg jest najlepszym tego przykładem: skoro może wstać o piątej rano, by odpisać na mejle, zanim jeszcze wyprawi dzieci do szkoły, to i wy, drogie czytelniczki, możecie. Tego że niektóre czytelniczki chyba jednak nie mogą – bo na przykład serwują przez cały dzień hamburgery (jeden z najbardziej sfeminizowanych zawodów) – się z tej książki nie dowiemy.
Lean In to kampania mająca pomóc kobietom w skupieniu się na własnych celach i dążeniu do sukcesu. Tam, gdzie książka daje cenne rady, Facebook daje narzędzia: kręgi kobiet, które można założyć, opierając się na wiedzy zaczerpniętej z książki Sanberg i technologii firmy, w której Sandberg pracuje. Proste, prawda? Przeczytałaś książkę, wiesz, jak osiągnąć sukces, podziel się tym z innymi kobietami za pośrednictwem Facebooka i ruszaj na podbój świata. Nie wylogowując się przy tym.
Chciałbym wierzyć, że kobiety ze zbankrutowanego Detroit faktycznie mogą się wydźwignąć z biedy za pomocą kółek samopomocowych na Facebooku, ale jakoś nie mogę.
Może gdyby kobiety z Detroit faktycznie włączyły się do gry wcześniej i falą lajków zastopowały upadek przemysłu w swoim mieście, to zmieniłbym zdanie. Ale się nie włączyły, więc teraz same są sobie winne.
Lean In to opowieść o tym, że osiągniemy wszystko, jeśli zaakceptujemy warunki gry, które zostały zdefiniowane przez kogoś innego; pogodzimy się z faktem, że są beznadziejne dla wszystkich kobiet, ale zdecydujemy się grać w tę grę przeciwko całej reszcie i wygrać. Pozostawiając wszystkich, którym poszło gorzej, na należnej im pozycji na dnie. A ze szczytu będziemy mogły im pomóc, jak w anegdocie Sandberg o miejscach parkingowych: Sandberg była w ciąży i spiesząc się na spotkanie, musiała przebiec cały parking pod siedzibą Google. Dopiero wtedy zauważyła, że nie ma tam specjalnych miejsc parkingowych bliżej wejść przeznaczonych dla kobiet w ciąży. Poszła więc z tym do jednego z założycieli firmy i powiedziała mu o tym. „Nigdy o tym nie pomyślałem”, odparł. No właśnie, rzadko kiedy myśli się o problemach, które nas nie dotykają. Prawdopodobieństwo, że wychowane na samolubnych lekcjach Lean In przyszłe prezeski pomyślą o kobietach, które znajdują się gdzieś na dole korporacyjnej drabiny, pracują za stawkę minimalną lub w ogóle nie mają pracy, jest nikłe.
Jaka jest więc odpowiedź na pytanie o feminizm, którą przynosi nam lektura książki Sandberg i jej kampania? Najprostsza z możliwych. Darwinizm społeczny, głupcze! Rynek, konkurencja, ambicja – to wszystko pomoże kobietom. Nie pomoże im feminizm, bo ten nie włączył się w porę do gry
I jeszcze jedno. Jeśli faktycznie, jak mówiła Madeleine Albright, „w piekle jest zarezerwowane miejsce dla kobiet, które nie pomagają innym kobietom”, to mam nadzieję, że pod nim jest jeszcze jeden krąg piekielny. Dla tych kobiet, które uważają, że tylko pomagając sobie, pomagają innym. I chyba nawet wiem, kto tam trafi.
Czytaj także:
Magdalena Błędowska: I am bossy