Skąd u Agaty Bielik-Robson pomysł, że ruchy miejskie chcą, jak niegdyś słynny białostocki kandydat, „żeby nie było niczego”?
Agata Bielik-Robson w swoich felietonach, w tym ostatnim Wszyscy jesteśmy Bogomiłami, roztacza imponujący horyzont kontekstów. Szkoda tylko, że jej dialektyczny aparat – napędzany tak satyrą czasów PRL, jak starożytną gnozą – zaczyna dość nieprzyjemnie zgrzytać, gdy przykłada się go do do społecznego konkretu.
Erudycyjną ramą ostatniego tekstu filozofki było wyrastające z gnozy właśnie bogomilstwo – tutaj: charakterystyczna, według ABR, dla Polaków i Słowian w ogólności „wolność niezaangażowania, odpadnięcia, pasywności i wewnętrznej emigracji”. Jej literacka ikona – to Obłomow, ostateczne stadium – Kononowicz, ze swoim postulatem najradykalniejszym z radykalnych: „niech nie będzie niczego!”.
Kononowicz, pisze dalej ABR, ma w polskiej polityce wielu mniej lub bardziej umiarkowanych naśladowców. O dziwo, filozofka nie wymienia wśród nich likwidujących kolejne linie kolejowe ministrów Grabarczyka czy Nowaka. Nie wymienia także ministra Gowina, który namiętnie likwidował sądy, ani też likwidujących szkoły samorządowców wszystkich barw. Jak również innych polityków, którzy sporo zrobili, by w rzeczywistości Gorlic, Bytomia czy Lidzbarka Warmińskiego faktycznie „nie było niczego”.
Polityczne przykłady „wolności do odpadnięcia”, wolności wyłącznie negatywnej, to u ABR działanie nowych ruchów miejskich. Ale nie tylko. Mowa o całym chyba pokoleniu, do którego – jak się zdaje – również należę, a które filozofka definiuje dość mgliście, w odniesieniu do na wpół już zapomnianej literackiej antologii Wolałbym nie.
Nie znoszę słowa „pokolenie”. Nie ma pokoleń, są co najwyżej kręgi towarzyskie. Sama ABR kiedyś celnie o tym pisała. Ale umówmy się, wiemy o co chodzi. Chodzi o tych mniej więcej, co zamiast na „brulionie”, wychowali się raczej na „Ha!arcie” czy „Krytyce Politycznej” oraz tych, co te periodyki tworzyli. Tych, dla których większym problemem z Leszkiem Millerem są więzienia CIA, podatek liniowy i obyczajowy konserwatyzm – niż jego „postkomunistyczny”, cokolwiek to znaczy, rodowód.
Tak więc aktywność polityczna całego „pokolenia”, a nie tylko „młodej lewicy” – bo nie wiem, czy przywoływany przez ABR Jan Śpiewak by się pod lewicową tożsamością podpisał – miałaby być skażona bogomilstwem nawet bardziej niż innych pokoleń czy środowisk. A to dlaczego? Bo jakoś ciągle jest na „nie”. Jak pisze ABR, „nie chce autostrad, olimpiady zimowej w Krakowie, kolejki kursującej na lotnisko Chopina w Warszawie (vide Jan Śpiewak i jego ruchy, czy raczej bezruchy miejskie), ani w ogóle żadnej rzeczy należącej do całego tego podejrzanego zespołu zła, którzy zwolennicy archonta nazywają modernizacją”.
Olimpiadę w Krakowie udało się, z pomocą strasznego i pradawnego ducha negacji, zatrzymać.
Owoce olimpijskiej modernizacji będzie prawdopodobnie – opierając się na doświadczeniach Putina z Soczi – zbierał w Ałma-Acie Nursułtan Nazarbajew. Stare demokracje Zachodu, jakimś dziwnym trafem, na takie zabawy już się nie piszą.
Obłomowszczyzna, niczym tatarski zagon, pędzi na zachód Eurazji.
Niestety, Nazarbajew nic nam Kononowiczom za to nie odpali. Szkoda, przydałoby się, choćby na dalsze działania. Być może, po opłaceniu usług doradczych Kwaśniewskiego, niewiele na bieżące wydatki prezydentowi Kazachstanu zostaje. Modernizacja przecież kosztuje.
Żarty na bok. Rzecz w tym, że polityczne działania formacji, które ABR odgórnie zapisuje do swojej bogomilskiej koalicji, mają właśnie to, czego brak filozofka im zarzuca: „strategiczność” i „społeczny wymiar”. Nie przypadkiem spora część postulatów ruchów miejskich kręci się wokół planów zagospodarowania przestrzennego i miejskich strategii. Chcemy, by w naszym kraju – i w naszych miastach – ktoś w końcu zaczął coś planować. Na serio, nie na rok przed kolejnymi wyborami.
Więcej. To my, piszę to z punktu widzenia członka Partii Zieloni i osoby zaangażowanej w ruchy miejskie, jesteśmy jedyną bodaj w Polsce formacją prosystemową. Co to znaczy? Że zależy nam na systemie usług publicznych; na tym, by aparat państwa systemowo bronił lokatorów „odzyskiwanych” kamienic przed eksmisjami; na tym, by system prawny Rzeczpospolitej Polskiej nie był zapisany wyłącznie na papierze, a plany rozwoju polskich miast nie były uzależnione od pokątnych ustaleń samorządowców z deweloperami i korporacjami.
Nie ma natomiast nic ze strategii ani społecznego projektu otwarcie na cztery sierpniowe weekendy bramek na autostradach prowadzących na wybrzeże – choć same autostrady, rzecz jasna, należało wybudować. Nic z tego nie ma w otwieraniu tuż przed wyborami króciutkiego fragmentu metra na, akurat dobrze skomunikowanym, odcinku plac Daszyńskiego – Dworzec Wileński. Chyba, że mówimy o strategii kampanii wyborczej. Wreszcie: nie ma żadnego prospołecznego ani strategicznie sensownego wymiaru finansowa i społeczna katastrofa, jaką byłyby krakowskie igrzyska. Tak, jak nie było go w budowie stadionów na Euro 2012.
Problem ze słowem „modernizacja” jest taki, że zostało przez takie działania skompromitowane. I nie zmienia to faktu, że przecież modernizacji potrzebujemy – i również o modernizację, tylko sensowną, zrównoważoną i demokratyczną, walczymy.
Tak, wiem. Język obywatelskiego oporu też został skompromitowany: przez rozmaitych współczesnych konfederatów barskich, dwudziestoletnich żołnierzy wyklętych i, jak dopowie zaraz Cezary Michalski, rodzinę Elbanowskich oraz Witolda „Nie zabijajcie nas!” Waszczykowskiego. Ale cóż z tego?
Coś podobnego stało się przecież ze „społeczeństwem obywatelskim”. Odmieniane przez wszystkie przypadki było najintensywniej wtedy, gdy więzi społeczne i zaangażowanie obywateli w życie publiczne ulegały najgłębszej erozji – na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. I właśnie te więzi i to zaangażowanie staramy się teraz, na ile się da, przywrócić – angażując w nasze działania setki ludzi. Bo ostatecznie nasz, rzekomych Kononowiczów, przekaz brzmi pozytywnie: więcej demokracji! Jakkolwiek naiwnie brzmi dziś to słowo.
***
Wybory samorządowe, którym z reguły poświęca się najmniej miejsca w ogólnopolskich mediach, są jednocześnie najbliższe ludziom i choćby z tego względu warto o nich mówić. Tegoroczne, listopadowe, będą wyjątkowe z wielu względów – pokażą siłę ugrupowań alternatywnych, krytykujących polityczny mainstream z prawej i lewej strony, a także rozstrzygną o taktyce, którą przyjmą główne partie w przyszłorocznych kampaniach: parlamentarnej i prezydenckiej. Nas najbardziej interesuje jednak nie los poszczególnych partii, ale pytanie, czy te wybory zmienią jedynie polityków, czy sam model uprawiania polityki – wprowadzając nowe postulaty, oddając głos ludziom, uprawniając oddolne i niehierarchiczne metody? Czego brakuje dzisiejszej polityce na poziomie lokalnym i jak można ją zmienić? I kto może to zrobić, tak aby skutki odbiły się na polityce w ogóle? O to chcemy pytać aktywistki, ekspertów, polityczki i działaczy.
Czytaj także:
Agnieszka Wiśniewska, Kibicuję i pytam
Joanna Erbel: Skończmy z manią wielkości w Warszawie!
Igor Stokfiszewski, Szansa na inną politykę
Witold Mrozek, Róbmy politykę!
Joanna Erbel: Chcemy odzyskać miasto dla życia codziennego
Maciej Gdula, Erbel do ratusza!