Bartłomiej Sienkiewicz napisał, że Wałęsa to też sprawa młodej lewicy. Krzysztof Adamski z Razem odpowiada.
W polskim życiu publicznym znów pojawił się konflikt, w którym nie mogę się odnaleźć. Sprawa podzieliła społeczeństwo według bardzo specyficznej logiki, która wywodzi opinie o faktach z opinii o wartościach – tej samej, jaką można było przez lata obserwować w sprawie Smoleńska. Jeśli masz dobre zdanie o III RP, to musisz odrzucać jakąkolwiek możliwość, że Wałęsa był TW i bronić go jak niepodległości. Jeśli uważasz, że porządek okrągłostołowy był esbecki i agenturalny, to musisz wierzyć w dokumenty z szafy Kiszczaka i triumfalnie nimi wymachiwać.
I tu mam problem. Źle oceniam III RP, ale to ma niewiele wspólnego z agentami ciemnych sił, a więcej z nierównościami społecznymi, niesprawiedliwością ekonomiczną i deficytem demokracji. Mam mieszane odczucia, co do Wałęsy, ale większość negatywnych punktów dotyczy jego aktywności już za mojego życia (urodziłem się w roku 1988). To, co robił, na wiele lat zanim stał się ważną postacią w życiu publicznym, praktycznie nie ma na to wpływu. W sprawie autentyczności esbeckich dokumentów zawieszam osąd, bo nie mam ani potrzebnych danych, ani warsztatu historyka, żeby wygłaszać kategoryczne sądy.
Krótko mówiąc, w ogóle nie uważam tej sprawy za kluczową dla życia publicznego.
Jednak publicyści i politycy z obu stron barykady wydają się zgodni, że obecnie rozmowa o Rzeczypospolitej musi być rozmową o teczkach Kiszczaka. Ostatnio pod sztandary obrony Wałęsy płomiennie wzywał młodą lewicę Bartłomiej Sienkiewicz, pisząc, że sprawa Wałęsy jest też naszą sprawą . Nie chcę się wypowiadać w imieniu całej młodej lewicy, zdania o Wałęsie są w jej obrębie podzielone. Jest to jednak dla nas raczej temat do swobodnej wymiany opinii, a nie istotna linia politycznego podziału. Moje ugrupowanie, partia Razem, też jest ostatnio wywoływane do odpowiedzi – i niestety to wywoływanie ma w sobie trochę gombrowiczowskiego „jak to was nie interesuje, skoro tysiąc razy tłumaczyliśmy, że interesuje”.
Sienkiewicz, jak wielu innych obrońców Wałęsy, powołuje się przede wszystkim na jego status jako symbolu. Rozsnuwa wizję, w której obalenie tego symbolu zniszczy resztki wspólnoty wśród Polaków, doprowadzając do niszczycielskiej rewolucji i „destrukcji społecznej i politycznej narodu zdziczałego”. Prócz lekko histerycznego tonu, uderza mnie w tym pewna zgodność z narracją prawicy – uznanie, że Wałęsa współpracował z SB ma delegitymizować całe ostatnie ćwierćwiecze polskiej państwowości. Spór zdaje się toczyć o to, czy to dobrze, czy źle.
Problem tkwi jednak właśnie w tym nadmiernym przywiązaniu do symboliki i budowaniu pomników za życia. W Wałęsę zaklęto tyle znaczeń, że jest postrzegany w sposób magiczny.
Nie da się rozmawiać o żywym człowieku, który jest już postacią historyczną, nie da się spokojnie omówić jego wad i zalet, osiągnięć i błędów. Obrońcy Wałęsy próbują twierdzić, że nawet jeśli dokumenty są prawdziwe, to nie może mieć wpływu na jego ocenę, jego wrogowie – że powinny być jedynym czynnikiem. Były prezydent, od szesnastu lat poza polityką, stał się totemem, który jedna strona chce obalić, a druga ochronić, obie w głębokim przekonaniu, że to będzie miało materialny wpływ na rzeczywistość. Obie czeka zawód.
Są dwie różne symboliki Wałęsy. Dla budowniczych III RP i dla dotychczasowego głównego nurtu Wałęsa jest symbolem całej Solidarności: walki milionów z komunistyczną dyktaturą, oporu przeciwko juncie Jaruzelskiego, wreszcie niepodległej Polski. Prawica przyjęła logikę pomnika, ale dla niej to pomnik wszystkich błędów transformacji, kompromisu z komunistami, uwłaszczenia nomenklatury i arogancji elit, i to ten pomnik chcą strącić z cokołu. Sam zainteresowany zresztą pada tu ofiarą swego narcyzmu i od lat podkreśla swoją osobistą sprawczość w czasach transformacji, na co – paradoksalnie – jego zwolennicy spoglądają z pobłażaniem, a przeciwnicy wierzą mu na słowo.
Brutalność prawicowej walki teczkami i niezbyt racjonalne reakcje obozu liberalnego spowodowały, że ten podział symboliczny się utrwala. Jeszcze wczoraj rozmowa o historii i roli Wałęsy była możliwa, dziś jest przedmiotem walki politycznej, która betonuje istniejące pozycje. A przecież dominująca przez lata wersja historii „S” zasługuje na przemyślenie od nowa, z dystansem. Ta opowieść o „elektryku, który obalił komunę”, o całym ruchu zjednoczonym wokół swojego przywódcy także jest – jak wszystkie historie o narodowej jedności – uproszczona i wykluczająca. Zamazuje złożoną wewnętrzną dynamikę masowego ruchu, bogactwo jego nurtów i wszystkie podziały: nie tylko osobiste, ale też ideowe, programowe i strategiczne.
W tej wersji mitu założycielskiego zabrakło miejsca dla wielu zasłużonych działaczy, którzy przez lata, pozostając lojalni wobec związku, byli w opozycji wobec Wałęsy. Dla wielu ludzi w PiS to ważne.
Nie musieli należeć do ówczesnego obozu narodowo-katolickiego, ale lata resentymentu i stopniowej radykalizacji pchnęły wielu z nich w objęcia Jarosława Kaczyńskiego. Zadawniony konflikt wyostrzył się, zabarwił się przekonaniem, że ci, których odsunięto na boczny tor zajmą należne sobie miejsce w panteonie bohaterów, gdy świat przyzna im rację w kwestii „Bolka”. Sztandarowym przykładem jest tu Anna Walentynowicz, której – niezależnie od oceny jej późniejszych wyborów politycznych – trudno odmówić heroizmu. Jeszcze do niedawna to ona miała zająć miejsce Wałęsy w legendzie „S” zanim po cichu, w imię bieżącej potrzeby politycznej i legitymizacji prezesa, zastąpiono ją Lechem Kaczyńskim.
Walka o to, który bohater zostanie bardziej uwieczniony w pieśniach, nie jest tym, co rozpala we mnie emocje, gdy myślę o Solidarności. W opowieściach pokolenia moich rodziców największego wrażenia nie robiły na mnie odwaga i opór wobec prześladowań. Podziwiam je, ale potrafię je sobie wyobrazić. Natomiast trudno mi wyobrazić sobie lata 1980-81 i ówczesną skalę zaangażowania. W tym społeczeństwie, jakie znam – nieufnym, zatomizowanym, coraz bardziej egoistycznym – ewenementem są jakiekolwiek przejawy solidarności przez małe „s”.
Moją fascynację Solidarnością budzi to, że choć w państwie esbeckiej inwigilacji wszyscy mieli solidne podstawy do paranoi, zbudowano ruch oparty na wzajemnym zaufaniu i zorganizowanej samopomocy. Że inteligenci i robotnicy nie gardzili sobą nawzajem, a księża i ateiści nie pałali do siebie odruchową nienawiścią. Moją fascynację budzi program Samorządna Rzeczpospolita z 1981 roku, w zasadzie lewicowo-syndykalistyczny. Choć środowisko Razem uchodzi za idealistycznych radykałów, w najśmielszych snach nie odważylibyśmy się na tak daleko idącą i tak lewicową wizję reorganizacji życia społecznego – a wówczas był to program wielomilionowego ruchu, główna ideowa konkurencja dla dyktatury.
W jednym muszę przyznać Sienkiewiczowi rację: prawdziwym zagrożeniem w czasach po PiS-ie będą ci, którzy dziś są na prawo od niego.
Taką samą grozę budzi we mnie nihilizm Kukiza, sekta Korwina czy faszystowskie bojówki Ruchu Narodowego. Ale ich popularność, przeważająca wśród ludzi jeszcze młodszych ode mnie, nie bierze się stąd, że przez machinacje Kaczyńskiego stracili szacunek do Lecha Wałęsy czy innych autorytetów. Kukizowców i korwinistów wychowała niepodległa Polska, której mitologia opiera się na solidarności i wspólnocie, a brutalna rzeczywistość – na władzy najsilniejszych. To na tym dysonansie poznawczym znalazły swój grunt brutalne ideologie i kult siły. To, że gromko będziemy głosić prawdziwość coraz bardziej abstrakcyjnego mitu nie zatrzyma ani nie odwróci tego procesu.
Gdy powoływaliśmy do życia Razem, nie miałem wątpliwości, że chcemy kontestować III RP, jej neoliberalny konsensus i odklejoną klasę polityczną. Zupełnie z innej strony niż robi to prawica, gdzie indziej widząc błędy i proponując całkiem inne rozwiązania, ale jednak mówiąc: ten model państwa wymaga gruntownych reform, nie kosmetycznych poprawek. Przyszło nam jednak kontestować IV RP, ideologicznie betonową, konfliktową, z elitami jeszcze bardziej aroganckimi niż jakiekolwiek wcześniejsze. Mogę zrozumieć, dlaczego tak wielu kontestuje ją przez próbę odwoływania się do jasnych stron III RP i jej mitologii. Ale to nie jedyna droga i nie nasza droga.
***
Krzysztof Adamski – filolog, absolwent anglistyki i skandynawistyki na Uniwersytecie Gdańskim. Członek Rady Krajowej partii Razem.
Czytaj także
Bartłomiej Sienkiewicz, „Obława, obława, na stare wilki obława”
Agnieszka Wiśniewska: Wałęsa? Nie kochamy bezkrytycznie
**Dziennik Opinii nr 62/2016 (1212)