Podział posmoleński jest dziś w Polsce ważniejszy od postkomunistycznego. Przykrył spór o stan wojenny.
Cezary Michalski: Do jakiego stopnia takie wydarzenie, jak stan wojenny – odległe, ale naznaczające pamięć paru pokoleń – musi powracać w bieżącej polityce i życiu społecznym? Gdzie zaczynają się ewidentne nadużycia, które sprawiają, że jego przywołanie jest już tylko historyczną maskaradą, niszczącą zarazem pamięć historyczną i politykę współczesną?
Antoni Dudek: Coraz mniej istotny jest kontekst tej rocznicy związany z tzw. podziałem postkomunistycznym, który ukształtował się jeszcze w okresie konfliktu pomiędzy obozem władzy i obozem „Solidarności”. Ten podział dotyczył stosunku do PRL-u i bardzo wyraźnie oddziaływał jeszcze na polskie spory polityczne w latach 90. Tyle że w 2005 roku scena polityczna przesunęła się tak bardzo na prawo, że dzisiaj podział PO-PiS albo jeszcze ostrzejszy podział posmoleński, stały się o wiele ważniejsze od podziału postkomunistycznego. Dlatego ten właściwy spór o stan wojenny stał się już w polskiej polityce czymś drugorzędnym, wręcz marginalnym. Ja się z tego cieszę, bo nie podobało mi się, kiedy to był temat użytkowany przez polityków, którzy naprawdę mało się interesują rzetelną historiografią, natomiast bardzo chętnie deformują historię na swoje doraźne potrzeby.
Dlaczego w takim razie w kostiumach z 13 grudnia 1981 roku występują dziś strony „wojny smoleńskiej” czy „wojny PO-PiS-owej”? Tusk jest dla PiS-u Jaruzelskim lub kimś jeszcze gorszym. Politycy PO są przesuwani na pozycje ZOMO. Ludzie drugiej strony odpowiadają na to albo całkowitą ucieczką od historii, której przecież byli ważnymi uczestnikami, albo wchodzą w tę pseudohistoryczną licytację i zajmują się ośmieszaniem Kaczyńskiego czy ludzi PiS. Historia zostaje zredukowana, zutylizowana i zdeformowana nieporównanie bardziej niż w okresie „podziału postkomunistycznego”.
Dla mnie błędem jest to, że PiS organizuje swój marsz 13 grudnia i próbuje sugerować, że istnieją jakiekolwiek analogie między reżimem Wojciecha Jaruzelskiego a władzą Donalda Tuska. To kompletne nieporozumienie.
Ale to „utylizowanie historii” do celów partyjnych zaczęło się wcześniej, jeszcze przy okazji obchodów 20-lecia okrągłego stołu, kiedy odrębne uroczystości organizował prezydent Lech Kaczyński a odrębne rząd Donalda Tuska.
Słowo „odrębne” jest tu eufemizmem, bo obie strony organizowały te obchody przeciw sobie. Tymczasem zarówno w okresie okrągłego stołu, jak też wcześniej, w 1981 roku, i Kaczyński, i Tusk byli po tej samej stronie barykady. Przypomnę, że jeszcze w 1990 r., w okresie tzw. wojny na górze gdańscy liberałowie, w tym Tusk, współtworzyli Porozumienie Centrum. Ich wzajemna niechęć zaczęła się dopiero po obaleniu rządu Olszewskiego w 1992 r. i ubieranie jej w historyczny kostium z czasów PRL nie służy ani historii, ani polityce. Tym bardziej, że konflikt, który ma być tutaj historycznym kostiumem, toczył się w innych warunkach ustrojowych, a co jeszcze bardziej istotne, w innych warunkach geopolitycznych. Ja bym zatem wolał, żeby 13 grudnia marszów partyjnych nie urządzać, są do tego lepsze daty.
Tym razem NSZZ „Solidarność” zdystansował się do marszu PiS.
Bo akurat ta rocznica jest dla tego związku ważna, wręcz tożsamościowa. I zupełnie słusznie „Solidarność” nie chce tej daty upartyjniać. Stan wojenny był uderzeniem w związek, zwykle właśnie działacze robotniczy, a nie inteligenci, byli traktowani najbardziej brutalnie. Ponieśli niejednokrotnie życiowe konsekwencje poważniejsze niż ten czy inny postsolidarnościowy polityk, który miał jednak większe szanse znaleźć się ostatecznie w elicie III RP, obojętnie po której stronie. Dla „Solidarności” 13 grudnia to jest raczej dzień głośnego mówienia o problemach ludzi, którzy w tragicznym czasie stanu wojennego byli represjonowani.
Skoro już mówimy o tragizmie tej rocznicy, proszę powiedzieć, jak obchodzić rocznice ewidentnych klęsk, bo 13 grudnia 1981 był bezprzykładną klęską polskiej polityki. Społeczne i ekonomiczne konsekwencje siłowego rozwiązania problemu „Solidarności” były odczuwalne bardzo długo, niektóre są odczuwalne do dzisiaj. Jaki morał można wyciągać z takich rocznic?
Moim zdaniem rocznicę 13 grudnia należy obchodzić, tłumacząc młodym ludziom, o co naprawdę chodziło w 1981 roku, co się wówczas naprawdę wydarzyło, jakie były strony sporu, kto co wtedy zrobił. I morał powinien być taki, że okoliczności zmieniły się bardzo głęboko, że to wydarzenie w takim kształcie się nie powtórzy. Nie wolno jednak zakładać historycznych masek i używać historycznego kodu do artykułowania obecnych konfliktów. Ale nawet, jeśli historia w takiej samej konfiguracji się nie powtórzy, zawsze może się pojawić w polityce dzisiejszej ktoś, kto będzie miał ochotę kopnąć stolik, bo mu się przebieg negocjacji przy tym stoliku nie będzie podobał.
Dla pana tym, który kopnął stolik, był wyłącznie Jaruzelski?
On miał wówczas władzę i on ponosi największą odpowiedzialność polityczną za stan wojenny. Dziś już wiemy, że nie wybierał żadnego „,mniejszego zła”, tylko optymalne rozwiązanie z punktu widzenia utrzymania rządów PZPR.
A gdyby jednak spróbować poszerzyć ten morał, na przykład o refleksję, że siła mobilizacji społecznej w kraju takim jak Polska bywa złudna? 10 milionów ludzi przekonanych, że nikt ich nie zwycięży, dopóki są „w kupie”, że zdołają nawet zdestabilizować cały wschodni blok, w momencie wprowadzenia stanu wojennego w ogromnej części rozpłynęło się w powietrzu. Pozostawiając na placu boju głównie dawną elitę opozycyjną, grupę najtwardszych działaczy związkowych oraz robotniczą i studencką młodzież.
Stan wojenny był oczywiście egzaminem i po jego wprowadzeniu okazało się, że ten zapał minął. Ale to nie wynikało wyłącznie ze strachu przed czołgami. Ten zapał minął już o wiele wcześniej. Po kryzysie bydgoskim w marcu 1981 nastrój buntu zaczął słabnąć, ruch demobilizował się z każdym miesiącem, co Jaruzelski dość precyzyjnie diagnozował przy pomocy badań socjologicznych. Zresztą nie tylko on, bo ośrodek badań społecznych regionu Mazowsze też to wówczas wykazywał. Morał jest taki, że mobilizacja społeczna na wielką skalę jest trudna do utrzymania. Cechą wszystkich tego typu ruchów jest to, że entuzjazm trwa do kilku miesięcy, a później ludzie są coraz bardziej zmęczeni i z czasem coraz mniej skłonni do oporu. To właśnie wykorzystał Jaruzelski. O ile w sierpniu 1980 r. na samym Pomorzu Gdańskim strajkowało blisko siedemset zakładów, to w proteście przeciwko stanowi wojennemu pracę przerwało w całej Polsce niewiele ponad dwieście.
I druga wątpliwość, też nie dotycząca wyłącznie Jaruzelskiego. Czy nie jest tak, że Polacy mają ogromny problem z samokontrolą na poziomie politycznym? Po obu stronach istniały ośrodki rozumiejące, że rozwiązanie siłowe będzie potworną klęską dla całego społeczeństwa. Ale nie dało się niczego uratować. Radykalizm narastał po obu stronach, dostarczając argumentu do rozwiązania siłowego.
Tego typu procesy bardzo trudno jest kontrolować. Element kontroli był taki, że żaden z faktycznych liderów „Solidarności” nie wpadł na pomysł, żeby uzbrajać ludzi i próbować strzelać. Przed stanem wojennym nie było takich planów i nie było ich w reakcji na stan wojenny. Natomiast cała reszta była poza kontrolą. Nikt nie mógł różnym szaleńcom zabronić gadać, że jak tupniemy silniej nogą to „kuranty kremlowskie zagrają Mazurka Dąbrowskiego”. Nikt nie mógł zakazać wydawania pisemek z antysowieckimi karykaturami i z hasłami daleko przekraczającymi realne możliwości tego ruchu. A jednocześnie nikt nie potrafił kontrolować prowokacji pojawiających się z drugiej strony, o których trudno było wówczas powiedzieć, czy idą z centrum ośrodka władzy, czy z jego marginesów i frakcji, czy może są inspirowane przez Moskwę, żeby skuteczniej „przekonać” Jaruzelskiego do przyspieszenia rozwiązania siłowego. Do konfrontacji po wydarzeniach bydgoskich nie doszło, udało się to zahamować, ale za cenę demobilizacji ruchu. Tu widać, jakie są granice kontroli. Wałęsie udało się rzutem na taśmę zapobiec strajkowi generalnemu w marcu 1981, spacyfikował to razem z Rakowskim i obaj się musieli gęsto tłumaczyć – nie tylko Wałęsa przed Komisją Krajową NSZZ „Solidarność”, ale także Rakowski przed Biurem Politycznym KC PZPR. Tylko że cena dla „Solidarności” za ten kompromis była taka, że zaczęło z niej uchodzić powietrze, dynamizm tego ruchu zaczął słabnąć. A rozwiązaniu siłowemu także to nie zapobiegło. Dla mnie jednak jeszcze inny morał tej rocznicy jest ważny. To okazja do zastanowienia się nad zakresem metod dopuszczalnych przy rozwiązywaniu kryzysu politycznego. Zatem nie chodzi o to, czy Jaruzelski zrobił dobrze czy niedobrze wprowadzając stan wojenny, bo to już jest kwestia rzeczywiście historyczna. Chodzi raczej o przemyślenie problemu, jak daleko można się posunąć w rozwiązywaniu kwestii spornych w polityce. Innym tematem „grudniowym” jest bez wątpienia refleksja nad potrzebą minimalnego choćby konsensusu w obrębie wspólnoty narodowej. Minimalnego konsensusu osłaniającego kwestie istotne dla samego przetrwania wspólnoty.
Stan wojenny pokazał, że ta wspólnota ma z minimalnym konsensusem problem.
Po obu stronach konfliktu, moim zdaniem szczególnie po stronie obozu władzy, ale tu można by się oczywiście spierać, pojawiła się nadwyżka niechęci, wręcz nienawiści, która każe się zastanowić nad tym, czy my potrafimy tworzyć minimalny konsensus na rzecz przetrwania wspólnoty w warunkach ostrego wewnętrznego konfliktu. A to już jest morał dotyczący w oczywisty sposób także naszej dzisiejszej sytuacji.