Mamy w Polsce przestarzałą i kompletnie niedopasowaną do wyzwań klimatycznych politykę wodną, premiującą osuszanie zamiast zatrzymywania wody. Innym problemem jest fakt, że odeszliśmy od przyrody i znieczulamy się coraz skuteczniej na dziejące się wokół patologie.
Kilka dni temu na grupę Stowarzyszenie Nasz Bóbr trafił film bobrowniczego Pawła. To urywana, pełna emocji i niecenzuralnych słów relacja z podwarszawskiego Wieliszewa, zrenaturyzowanego, podmokłego terenu, gdzie zlokalizowany jest florystyczny rezerwat Wieliszewskie Łęgi. W tle nagrania widać dwie ogromne koparki pracujące w głębi podmokłych łąk, na skraju lasu.
„Zobaczcie, co się dzieje przy Rezerwacie Wieliszewskie Łęgi. Tamy zniszczone, teren rozkopany, woda spuszczona. Wygląda, jakby ktoś spuścił tu bombę. Jestem załamany. Taki teren! Bobry, zimorodki, bieliki, bocian czarny… Wszystko zniszczone”. Słychać wściekłość, ogromny smutek i bezradność w jego głosie.
W głowie mam obraz jego osoby. Paweł to kawał chłopa. Pewnie nawet można by się go wystraszyć w ciemnym zaułku. To jednak tylko pozory, bo to wrażliwiec, jakich mało. Kiedy z nim rozmawiam, już na chłodno, pytam go wprost, czy później, już poza kadrem, płakał. Mówi, że głównie krzyczał, choć w głębi cały się trząsł. Wiedział, że najpierw musi działać, a na chwilę słabości przyjdzie czas później.
Ogromnie ważne w tamtej chwili było to, że miał od razu oparcie w naszej grupie – społeczności Stowarzyszenia Nasz Bóbr. Błyskawiczna wieczorna narada i już na drugi dzień z rana prezes Stowarzyszenia Roman Głodowski z dwójką innych bobrowniczych zameldowali się na miejscu zdarzenia. To pozwoliło zatrzymać dewastację, zanim koparki wjechały na najcenniejszy przyrodniczo obszar rezerwatu.
Pomyślałem, że to właśnie tego brakowało mi wtedy, gdy koparka wjechała nad „moją” rzekę Małą, do Rozlewiska koło Konstancina-Jeziorny. Ja nie mogłem już nic zrobić. Dewastacja dokonała się błyskawicznie. Siedziałem w tamten listopadowy poranek 2020 roku nad czarną wodą rozkopanej i zdewastowanej rzeki, na złamanym przez koparkę konarze Starej Wierzby i płakałem. Od tamtego momentu w 2020 roku rozpoczęła się moja aktywistyczna i społeczna droga.
Dodam, że kiedy używam wobec rzeki zaimka osobowego, nie mówię o żadnej formie własności ani stawiania siebie na pierwszym miejscu. Mówiąc „moja rzeka”, mam na myśli odpowiedzialność za dane miejsce, które składa się z określonego krajobrazu i jest domem dla bobrów, orłów, czapli, żurawi, żab moczarowych i setek innych stworzeń, które obserwuję i z którymi niemal żyję, nad rzeką i w Rozlewisku, wciąż będąc tylko gościem.
Powojenna spuścizna
Oba zdarzenia – w Wieliszewie i nad Małą, a także w setkach innych miejsc w Polsce łączy kilka elementów: zdziczały, zrenaturyzowany najczęściej przez bobry, podmokły teren nad rzeką, często w pobliżu miasta; Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie i jego tzw. prace utrzymaniowe; człowiek lub grupa ludzi wrażliwych na przyrodę i brak zgody na jej niszczenie.
Prace utrzymaniowe prowadzone są w Polsce z reguły przy użyciu ciężkiego sprzętu takiego jak koparki, spychacze czy traktory. Polegają w dużym uproszczeniu na udrożnieniu przepływu wody przez koryto rzeki lub kanał melioracyjny. W wyniku takich działań koryta rzeki lub rowu są pogłębiane, odmulane i czyszczone. Usuwane są wszystkie przeszkody, które spowalniają przepływ wody lub powodują jej rozlewanie. Są to np. tamy bobrowe, zalegających w korycie drzewa oraz roślinność (które zwiększają bioróżnorodność rzeki, wspomagają jej naturalne meandrowanie oraz filtrują wodę; rozlewiska bobrowe to zawsze ostoja bioróżnorodności, naturalna retencja oraz ochrona przeciwpowodziowa i przeciwpożarowa).
Woda, według obowiązującej doktryny Wód Polskich, ma spływać szybko, wartko i bez przeszkód oraz jeśli już jest zatrzymywana, to ma służyć wyłącznie ludziom. W czasie prac dochodzi zawsze do niszczenia domów zwierząt żyjących nad wodą – najczęściej bobrów (żeremia i norożeremia), ale też np. gniazd zimorodków, które budowane są w nadrzecznych skarpach i brzegach.
czytaj także
Działania te są prowadzone bez nadzoru przyrodniczego. Podstawą do ich prowadzenia w określonych przypadkach jest zgłoszenie ich do RDOŚ (Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska). Zgoda na ich wykonanie jest milcząca, czyli można je przeprowadzić, jeśli RDOŚ nie wniesie sprzeciwu w ciągu trzydziestu dni od zgłoszenia. Jak wynika z ustaleń Pawła Pawlaczyka z Klubu Przyrodników (analiza prawna stosowania art. 118–118b ustawy o ochronie przyrody), do takich sprzeciwów dochodzi niezwykle rzadko. W przypadku rzek zezwolenie potrzebne jest zarówno do prac na rzece, jak i niszczenia tam bobrowych czy żeremi. W przypadku rowów melioracyjnych – tylko do niszczenia żeremi.
Zgłoszenie dotyczy prawie zawsze całych długości rzek lub rowów, bez wyłączeń. To tak na wszelki wypadek – po co komplikować sobie sprawę i dokonywać selektywnych prac, jeśli można za jednym zezwoleniem przekopać całą rzekę? Istotny dla opisywanych historii jest fakt, że aby prowadzić jakiekolwiek prace w rezerwacie czy na obszarze prawnie chronionym, obowiązkowa jest zgoda GDOŚ (Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska), którą wcześniej opiniuje RDOŚ. W przypadku prac na ciekach wodnych, które mogą wpłynąć na stosunki wodne w obszarze chronionym (np. rezerwacie, który mógłby być w ich wyniku osuszony), zgodę również powinna wyrazić GDOŚ.
Opisane wyżej prace utrzymaniowe mają swój rodowód w latach powojennych, kiedy bardzo intensywnie przekształcano ogromne powierzchnie naszego kraju – mokradeł, bagien, torfowisk, żyznych dolin rzecznych i starorzeczy – w pastwiska i tereny rolnicze. Kopano kilometry rowów melioracyjnych, prostowano koryta rzeczne, wytyczano działki rolne, które z kraju błota (jak powiedział o Polsce już w 1806 roku Napoleon) miały uczynić kraj ucywilizowany i potęgę w produkcji żywności – szczególnie zbóż, ale też mleka. Praktykę zarzucono pod koniec czasów PRL, ale wrócono do niej kilkanaście lat temu, kiedy z Unii Europejskiej popłynęły środki na gospodarkę wodną.
Zamiast przeznaczyć je na innowacje, wydaje się je na to, co już potrafiliśmy – na meliorację. Takie prace nie wymagają zresztą ani nowatorskiej myśli, ani inwestycji. Wystarczy sąsiad z koparką i kosiarką. Liczba regulowanych wcześniej małych rzek i starych rowów melioracyjnych daje możliwość zarobienia sporych pieniędzy. Przyznaje się je regularnie, z roku na rok. Jeśli środki wydano w roku poprzednim, są automatycznie budżetowane na rok następny. Co ciekawe, dokopanie się do informacji na temat finansów Wód Polskich, a w szczególności środków przeznaczonych na prace utrzymaniowe, nie jest możliwe. Znamienny być może jest raport NIK z 2020 roku, niezostawiający suchej nitki na organizacji oraz wielomilionowych niespójnościach w sprawozdaniach finansowych Wód Polskich.
Rodzimowiercy na Łysą Górę? To będzie prawdziwa sprawiedliwość dziejowa
czytaj także
Okazuje się, że finanse i ich przejrzystość to niejedyny problem. Na przykładzie prac w Wieliszewie okazało się, że Zarząd Zlewni Dębe, który bezpośrednio zlecał prace utrzymaniowe, nie posiadał na nie stosownych zezwoleń. Wydane przez RDOŚ zezwolenia na płoszenie bobrów oraz niszczenie ich siedlisk wygasły z końcem 2022 roku. Brak także zezwolenia na prace wykonywane w rezerwacie.
Tylko w ilu przypadkach takie zezwolenia są sprawdzane przez inspektorów RDOŚ albo wewnętrznych kontrolerów Wód Polskich? Sądząc po dalszym biegu wypadków – prawie nigdy. Pozostaje kontrola społeczna. Jednak niewielu z nas zdaje sobie sprawę, że wymaga to ciągłego przeszukiwania BIP, aby wyłapać najpierw przetargi na takie prace, a później ustalić, kiedy przypada termin ich wykonania – co w zasadzie jest mało realne, ponieważ nie ma obowiązku ich ogłaszania. Pozostaje przypadek (jak w Wieliszewie) albo informacja po fakcie. Pytanie, jaka jest skala prac, które dramatycznie ingerują w przyrodę i są wykonywane bezprawnie?
Renaturyzacja jest możliwa
Wróćmy do Wieliszewa. Jak pisał Roman Głodowski, „mimo że operatorzy koparek zostali powiadomieni, że łamią prawo, to rozjechali się po terenie i przystąpili do kontynuowania dewastacji. Żadna z osób z Wód Polskich w terenie się nie zjawiła”.
Głodowski zadzwonił do RDOŚ, aby powiadomić, że w rezerwacie, który im podlega, zostały dokonane czynności zagrożone sankcjami karnymi. Zniszczono dwie tamy bobrowe i spuszczono około 40 cm wody. Wieliszewskie Łęgi to obszar ochrony czynnej. Według art. 181 paragraf 2 Kodeksu karnego „kto, wbrew przepisom obowiązującym na terenie objętym ochroną, niszczy albo uszkadza rośliny lub zwierzęta, powodując istotną szkodę, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”.
Okazało się jednak, że RDOŚ nie podejmie żadnej interwencji, ponieważ w województwie mazowieckim posiadają jeden samochód służbowy, który jest właśnie… gdzieś w terenie. Panowie wzywają więc policję, która dość sprawnie pojawia się na miejscu prac. Policja dzwoni do Wód Polskich w celu ustalenia, czy posiadają oni stosowne zezwolenia, co zostaje telefonicznie potwierdzone. Jak mówi Roman Głodowski: „Oczywiście pojechaliśmy zobaczyć je na własne oczy. Usiedliśmy do stołu […] Okazało się, że żadnej zgody Wody Polskie nie posiadały”.
Dodatkowo w decyzji RDOŚ (której ważność wygasła) wyraźnie wskazane jest, że decyzja o rozbiórce tam bobrowych może być podjęta wyłącznie po rozpatrzeniu alternatywnych metod poradzenia sobie z problemem. Wnioskodawca – Zarząd Zlewni Dębe – oświadczył we wniosku, że rozważył takie alternatywne metody. Jednak jak wynika z rozmowy z Jackiem Kalinowskim z Zarządu Zlewni Dębe, w rzeczywistości nie były one ani rozważane, ani tym bardziej zabudżetowane. Jednym słowem – prace tradycyjnie wykonano po linii najmniejszego oporu.
Po przedstawieniu stanowiska Stowarzyszenia Nasz Bóbr oraz informacji z wizji lokalnej Jacek Kalinowski zarządził natychmiastowe wstrzymanie prac. Padły także deklaracje ograniczenia zakresu dalszych działań oraz wypracowania konsensusu dla cennego przyrodniczo terenu – nie tylko rezerwatu, ale też terenu bezpośrednio z nim sąsiadującego. Rezerwat Wieliszewskie Łęgi nie posiada otuliny – być może rozwiązaniem instytucjonalnym byłoby jej powołanie, do czego uprawnienia ma GDOŚ. Oczywista była radość ze wstrzymania prac, ale nasuwa się smutny wniosek: gdyby nie interwencja Stowarzyszenia, cenny przyrodniczo teren zostałby zdewastowany przez koparki.
Podobna sytuacja miała miejsce przy wspomnianej dewastacji rzeki Małej. Niestety tam zniszczenia zostały dokonane, nie udało się im zapobiec. Były jednak tak bardzo bezsensowne i nieuzasadnione, że lokalny Zarząd Zlewni w Piasecznie przyznał ich nadmierność i udało się nawiązać dialog bez wyciągania konsekwencji prawnych. Było to możliwe dzięki włączeniu doliny rzeki Małej do programu „Pamiętajmy o mokradłach”, prowadzonego przez Centrum Ochrony Bagien i Mokradeł przy Uniwersytecie Warszawskim pod przewodnictwem prof. Wiktora Kotowskiego.
Po katastrofie na Odrze: obojętność zmienia nas w zmeliorowaną łąkę
czytaj także
Rozlewisko i dolina Małej, pozostawione w spokoju już trzeci rok, przechodzą piękną renaturyzację, która jest możliwa przede wszystkim dzięki działaniu bobrów. Prowadzone są także rozmowy trójstronne, w których uczestniczą Wody Polskie, lokalni mieszkańcy znad rzeki oraz naukowcy i aktywiści. Powzięto wstępną deklarację wykonania ekspertyzy naukowej, w ramach której określone zostałyby działania konieczne do utrzymania wartości przyrodniczej doliny rzeki z uwzględnieniem interesu lokalnych społeczności – w tym bezpieczeństwa powodziowego.
W obliczu suszy będącej efektem zmian klimatycznych w Europie widać wyraźny trend renaturyzacji rzek, co sprzyja naturalnej retencji i minimalizacji strat wody poprzez jej ucieczkę do mórz i oceanów. Niestety, w Polsce takie działania, mimo że są konieczne, wciąż należą do rzadkości. A jednak małe, lokalne działania i porozumienia pokazują, że konsensus jest możliwy. W jakim stopniu zostanie utrzymany przez mocodawców w centrali Wód Polskich? I czy będzie przyczynkiem do zmian systemowych oraz zbudowania strategii dla polityki wodnej, której potrzebujemy jak kania dżdżu?
Mielizny polityki wodnej
Z analizy przypadku Małej czy Wieliszewa, ale także dziesiątków innych, opisywanych przez ludzi w internecie, wyłania się ponury krajobraz.
Mamy w Polsce przestarzałą i kompletnie niedopasowaną do wyzwań klimatycznych politykę wodną, premiującą osuszanie zamiast zatrzymywania wody. Rząd oferuje dopłaty do koszenia łąk zamiast utrzymywania ich podmokłych. Systemowym celem jest też utrzymanie status quo rowów melioracyjnych zamiast dostosowania kanalizacji w miastach i wsiach do odbioru większych zrzutów wody przy coraz częstszych nawalnych deszczach oraz budowa sztucznej, betonowej retencji zamiast naturalnych stref buforowych, które powstają dzięki bobrom na rozlewiskach i w dolinach zalewowych rzek. Do tego dochodzi patologia budowlana, pozwalająca stawiać domy na terenach podmokłych, zbyt blisko rzek. Przykłady można mnożyć.
Innym kluczowym problemem jest fakt, że odeszliśmy od przyrody i znieczulamy się coraz skuteczniej na dziejące się wokół patologie. Nie zwracamy uwagi na otaczającą nas przyrodę i potok lub zdziczały, często sezonowo toczący wodę rów melioracyjny.
Ten brak zainteresowania i przywiązanie do idei melioracji powodują, że małe cieki wodne zatracają swoje znaczenie i pierwotne funkcje w krajobrazie. Są tylko kanałami zrzutowymi wody do większych rzek. Brak znajomości własnego sąsiedztwa, ograniczony kontakt z przyrodą tępią w nas wrażliwość, a w konsekwencji energię i chęć do działania. Prawda jest taka, że z reguły nikt nawet nie zauważa prac utrzymaniowych na rzekach, torfowiskach czy mokradłach, gdzie wciąż na nowo przekopywane są dziczejące rowy melioracyjne. Lokalni mieszkańcy nierzadko nie wiedzą nawet, że mieszkają nad rzeczką, szczególnie gdy od lat przypomina ona kanał ściekowy, często zawalony śmieciami.
Gdybyśmy nie weszli kilka lat temu nad swoją lokalną rzekę, nie zainteresowali się, jakie przyrodnicze cuda dzieją się na rozlewającej się dzięki bobrom wodzie, nie zaczęli się przyglądać temu, co i jak się tam zmienia, nie pisałbym dziś tego tekstu. Być może nad Małą nie byłoby już żadnego bobra, a w Wieliszewie zamiast łosi i żurawi jeździłyby po kostce Bauma wypasione SUV-y, wożąc właścicieli pobudowanych na osuszonych mokradłach osiedli.
czytaj także
Polityka wodna? Jest nadzieja (w nas i Europie)
Zmiany systemowe i prawne będą jednak następować. Polska będzie zmuszona dostosować swoje prawo do wytycznych unijnych w zakresie gospodarki wodnej. Mamy tutaj ogromne zapóźnienia i w końcu cierpliwość unijnych urzędników się skończy, co poskutkuje np. sankcjami finansowymi. Jeśli będziemy na te zmiany biernie czekać, możemy nie mieć już czego ocalić. Dlatego tak ogromnie ważna jest znajomość lokalnego terenu, codzienna wrażliwość na to, co się tam dzieje.
Najprostsza rada? Weźcie mapę. Zobaczcie, gdzie jest najbliższa rzeka, łąka, mokradło, rezerwat, użytek ekologiczny. Idźcie tam. Gwarantuję, że macie pod nosem cuda przyrodnicze, po jakie jeździ się często setki kilometrów „gdzieś tam”. Dzika przyroda to nie tylko domena parków narodowych czy egzotycznych miejsc. Nie znaczy to oczywiście, że nie potrzebujemy nowych parków narodowych, ale te wciąż będą stanowić znikomy odsetek przyrody, której w dzisiejszej dobie kryzysu klimatycznego potrzebujemy chronić znacznie więcej. I nie mylmy dzikiej przyrody z pierwotną, bo tej ostatniej na naszej planecie już w zasadzie nie ma. Zdziczałe, zarośnięte rowy melioracyjne, łąki, nieużytki, zakrzaczone tereny w miastach – to w zasadzie Nowa Przyroda, przyroda postludzka.
To właśnie obok nas, lokalnie, wydarzają się najważniejsze obserwacje przyrodnicze, coraz częściej naprawdę bardzo cenne, jak w przypadku bocianów czarnych czy orłów bielików. I nie chodzi tu o porównywanie wartości przyrodniczej takich podmiejskich terenów do Puszczy Białowieskiej czy Puszczy Karpackiej (gdzie od 20 lat trwa walka o powołanie Turnickiego Parku Narodowego). Raczej o to, że z tych ostatnich korzystamy jednak stosunkowo nielicznie i nie pomieszczą one większego ruchu turystycznego. Jeśli szukamy kontaktu z przyrodą, wytchnienia, inspiracji, ucieczki przed upałem czy zgiełkiem (albo pandemią), to będziemy szukać właśnie w tych lokalnych ostojach dzikości. Nie dajmy też sobie wmówić, że skoro są to „nieużytki”, to ich przeznaczeniem jest zabudowa albo inna służalcza rola prowadząca do ich unicestwienia.
czytaj także
Nie ma w tej chwili usprawiedliwienia dla rosnącej skali osuszania, meliorowania i betonowania terenów zielonych. Nie potrzebujemy więcej ziemi dla upraw, nie mamy w Polsce kryzysu bezdomności na taką skalę, aby nie znalazły się inne rozwiązania. Zresztą te budowy, rozrastające się w atrakcyjnych przyrodniczo miejscach, to prawie zawsze mniej lub bardziej luksusowe osiedla, które powstają nie z myślą o tych, którzy nie mają gdzie mieszkać. To zwykle trzecie lub czwarte domy najbogatszych, które albo stoją puste, albo są przeznaczane pod wynajem. Na ich zakup większości ludzi i tak zwyczajnie nie stać. Jedynymi, którzy zyskują w tym procesie, są właściciele terenu i deweloperzy.
Kolejną patologią jest przeznaczanie cennych przyrodniczo terenów pod farmy fotowoltaiczne. To znowu bezrefleksyjna droga na skróty i komercjalizacja słusznych skądinąd trendów. Wymaga ona natychmiastowej i mądrej regulacji, bo w imię dobrych chęci możemy za chwilę wylądować z ręką w nocniku.
Jak pomóc w walce z melioracją
Można działać samemu, choć zawsze lepiej w grupie i społeczności. Ważne, aby nie pozostać obojętnym i nie bać się zgłaszać nieprawidłowości. Żaden alarm nie jest na wyrost. Wszystkie urzędy administracji państwowej mają wobec nas, obywateli, powinność służebną.
Zrzeszajmy się lokalnie lub dołączajmy do już istniejących grup. Stowarzyszenie Nasz Bóbr istnieje od 2018 roku i zrzesza ponad 30 osób w całej Polsce, a jego celem statutowym jest ochrona przyrody, szczególnie bobrów, choć działania stowarzyszenia to szeroko rozumiana pomoc dzikim zwierzętom. W 2022 roku zaangażowało się w ponad 20 większych i mniejszych projektów oraz niezliczoną ilość interwencji w terenie. Najważniejsze z nich to ochrona i monitoring miejskiej ostoi bobrów w Dolince Służewieckiej w Warszawie, ochrona rozlewiska i doliny rzeki Małej, obrona terenów mokradłowych w Wieliszewie i wiele innych.
Strażnicy zamiast ogrodników. Dlaczego warto oddać ziemię naturze?
czytaj także
Zachęcam też do zwrócenia uwagi na działania kolektywów aktywistycznych, takich jak Siostry Rzeki, Wolne Rzeki, Koalicja Ratujmy Rzeki czy Alarm dla Klimatu w Piasecznie; na vlog Piotra Bednarka „Wolne Rzeki” oraz cykl podcastów „Zdrowa rzeka”, zrealizowany przez fundację Hektary Natury. Tak jak nie możemy pozostać obojętni na krzywdę ludzką – przemoc wobec kobiet, dzieci, słabszych, wykluczonych czy uchodźców – tak nie możemy pozwolić na dalszą dewastację przyrody. Nie bójcie się podejść do osób prowadzących działania i zapytać o stosowne zezwolenia. Jeżeli ich nie posiadają, macie prawo zawiadomić policję. Macie też prawo zadzwonić do instytucji, która zajmuje się wydawaniem takich zezwoleń – zwykle GDOŚ lub RDOŚ.
To przykre, że po ponad 30 latach od transformacji ustrojowej wciąż nie mamy w Polsce profesjonalnej, odpowiedzialnej kadry urzędniczej, która w swoim DNA ma służbę i wspieranie społeczeństwa, a nie reprezentowanie interesów biznesmenów czy polityków. Póki się to nie zmieni, mówmy sprawdzam. Jedni z nas będą działać w obszarze równości społecznych, drudzy będą walczyć o lepsze jutro w postaci bezpiecznej przyrody. I tak właśnie powstaje społeczeństwo obywatelskie; to są te zmiany, do których będą w końcu musiały dostosować się urzędy, urzędnicy i prawo.