Biografia Kulczyka w ciekawy sposób obala wiele mitów o polskim kapitalizmie. Wystarczy nie czytać jej na kolanach.
Niespodziewana śmierć najbogatszego Polaka, Jana Kulczyka, wywołała całą lawinę medialnych komentarzy. Ich ton często był ekstatyczno-żałobny. Jak wiadomo, w naszym kraju rządzi reguła „o zmarłych źle albo wcale” – z wyjątkiem dla takich postaci jak Muammar Kaddafi czy Andrzej Lepper. W wielu przypadkach przekształca ona naszą sferę publiczną w wielką panichidę – jak w kościołach chrześcijańskich obrządku wschodniego nazywa się szczególnie uroczystą mszę na cześć znaczącego zmarłego.
Kulczyk nie był wyjątkiem. Właściwie nie pamiętam, kto poza Władysławem Bartoszewskim wywołał ostatnio taką falę medialnej żałoby. Jednocześnie towarzyszył jej wybuchający w komentarzach gniew na polskiego przedsiębiorcę, który już za życia obsadzany bywał w roli czarnego charakteru, uosabiającego patologie polskiego kapitalizmu na styku państwa i biznesu.
Na wszystkie te hejty i panichidy można by w zasadzie wzruszyć ramionami i zająć się ciekawszymi sprawami, gdyby nie jedno – biznesowa biografia Kulczyka rzeczywiście jest symptomatyczna dla polskiej transformacji. Od tego, jak ją sobie opowiemy, zależy, na ile zrozumiemy to, co się stało u nas w ciągu ostatniego ćwierćwiecza.
Wejście do narodowego panteonu
Czwartkowa „Gazeta Wyborcza”, donosząc na jedynce o pogrzebie Kulczyka, podpisała zdjęcie z tego wydarzenia „uroczystości miały charakter prywatny”. Trudno jednak prywatnym nazwać coś, co dzień wcześniej transmitowane było w telewizjach informacyjnych. Przyjrzyjmy się zresztą, w jaki sposób przedstawiano w nich ostatnie pożegnanie najbogatszego Polaka. Relację na stronie TVN otwierają słowa Leszka Millera: „Nie mogę uwierzyć, że Jan Kulczyk nie żyje, zawsze pamiętałem go uśmiechniętym, nigdy nie widziałem, by był zagniewany”. Miller nie jest jedynym politykiem obecnym na pogrzebie: widzimy byłych prezydentów (Kwaśniewski, Wałęsa), premierów (Pawlak), ministrów (Janusz Lewandowski), ludzi kultury (Jan Englert, dyrektor poznańskiej Malty). Za bramą kościoła i na trasie przejazdu konduktu pogrzebowego tłumy poznaniaków oddające Kulczykowi ostatni hołd, jakby żegnały kogoś, kto ma pogrzeb państwowy i wstępuje właśnie do narodowego panteonu.
To wrażenie pogłębiają mowy wygłoszone w trakcie uroczystości. Oprócz osobistego wystąpienia córki zmarłego przemawiał bowiem pierwszy prezydent III RP, legendarny przywódca „Solidarności”, Lech Wałęsa. „Pod przysięgą i w obliczu boga” zapewniał, że zmarły nigdy nie przyszedł do niego z żadną korupcyjną propozycją, a cały swój wielki majątek zgromadził wyłącznie dzięki swoim talentom.
Obywatelska kanonizacja miliardera wydaje się spełniona.
Dla niektórych nie tylko obywatelska. Czwartkowy „Super Express” na jedynce umieszcza wielkie zdjęcie Dominiki Kulczyk w żałobnym welonie i pytanie z jej funeralnej mowy: „Tatko, gdzie jesteś?”. Dyrektor poznańskiej opery, Sławomir Pietras, na łamach tygodnika „Angora” nie musi pytać, bo wie – w niebie. Trudno wszak, by do nieba nie trafił głęboko wierzący człowiek, który wykazał się „odważną postawą w sprawie arcybiskupa Paetza” (odwiedził go publicznie po tym, gdy w prasie pojawiły się pierwsze oskarżenia o molestowanie kleryków) czy swoim prywatnym samolotem przewiózł poznańskie elity do Bazyliki św. Piotra w Watykanie, by mogły po raz ostatni pożegnać Jana Pawła II. Fragment opisujący ten niezwykły dzień w życiu dyrektora Pietrasa zasługuje na obszerne przytoczenie: „Szalony Doktór wpadł na pomysł zbiorowego wylotu jego prywatnym samolotem w przeddzień pogrzebu do Rzymu, aby w Watykanie ostatni raz spojrzeć na Jana Pawła II. […] Jak ekipa pod wodzą Jana Kulczyka zorganizowała lądowanie na lotnisku Ciampino, przejazd zatłoczonym śródmieściem, wejście do Bazyliki św. Piotra i półgodzinną adorację przy trumnie, nie wiemy do dzisiaj, mimo że byliśmy tego świadkami. O godzinie 23 z minutami leżałem już w łóżku na poznańskiej Cytadeli, szczypiąc się w udo, jako że abyśmy weszli do środka Bazyliki, musiała poczekać delegacja prezydentów amerykańskich z Carterem, Bushem i Clintonem”.
Dodajmy na koniec, że Sławomir Pietras ubiegał się w 2002 roku o stanowisko prezydenta Poznania z ramienia… koalicji SLD-UP.
Mistyka bogactwa
Niektóre rzeczy, jakie po śmierci przedsiębiorcy wypisywano w polskiej prasie, porównać można właśnie z panegirykami wygłaszanymi na cześć Jana Pawła II (zresztą jeszcze za jego życia). Przedstawiano go w nich jako największego Polaka, ojca nas wszystkich, wybitnego myśliciela, przywódcę duchowego, filozofa, taternika, kajakarza, piłkarza… Dzień po śmierci miliardera Witold Gadomski w „Gazecie” żegnał go komentarzem zatytułowanym Jan Kulczyk i jego niespożyta energia i opatrzonym nagłówkiem „zmarł wielki przedsiębiorca”. W „Rzeczpospolitej” jej naczelny Bogusław Chrabota pisał: „Kiedy z nim rozmawiałem po raz ostatni […] miałem przeświadczenie, że stoi przede mną człowiek nie do złamania. Miał w sobie tyle energii, siły i pomysłów, że – nie sposób było mieć wątpliwości – potrzeba kolejnego pół wieku, by mógł zrealizować wszystkie swoje plany”. Historyk z Uniwersytetu Adama Mickiewicza, Waldemar Łazuga, stwierdzał: „Odszedł człowiek […] aktywny na wielu polach. Biznesmen. Mecenas, dobrodziej, sponsor, filantrop, darczyńca. Doktor praw. Esteta. Romantyk. Niespokojny duch. Natura przekraczająca rozmaite granice. Wyzbyta wielu naszych kompleksów i prowincjonalnych urazów. Poznaniak, Wielkopolanin, Polak, Europejczyk, obywatel świata. Wielu zapewne zaraz doda – i najbogatszy z bogatych. Był człowiekiem sukcesu. Dla wielu niewyobrażalnego. Odnosiło się wrażenie, że osiągał, co chciał, bo czego by nie dotknął, zamieniał w złoto. Czynił to – zdawało się – bez widocznego wysiłku, z lekkością i elegancją wytrawnego dyplomaty. Albo może raczej artysty. Szczęściarz, ulubieniec bogów, dziecko fortuny?!”. Wszyscy wychwalali też skalę przedsięwzięć przedsiębiorcy, w tym jego inwestycje w Afryce i Ameryce Łacińskiej, mające wyprowadzić polską gospodarkę na globalne wody. Kropkę nad i w wywiadzie dla „NaTemat” stawia ekonomista i ojciec polskiej prywatyzacji Waldemar Kuczyński: „Umarł największy chyba dziś polski przedsiębiorca, jedyny w wymiarze światowym i to ciągle w fazie rosnących skrzydeł. […] Uważam, że prezydent Komorowski powinien podnieść mu rangę […] oficerskiego Krzyża Polonia Restituta”
Ilekroć czytam o miliarderach jako „wybrańcach bogów”, przypomina mi się rozmowa między Francisem Scottem Fitzgeraldem a Ernestem Hemingwayem. Fitzgerald przestrzega autora Pożegnania z bronią przed kontaktami z pewnym znajomym milionerem: „Zobaczysz, bogaci to nie tacy ludzie jak ty czy ja”. „To prawda – mają więcej pieniędzy” – trzeźwo odpowiada przyszły noblista.
Najwyraźniej polskie media mają problem z tą prawdą, nie tylko w przypadku Kulczyka. Zamiast tego zaprzątnięte są poszukiwaniem swoistej „mistyki bogactwa”, filozoficznego kamienia ukrytego w duszy miliardera, który wynosi go ponad zwykłych śmiertelników i sprawia, że „czego by się dotknął, zmienia się w złoto”.
Takie podejście do bogactwa i do każdego autorytetu (obojętnie, czy chodzi o papieża, najbogatszego Polaka, bohatera opozycji demokratycznej czy medalistki olimpijskiej) pokazuje głęboko niedemokratyczne odruchy myślowe obecne w polskiej przestrzeni publicznej.
Rewers gniewu
Z drugiej strony majątek Kulczyka i hagiograficzny dyskurs na jego temat budzą gniew. Widać go w setkach komentarzy w internecie, ale także w głosach niektórych działaczy czy publicystów. I z prawicy, i z lewicy. Kulczyk bowiem daje się obsadzić zarówno w lewicowej („kompradorskie elity bogacące się na publicznym majątku i uciekające przed polskim fiskusem do rajów podatkowych”), jak i prawicowej („przykład postkomunistycznego kapitalizmu politycznego”) narracji. Piotr Nowak, wyśmiewając unikanie przez miliardera płacenia podatków, organizuje nocne czuwanie pod ambasadą Szwajcarii, a David Wildstein na Facebooku wyszydza ton nekrologów: „No i patrzcie, bogaty był tak bardzo, to on pozwalał Polsce trwać, był bogaty, dzięki niemu Polska była sławna, a nie że tylko ciemnogród. I patrzcie jaki mądry był – np. (jak się dowiedziałem dzięki TVN) powiedział – w życiu nie liczą się pieniądze, ale przyjaźń”. Pogrzeb przedsiębiorcy dzień przed zaprzysiężeniem Andrzeja Dudy na urząd prezydenta dostarcza prawicy kolejnego silnego symbolu – oto tuż przed wielką zmianą w przeszłość odchodzą zblatowane elity polityki i biznesu III RP. Znowu z jednej strony nieliczni beneficjenci, a z drugiej szeroki front wkurzonych.
Ten gniew, podobnie jak przy okazji wyborów prezydenckich, wywołuje histeryczne reakcje obrońców dorobku III RP. Najlepszym przykładem wspomniany wywiad z Waldemarem Kuczyńskim: „Chciano go zagryźć, ale się nie dał. Odwrócił się do prześladowców tyłem. Pokazał, że są zerem, a on ma wymiar światowy i świat go przyjął”. Zdaniem dawnego działacza demokratycznej opozycji „po to między innymi była transformacja, by dać pole działania takim jak Kulczyk. […] [Był] symbolem tego, co [transformacja] umożliwiała krajowi i ludziom z talentami, jednym z najlepszych”.
Ostatni taki miliarder?
Tymczasem biografia Kulczyka, czytana bez wiernopoddańczej fascynacji „wielką postacią”, ale i bez zniekształcającego ogląd gniewu, dostarcza ciekawego wglądu w polski kapitalizm, stanowiąc remedium na mity, jakie sami sobie o nim opowiadamy.
I tak wbrew hasłom o tym, że rok 1989 był nowy początkiem, który wyzerował licznik i dał wszystkim mniej więcej równe szanse na wielką karierę i pieniądze, biografia poznańskiego przedsiębiorcy pokazuje, że transformacja jest w dużej mierze historią ciągłości, nie zerwania. Pokazuje też, że najlepszy sposób, by dojść do wielkich pieniędzy, to urodzić się w rodzinie, która już posiada ich niemało. Jak lubił powtarzać sam Kulczyk, pierwszy milion dostał od ojca, polonijnego biznesmena, z którym prowadził interesy w PRL.
Wbrew innemu mitowi, głoszącemu, że państwo ma przede wszystkim nie przeszkadzać przedsiębiorcom w „tworzeniu bogactwa”, biografia Kulczyka pokazuje, że w kapitalizmie prawdziwe pieniądze zarabia się na dostępie do państwa i jego środków. Kulczyk zarabia je m.in. na kontrakcie na dostawy Volkswagena dla policji i tworzącego się właśnie UOP, na budowie autostrady wielkopolskiej i na wielkich prywatyzacjach, gdy jako „polski inwestor” kupuje przedsiębiorstwa należące do skarbu państwa bądź udziały w nich (Browary Wielkopolskie, Telekomunikacja Polska) i odsprzedaje następnie wielkim globalnym graczom.
Te ostatnie przedsięwzięcia zmieniły barierę rozwojową, przed jaką stoi wielu polskich przedsiębiorców, w sprytną i zyskowną biznesową strategię. Gdy polskie firmy dochodzą do pewnego etapu rozwoju, następnym ruchem, umożliwiającym dalszą ekspansję, jest sprzedanie ich jakiemuś wielkiemu podmiotowi globalnemu. Same są bowiem zbyt słabe, by z takimi podmiotami samodzielnie konkurować na ponadlokalnych rynkach. Kulczyk, uprzedzając ten etap, od razu sprzedawał atrakcyjne polskie spółki dalej.
To wystarczyło, by zgromadzić największy majątek w Polsce i zdobyć 418 miejsce na tegorocznej liście najbogatszych ludzi na świecie „Forbesa”. Ale ten model biznesowy rodzi przynajmniej trzy problemy.
Po pierwsze, jak zauważa Łukasz Wilkowicz, zdążył się on już wyczerpać. Polski kapitalizm wszedł w nową fazę, nie robi się już tak wielkich pieniędzy w taki sposób: „Prywatyzacja jest już właściwie za nami, branże podzielone tak, że liderzy zwykle pochodzą z zagranicy, a zamówienia publiczne – jakkolwiek by je krytykować – sprawiają, że umowy z państwem są dużo bardziej cywilizowane niż jedną czy dwie dekady temu”.
W tych nowych warunkach przedsiębiorstwa Kulczyka odnajdywały się średnio.
Nawet rozbudzające kolonialną wyobraźnię afrykańskie inwestycje wcale nie były tak złotym interesem. Sebastian Kulczyk (któremu już wcześniej ojciec zaczął przekazywać kontrolę nad firmą) sprzedał w 2014 roku udziały w czołowej afrykańskiej spółce imperium Kulczyka Ophir Energy za 441 milionów złotych.
Joanna Solska w „Polityce” zwraca uwagę na drugi problem związany z takim modelem robienia interesów: trudno właściwie wskazać, co – poza gigantycznym majątkiem – miałoby być trwałym dziedzictwem Kulczyka w polskiej i światowej gospodarce. „Ogromny talent do zarabiania pieniędzy […] nie musi znaczyć, że się coś trwałego zbudowało. Ani nawet przekładać na znaczenie w gospodarce. W ostatnich latach firmy związane z biznesmenem dużej wagi w polskiej gospodarce nie miały”. I faktycznie – o ile od razu kojarzymy, że Rockefeller to Standard Oil, Bill Gates to Microsoft, Lakshmi Mittal to huty, a Steve Jobs – Apple, o tyle trudno wskazać kluczowe gospodarcze przedsięwzięcie mogące stanowić dziedzictwo Kulczyka. Jego gospodarcza scheda to głównie pakiet – świetnie ulokowanych, przyznajmy – inwestycji, portfel akcji. Jego rdzeniem są udziały w browarniczym gigancie SAB Miller, które dostał w zamian za swoje udziały w Kompanii Piwowarskiej. Wyceniane na 9 miliardów złotych, są potężną kotwicą finansową imperium Kulczyka, ale stanowią one zaledwie 3% udziałów giganta i spadkobiercom doktora Jana nie dają w zasadzie żadnego wpływu na jego działanie.
To odsyła nas do ostatniego problemu, najbardziej ogólnego: racjonalności gratyfikacji przyznawanych przez kapitalizm. Jak widzimy, Kulczyk nie został miliarderem dlatego, że stworzył jakąś wiodącą globalnie czy choćby regionalnie markę, wyciągnął z zapaści duże przedsiębiorstwo, wymyślił jakąś innowację w zarządzaniu, wprowadził na rynek aplikację, która zmieniłaby nasz sposób korzystania z internetu, skutecznie spieniężył jakiś wynalazek, zmienił sposób, w jaki inwestuje się pieniądze na rynku czy lepiej niż inni potrafił przetwarzać informacje i zarządzać ryzykiem w biznesie.
Nie, głównym talentem przedsiębiorcy był sprawny networking między wielkimi globalnymi graczami a klasą polityczną półperyferyjnego kraju.
Talent bez wątpienia ważny, cenny i zasługujący także na poważną finansową gratyfikację. Piszę to bez ironii. Jak zauważa jednak Wilkowicz, warto zadać sobie pytanie, czy jako społeczeństwo powinniśmy wspierać model gospodarczy, który (dzięki kontaktom z państwem) tworzy jednego miliardera, czy raczej taki, który daje szansę tysiącu milionerów. Formułując to pytanie nieco inaczej: chcemy jednej fortuny na styku sektora publicznego i prywatnego, wartej 4 miliardy dolarów, czy stu start-upów w nowych technologiach, wartych każdy po 40 milionów? Jeśli śmierć tego najwybitniejszego przedsiębiorcy pierwszego etapu transformacji (znów: bez ironii) kończy pewną epokę, to warto się zastanowić, jaki biznes państwo powinno wspierać w nowej.
**Dziennik Opinii nr 220/2015 (1004)