Rodzice często naprawdę nie mają pojęcia, co ich dziecko robi w szkole - poza planem lekcji. A to właśnie oni, przynajmniej w świetle ustawy z 1991 roku, powinni współdecydować o szkolnym życiu. Dlaczego tak się nie dzieje?
„Co było w szkole?” – wielu rodziców zadaje to pytanie. Często faktycznie nie wiedzą, co dziecko robi w szkole, poza planem lekcji. A to właśnie rodzice, przynajmniej w świetle ustawy z 1991 roku, powinni współdecydować o szkolnym życiu: o dodatkowych zajęciach, przedstawieniach szkolnych czy opiece nad dziećmi, które nie biorą udziału w rekolekcjach albo wycieczkach klasowych.
Pytanie „co było w szkole?” może więc wynikać nie tylko z troski, ale też ukazywać deficyty w komunikacji między szkołą i rodzicami oraz ujawniać ich dystans wobec realizowanego w niej projektu edukacyjnego. I nie jest to zarzut tylko wobec szkół czy konkretnych nauczycieli, ale raczej wyraz świadomości tego, jak trudno, przy obecnych zmianach organizacyjnych (łączenie szkół, objęcie edukacją szkolną sześciolatków, likwidowanie stołówek), przełamywać bariery stojące na drodze do faktycznego uspołecznienia szkoły.
Szumnie ogłoszona po ’89 roku demokratyzacja szkolnictwa co prawda dała nowe możliwości podejmowania decyzji i partycypowania uczniów i rodziców w życiu szkoły – można tu wymienić choćby rady rodziców, samorząd uczniowski, radę pedagogiczną czy radę szkoły. Nie mają one jednak tak naprawdę znaczenia w szkolnej codzienności. W chaosie związanym z wprowadzaniem nowych projektów edukacyjnych nie pozostaje wiele miejsca na rozmowę o samych dzieciach. Konsekwencją tego jest zaniedbywanie uczniów, niedostrzeganie ich problemów czy wycofywanie się z życia szkolnego dzieci pochodzących ze środowisk zagrożonych wykluczeniem społecznym.
W komunikacji między szkołą i rodzicami bardzo istotna jest jeszcze jedna kwestia: ograniczenia samych rodziców. Może to być po prostu lęk przed publicznym wyrażaniem własnej opinii, ale też niski status społeczny, który niejako sam z siebie wyłącza ich z dyskusji.
Przeprowadziłyśmy w Cieszynie ankiety na temat przyczyn, dla których rodzice nie pytają o nowe opłaty za przedszkola. Jako jedne z głównych wymieniano niechęć do wypowiadania się na forum publicznym, a także strach, że dziecko będzie gorzej traktowane z powodu nadmiernego zaangażowania rodzica. Innym powodem było poczucie niemocy, brak przekonania, że głos rodziców cokolwiek zmieni w danej sprawie. Padały także bardzo konkretne argumenty: „Jestem spoza rejonu i nie mam nic do powiedzenia, nawet jak mi się nie podoba. Jak wyrzucą dziecko z przedszkola, to nie wiem, co wtedy zrobię, więc płacę”.
Owszem, w szkołach podejmuje się pewne działania, które mają umożliwić nawiązanie autentycznego dialogu z rodzicami. Nauczyciele z gimnazjum w Dąbrowie Górniczej starają się spotykać z nimi indywidualnie, ale nie zawsze jest to możliwe, bo rodzice pracują w takich godzinach, że nawet przy najlepszych chęciach trudno uzgodnić termin. Co gorsza, te „indywidualne” spotkania odbywają się na sali gimnastycznej: rodzice ustawiają się w kolejce do stolika, przy którym siedzą wychowawcy. W efekcie taka rozmowa w hałasie i przy „ogonku” czekających na swój czas rodziców bardziej przypomina speed dating niż wspólny namysł nad problemami dziecka.
W wielu działaniach, które mają uspołeczniać szkoły i przedszkola, rodzice nie uczestniczą, ponieważ nie mają kompetencji, w tym językowych, by przebrnąć przez formalności. Gdy w cieszyńskich przedszkolach poproszono ich o podpisanie od ręki dosyć skomplikowanego dokumentu dotyczącego płacenia kar za spóźnienia, nie zgodziła się tylko jedna osoba. Rodzicom nie przyszło do głowy, by sprawdzić, czy jest to w ogóle zgodne z prawem (jak się okazało – nie było).
Z kolei w przypadku planowania wycieczek czy wprowadzenia jednolitego stroju na zajęcia WF-u to rodzice posiadający odpowiedni kapitał ekonomiczny podejmują decyzje. Nierzadko – nieświadomie – wykluczają w ten sposób dzieci, których rodzice mają problemy finansowe. A przecież w szkole jest tak niewiele przestrzeni na działania grupowe i współpracę, że każda taka wycieczka ma ogromne znaczenie dla budowania więzi między uczniami.
Problem udziału w dyskusjach dotyczących funkcjonowania szkoły dotyczy także nauczycieli i dyrekcji. Często są oni tylko wykonawcami decyzji podejmowanych na innych szczeblach. Zdarza się, że o „łączeniu” szkół i o tym, że przejmą nowe obowiązki związane ze zmianą organizacji pracy, dowiadują się jako ostatni. Nie zapomnę wzroku dyrektorki szkoły w Cieszynie, która czekała na wyniki głosowania radnych razem z rodzicami. Ważyło się wówczas, czy z dnia na dzień przejmie obowiązki dyrektorki przedszkola, która siedziała obok niej.
Chyba dopiero w sytuacjach kryzysowych rodzice zaczynają wspólnie walczyć o swoje prawo do bycia widocznymi i słyszalnymi w szkole. Może dlatego, że język protestu jest demokratyczny, w przeciwieństwie do języka formalności, który obowiązuje na co dzień i który na ogół albo usypia, albo wyklucza. Dopiero w obliczu groźby zamknięcia szkoły, przedszkola czy stołówki szkolnej rodzice przekraczają bariery, które na co dzień uważają za oczywiste.