I na dodatek wydaje się wam, że staliście się celem Wielkiej Ideologicznej Operacji Zachodu.
Konkurs.
Kto to powiedział?: „W naszym interesie jest przeciwstawienie się demoralizacji narodu wprowadzanej przez Zachód pod płaszczykiem praw kobiet, społeczeństwa otwartego i innych frazesów”.
Odpowiedzi:
A) Aleksander Dugin, ideolog Kremla;
B) Mohamed Mursi, były prezydent Egiptu związany z Braćmi Muzułmanami;
C) dziennikarz polskiego tytułu uchodzącego za umiarkowanie konserwatywny w dyskusji o zadaniach polskiego MSZ.
Ostatnio powiedział to ten ostatni. Ale prawidłowa odpowiedź w konkursie to: co za różnica.
Robi się delikatnie nieciekawie, gdy bez konieczności zbyt daleko idącej parafrazy można pomysły wannabe ideologów polityki zagranicznej naszego kraju spokojnie przekleić do dowolnego manifestu antyzachodnich fundamentalistów – i tak zwane „państwo islamskie” i moskiewscy eurazjaci podpisali by się pod podobnym credo. Ale żeby to samo, już i u nas – Zachód zniewalający czyste, dziewicze, szlachetne umysły zwodniczymi i bałamutnymi ideologiami – wow, szybko poszło. Jest to ciekawe podwójnie, bo w miejscach, gdzie się te pomysły rodziły – polecam poczytać oryginalnych autorów zamiast podróbek, choćby Saida Kutba, ideologa Braci Muzułmanów – przynajmniej mogli się upierać, że cała ta demokracja, prawa kobiet, wyzwolenie, to tylko fasada, że za nimi kryje się tylko przemoc i zbrojna okupacja. Póki co, my od Zachodu mamy jednak dotacje, nie sankcje, a o obecność amerykańskich wojsk w Polsce sami zabiegamy. Wciąż zatem – mam wielką nadzieję – nie można tego czytać i nie zgrzytać zębami.
Pogląd ten – że zadaniem naszego ministerstwa spraw zagranicznych jest opieranie się „totalitaryzmowi gender” i odnowa moralna Europy – wyznawał dziś już były wiceminister Arkadiusz Stępkowski z Instytutu Kultury Prawnej Ordo Iuris. Stępkowski z pracą się pożegnał, i to jego dymisja sprowokowała komentatorów do obrony misji beznadziejnej. To znaczy: beznadziejnej z punktu widzenia tych, którzy uważają, że ministerstwo powinno szukać taktyk obliczonych na skutki bardziej doraźne niż zbawienie. I że jego cele należy formułować w sposób, który przynajmniej nie obraża naszych partnerów. A najlepiej już, aby postawić je sobie realistycznie i zawężając dziedzinę do tego, co naprawdę osiągalne z takimi partnerami, jakich mamy
– bo choćby się Stępkowski troił i przesyłał bibułę w postaci oprawionych w złoto książek Horubały do RFN-u, to jeszcze przez pewien czas niemieckiej dyplomacji na te tory nie nawróci. Znaj siły na zamiary.
Oczywiście jednak, jeśli ktoś dla odmiany uważa, że nie bierze udziału w polityce, ale w starciu dobra ze złem, rozpisanej na wiele tysięcy lat batalii o trwałość cywilizacji, w pojedynku metafizycznym z zasady – taka polemika nie ma sensu. Jeśli ktoś naprawdę i z całym przekonaniem uważa, że „frazesy w rodzaju praw kobiet” są ukrytą bronią Zachodu służącą „demoralizacji narodu” lub że „na promocję homomałżeństw” Polska odpowie ich obrzydzaniem, ba i to jeszcze skutecznie odpowie – to tłumaczenie, że promocja praw kobiet nie jest tajną misją służącą wykastrowaniu ostatnich jurnych mężczyzn w UE, Polaków oczywiście, ale tylko tym właśnie, czyli promocją praw kobiet, czyli praw człowieka, czyli praw nas wszystkich; to wszystko może okazać się czasem straconym. Jeżeli ktoś ma taki problem z ego, żeby sądzić, że jest celem Wielkiej Ideologicznej Operacji Zachodu, mogę oczywiście współczuć, nie wiem jednak, czy mogę spotkać się w połowie drogi. Przy okazji, ilu z tych dzisiejszych apokaliptyków neofitów tak gorliwie sprzeciwiało się aneksji Polski przez Zły Zachód w 1989 i okolicach? Zżera mnie ciekawość, czy i wtedy strzelali z kapiszonów swojej tandetnej publicystki w „gejropę” z okopów przedwiecznej słowiańszczyzny? Czy i wówczas doskonale wiedzieli, że pousadzane w nowojorskich fundacjach i berlińskich stiftungach masoństwo rozpuszcza naszą tkankę narodową?
Bo że Jarosław Kaczyński miał do Zachodu swoje pretensje już w 1990, to wiemy – w jakimś sensie budzi to nawet moje uznanie, bo dowodzi bycia w awangardzie, a zarazem zdolności zachowania jakiejś zasadniczej konsekwencji – jednocześnie wiemy też, że nigdy aż tak głęboko nie osunął się w żaden rodzaj fanatyzmu ani paranoi, która by pozwalała go jednoznacznie zapisać do tego samego obozu, co Kreml. Czego o całej tej ekipie pożytecznych idiotów, którzy mają nadzieję na dorzynkę elit tak gruntowaną, że nawet dla nich zrobi miejsce, powiedzieć nie można.
I ich już do tego obozu można zapisać, prawda? Tym więc argumentem, bo tylko tym się chyba jeszcze da, chciałbym więc polemizować z przekonanymi o potępiającej demoralizacji narodu polskiego za pomocą „frazesów praw kobiet i społeczeństwa otwartego”, a zarazem o konieczności zwalczania obu.
Czy, drogie koleżanki i drodzy koledzy, nie macie oporu w powtarzaniu formułek, które stały się wizytówką Moskwy w świecie relacji międzynarodowych?
Czy nie mierzi was na myśl, że kolportujecie tezy w oryginale opracowane nie przez Karola Wojtyłę, ale Aleksandra Dugina? Że w podbijaniu tego bębenka nie ma żadnego skutku możliwego do osiągnięcia poza wspieraniem kremlowskiej wizji konfliktu o tożsamość Europy?
I nawet jeśli ktoś odpowie przypisem do kardynała Lustigera, to, come on, powtarzając tę propagandę nie zbliżyliście się ani o kroczek do Paryża – jesteście w (mentalnej) Moskwie.
**Dziennik Opinii nr 246/2016 (1446)