Tylko 16% z nas uważa, że państwo robi to, co powinno. Stąd potrzeba polegania na własnych możliwościach i zasobach.
Jakub Dymek: Kto się w Polsce buntuje?
Edwin Bendyk: Coraz rzadziej mamy do czynienia ze strajkiem klasycznie robotniczym czy ludowym. Z badań prof. Kazimierza Słomczyńskiego i prof. Krystyny Janickiej wynika, że te klasy, którym historycznie przypisywano największy potencjał rewolty i zmiany systemu, są tak naprawdę najbardziej spacyfikowane i pasywne.
Dotknięci nierównościami milczą?
W Polsce współczynnik Giniego, którym mierzy się nierówności dochodowe, pozostaje w miarę stabilny; niektórzy mówią nawet, że poziom tych nierówności spada. Wystarczy jednak spojrzeć na różnicę między mieszkańcami miast (dla nich Gini rzeczywiście jest w miarę stabilny i mieści się w europejskiej średniej, ok. 0,33) a rolnikami (dla nich notuje się poziom 0,56, porównywalny z Brazylią czy Kolumbią) – żeby zobaczyć przepaść.
I ten podział przekłada się na protesty?
Patrząc na to, czym przyjechali ostatnio do Warszawy protestujący rolnicy, można sądzić, że byli to raczej ci bogatsi. To nie pozwala oczywiście rozstrzygnąć o słuszności tych protestów, ale świetnie pokazuje, kto ma zdolność mobilizacji politycznej. Nie są to dziś najbiedniejsi.
Kto w Polsce uznawany jest za prawomocnego uczestnika sporu z władzą? Frankowicze? Rolnicy? Pielęgniarki? A może lekarze z Porozumienia Zielonogórskiego?
Można by powiedzieć, że klasa średnia, ale to nie jest świadomy byt polityczny. Te podmioty publicznej debaty powstają ad hoc. Odnoszą się co prawda do pewnych zbiorowych interesów, ale w tle jest jest skrajna indywidualizacja polskiego społeczeństwa.
Jak w przypadku ruchu Elbanowskich i sprawy sześciolatków w szkołach?
Dokładnie! To klasyczny przykład zbiorowego działania w imię partykularnego interesu, którego realizację umożliwiają konkretne zasoby, które mam jako obywatelka czy obywatel. W tym przypadku chodzi o środki pozwalające opiekować się dzieckiem i edukować je w takim stopniu, że nie jestem zmuszony wysyłać go do – ewidentnie zresztą nieprzygotowanego – systemu publicznej edukacji. Z punktu widzenia rodziców wspierających Elbanowskich gra jest jasna: jako rodzice nie widzimy potrzeby wysyłania dzieci wcześniej do szkoły, a nasza niechęć jest zbieżna z interesem ludzi o statusie podobnym do naszego. Dotyczy to głównie, choć nie tylko, mieszkańców dużych miast, dysponujących dostępem do jakiejś alternatywy edukacyjnej czy opiekuńczej wobec publicznej szkoły.
Pytanie jednak brzmi: jak definiujemy interes publiczny? Czy jest on tożsamy z interesem jednej – nawet bardzo licznej – grupy społecznej?
Czy jednak chodzi o to, by wszystkim lub możliwie wielu dzieciom dać równe szanse? Wiemy przecież, że obniżenie o każdy kolejny rok obowiązku szkolnego zwiększa szanse dzieci o niższym kapitale kulturowym i ekonomicznym. Z tego punktu widzenia lepiej byłoby oczywiście nie realizować postulatów państwa Elbanowskich
Ale w świadomości tej grupy wygląda to inaczej: kochający rodzice kontra bezduszne państwo…
Z tą świadomością grupy byłbym ostrożny, bo, jak mówiłem, to są interesy i postulaty bardzo doraźne, które artykułuje się z poziomu indywidualnego. Protesty mogą posłużyć jako agregaty indywidualnych, osobnych głosów, które coś w danym momencie połączyło. Nie musi istnieć „świadoma klasa”, by zaistniały protesty, które potem nawet uznamy za klasowe czy symptomatyczne dla jednej klasy.
Na ten fenomen składa się także łatwość komunikacji za pomocą nowych technologii i „usieciowiony indywidualizm”, jak nazywa ten fenomen profesor Barry Wellman – czyli możliwość działania w pojedynkę, bez odniesienia do dużej grupy, a jednocześnie w sytuacji, która cały czas pozwala nam się z dużymi grupami kontaktować, budować koalicje, pobudzać do działania. Struktury powstałe na bazie „usieciowionego indywidualizmu” nie muszą przybierać kształtu partii politycznych czy znanych nam do tej pory ruchów społecznych, choć bywają politycznie motywowane.
W efekcie nierzadko ci sami ludzie są w grupach głoszących sprzeczne postulaty. Jako frankowicze mówią „państwo musi nam pomóc”, a z Elbanowskimi krzyczą: „państwo precz od naszych dzieci!”.
Ewidentnie widać jednak jedno wspólne żądanie: stabilizacji. I to niezależnie od tego, z jaką opcją polityczną na co dzień sympatyzują ci ludzie – tego samego chcą zwolennicy PiS-u czy PO. Na marginesie: obie te grupy socjologicznie wcale się tak bardzo nie różnią, może poza poziomem akceptacji dla autorytaryzmu.
„Stabilizacja” oznacza, że ludzie raz chcą, żeby państwo realizowało funkcje opiekuńcze – gdy to dla nich wygodne – a innym razem, żeby nie wtrącało się w ogóle w ich życie?
Może zapytajmy, czego Polacy w ogóle oczekują od systemu. Otóż po transformacji właśnie ponownie „odkryliśmy” państwo, zgadzamy się, że jego obowiązkiem jest przede wszystkim gwarantowanie praw socjalnych, dopiero później obywatelskich i politycznych. Gdy spojrzy się na badania profesora Juliusza Gardawskiego, który zajmował się ostatnio małymi i średnimi przedsiębiorcami, można zauważyć, że ta grupa oczekuje bardzo dużego zaangażowania państwa. Ok 61% przedsiębiorców uważa, że to państwo odpowiada za tworzenie miejsc pracy, a 80% twierdzi, że państwo powinno zaspokajać potrzeby zdrowotne wszystkich obywateli.
Naprawdę? Organizacje biznesowe ciągle artykułują niezadowolenie z ekspansywnej polityki rządu.
Nie ma czegoś takiego jak jeden sektor biznesowy czy jedna klasa przedsiębiorców. Poza sektorem małych i średnich przedsiębiorstw należałoby jeszcze odróżnić mikroprzedsiębiorców, czyli nierzadko prywatne osoby zmuszone do samozatrudnienia.
Warto dodać, że czołowi gracze są nierzadko bardzo zżyci z państwem i pozostają z nim w bliskiej relacji, realizującej jakąś formę kapitalizmu państwowego. Taki pan Kulczyk jest co prawda biznesmenem prywatnym, ale bez państwa by nie istniał…
No to skąd te powszechne głosy przeciw panoszącemu się państwu, nie tylko wśród biznesmenów?
Z rozczarowania. Oczekiwania wobec państwa i postrzeganie jego działań bardzo od siebie odbiegają. Tylko 16% Polaków uważa, że państwo robi to, co powinno i równo traktuje wszystkich ludzi. Stąd się bierze potrzeba polegania na własnych możliwościach i zasobach. To oczywiście złuda, bo koniec końców zawsze okazuje się, że to państwo jest gwarantem tych zasobów – jak teraz z kredytami we franku. Co ciekawe, jak pokazują na przykład badania dr. Macieja Gduli, klasa średnia jest w dużej mierze wyprodukowana przez państwo – przez posady w administracji, usługach publicznych, w samorządzie. W każdym razie nie przez…
…przemysł – jak to było w Ameryce? Tradycje burżuazji – jak w Europie?
Struktura posiadania polskiej klasy średniej pozostaje często uzależniona od dochodów sektora publicznego. Szczególnie w mniejszych ośrodkach, gdzie wciąż większość dobrych miejsc pracy jest tworzona przez państwo: w urzędzie gminy, policji, szpitalu, uczelni po pocztę.
Tymczasem przekonanie o niemocy państwa jest stałe. Profesorowi Czaplińskiemu w Diagnozie społecznej kilka lat temu wyszło, że jedynie 8% społeczeństwa wierzy, że decyzje administracji państwowej mają wpływ na ich życie. Wygrywa indywidualistyczna matryca patrzenia na różnorodne problemy.
A jak wobec tych społecznych oczekiwań i postrzegania rzeczywistości przez społeczeństwo sytuują się partie polityczne?
Kto zmniejszał podatki? PiS, partia rzekomo socjalna. Kto za PiS-u rządził finansami i gospodarką? Osoby, którym bliżej raczej do neoliberalizmu. Kolejne lata rządów PO utrwaliły to konwencjonalnie liberalne status quo, według którego lepiej nie kombinować – nawet gdyby „kombinowanie” miało oznaczać powstanie jakiegoś planu rozwojowego dla Polski. Najlepiej mieć spokój i porządek w kasie.
Różnice między partiami dają o sobie znać za pomocą kodów kulturowych. Znamienne, że w 2014 roku równolegle rozgrywały się dwie sprawy: afera podsłuchowa i „Golgota Picnic”. Wiemy, która bardziej ludzi interesowała i mobilizowała do działania. Dlaczego? Bo tam właśnie – w sporze o kulturę i wartości – była okazja do polaryzacji. Afera podsłuchowa ekscytowała natomiast media i samych polityków, czyli głównych zainteresowanych. Ludzi, zewnętrznych obserwatorów, już niespecjalnie.
Może poza wątkiem perliczek.
Oczywiście, poza oburzeniem na koszt tych kolacji, co było zresztą całkiem zdrową reakcją.
Kto jest jeszcze w Polsce niezadowolony i jak to artykułuje?
Zespół analizy ruchów społecznych badał protesty wokół sprawy ACTA, które przecież nie ograniczały się tylko do Warszawy i największych miast, ale sięgnęły i mniejszych ośrodków. W ich badaniach wybija się to, że często liderami protestów byli lokalni przedsiębiorcy. Z wywiadów – choć nie jest to najbardziej reprezentatywne źródło, musimy mieć to na uwadze – wynika, że chodziło im przede wszystkim o obronę wolności. Różnie rozumianej. Wolności w internecie, ale też, co podkreślało najmłodsze pokolenie biznesu, również wolności od państwa, które „powinno trzymać ręce przy sobie, a my już sobie wtedy poradzimy”. Na „obywatelską autarkię” – postawę znaną jeszcze z czasów PRL, którą można sprowadzić do zdania „liczę się tylko ja i moja rodzina” – nałożyła się obawa o internet, podstawowe narzędzie realizacji swoich interesów w dzisiejszym świecie. Takie Allegro jest pierwszym kanałem zbytu dla przedsiębiorców, którzy nie działają w dużych ośrodkach miejskich, więc każda próba nadmiarowej regulacji czy zmiany zasad jest dla nich potencjalnie groźniejsza niż wszystkie zawirowania podatkowe. Internet był i jest dla wielu tych ludzi „infrastrukturą” ich życia. Nic dziwnego, że się zbuntowali.
Z tego może zrodzić się bunt szerszy? ACTA było wyjątkiem, nie regułą.
Nie wiemy, co się może zdarzyć. W przypadku ACTA na wyprodukowanie się społecznego gniewu złożyło się wiele okoliczności oraz gorąca – również ze względu na ataki hakerskie – atmosfera medialna. Większość ruchów protestu nie wychodzi poza próby stworzenia hasła lub języka.
A co z TTIP? Dziesiątki organizacji pozarządowych podnoszą temat i prowadzą działalność informacyjną.
Ano właśnie, informacyjną. W przypadku ACTA organizacje pozarządowe nie odegrały dużej roli w mobilizacji protestujących, choć wykonały wielką pracę w dziedzinie produkcji wiedzy. To istotne, ale to nie konstytuuje ruchu. NGO-sy to nie awangarda. Protestujący, którzy wyszli na ulice, mieli pewien dystans do instytucji i ustalonych sposobów działania.
Profesor Mirosława Marody napisała dekadę temu, że nie powinniśmy lamentować nad stanem społeczeństwa obywatelskiego i oceniać jego działań po liczbie NGO-sów, bo one zawsze były biurokratycznym przedłużeniem państwa. Już wtedy, w 2004 roku, można było zauważyć z jednej strony Młodzież Wszechpolską czy Rodziny Radia Maryja, a z drugiej nowe formy organizacji czasu i życia codziennego – od sportu po spółdzielnie. Energia i potencjał w społeczeństwie istniały, a w międzyczasie powstała także nowa generacja liderów i nowe sposoby mobilizacji. To nie znaczy jednak, że znika dominująca matryca indywidualistyczna.
Wciąż działamy i myślimy w gruncie rzeczy samolubnie – między rodziną a państwem nie ma nic, zieje społeczna pustka. Jeśli chodzi o interes wspólny czy spójność społeczną, to doszliśmy chyba do „punktu zero”.
Nastąpiła właściwie całkowita dekompozycja. Kultura nie służy już jako spoiwo, ale jest przestrzenią konfliktu. Zostaje tylko rodzina.
W którą stronę możemy pójść z tego „punktu zero”?
Może odżyć pojęcie „małej ojczyzny”, ale ono jest rozumiane bardzo wąsko, na poziomie gminy. Wspiera to napływ pieniędzy z UE, które polepszają lokalną infrastrukturę i jakość życia, bo głównie na to wydaliśmy te pieniądze. Nie rozwijamy się, ale to pozostaje drugorzędne dla tych, którzy na najbardziej lokalnym i doraźnym poziomie odczuli dzięki pieniądzom z Unii jakąś poprawę dla siebie i swoich bliskich. Swoją drogą, warto zauważyć, że poziom akceptacji działań samorządu jest dużo wyższy niż rządu. Lokalnie tworzy się inna polityczność. Najbardziej widocznym przejawem tej pozytywnie rozumianej lokalności jest pojawienie się miasta jako kategorii politycznej, czegoś, o co warto walczyć. Było to widać i w Słupsku, i w Gorzowie, i w tych miastach, gdzie zmieniła się ostatnio władza. Można nawet zaryzykować tezę, że w tych miejscach zebrała się już masa krytyczna gotowa do zmiany. Ludzie byli skłonni dać władzę komuś o innych poglądach, ale z dobrym programem i narracją zbudowaną wokół zmiany.
Czy może powstać z tego projekt zmiany na poziomie ponadlokalnym?
Przy tej klasie politycznej, którą mamy – nie sądzę. Ona nie ma takiej wizji, opowieści i projektu, które mogłyby zebrać to we wspólny program. Żyjemy wśród liderów zawieszonych w czasach starych bajek.
**Dziennik Opinii 104/2015 (888)