Twój koszyk jest obecnie pusty!
1938: Dlaczego Czesi nie lubili polskich pozerów, a Polacy czeskich plebejuszy
Wizja wplątania się przez Polskę w wojnę z Czechosłowacją musiała być dla Kremla wyjątkowo kusząca. Taka gra była warta świeczki, a Polacy wręcz się palili, aby wziąć odwet na nielubianych przez siebie Czechach. Groteskowe przekonanie o własnej mocarstwowości odebrało im zdolność realistycznej oceny sytuacji.
Fragment książki Kiedy wybuchnie wojna. 1938. Studium kryzysu. W pierwszej połowie 2024 roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukaże się kolejna książka prof. Piotra M. Majewskiego, Rzecz o kolaboracji.
5 LUTEGO, SOBOTA, ZEBRZYDOWICE, POLSKO-CZECHOSŁOWACKIE PRZEJŚCIE GRANICZNE
Tego samego ranka, kiedy przesłuchiwany kapitan Kalmár był już o włos od przyznania się do zarzucanej mu zdrady, na graniczną stację kolejową w polskich Zebrzydowicach majestatycznie wtoczył się dworski pociąg „Turan”, którym z kurtuazyjną wizytą jechał nad Wisłę regent Węgier, admirał Miklós Horthy de Nagybánya. Konieczność przejechania w drodze do Polski przez terytorium Czechosłowacji napełniała go od wielu tygodni takim wstrętem, że przez pewien czas rozważał nawet odbycie podróży samolotem. Najbardziej obawiał się, by Czechom nie przyszło do głowy zorganizowanie mu uroczystego powitania, bo, jak się zaklinał, „nie zamierzał do śmierci nawet podawać ręki Benešowi”.
Obyło się jednak bez tego rodzaju przykrych niespodzianek, a gościnni Polacy na każdym kroku starali się zrekompensować regentowi poświęcenie, jakim był dla niego przejazd przez znienawidzoną Czechosłowację. Mimo zimowej pory wzdłuż linii kolejowej prowadzącej z Zebrzydowic do Krakowa tłumnie pozdrawiały dostojnego gościa spędzone z okolicznych szkół, wymarznięte dzieci. Pod Wawelem na Jaśnie Wielmożnego Regenta, jak uniżenie tytułowała go polska prasa, czekali już prezydent Rzeczypospolitej Ignacy Mościcki, marszałek Edward Śmigły-Rydz, szef polskiej dyplomacji Józef Beck, minister spraw wojskowych generał Tadeusz Kasprzycki i wielu innych dygnitarzy. Tego samego dnia wieczorem na cześć węgierskiego przywódcy wydano na Zamku Wawelskim bankiet na osiemset osób. Po serii oficjalnych rozmów, 7 lutego wieczorem, regent w towarzystwie polskiego prezydenta i ministra spraw zagranicznych odjechał swym luksusowym pociągiem do Białowieży na wielkie polowanie na dziki, lisy i rysie – krwawą rozrywkę, jaką Polacy tradycyjnie zapewniali najbardziej prominentnym gościom.
Chociaż dla dobra stosunków polsko-węgierskich oddało życie trzydzieści jeden białowieskich dzików, z których sześć Horthy raczył ustrzelić własnoręcznie, wizyta nie przyniosła spektakularnych rezultatów, na jakie liczono w Warszawie. Siedemdziesięcioletni admirał w kraju bez floty, a nawet bez dostępu do morza, rządzący od blisko dwudziestu lat jako regent królestwem bez króla, był człowiekiem ostrożnym i pragmatycznym. „Jako stary marynarz nawykłem nie liczyć na słońce, ale studiować wskazania barometru i mapy pogody” – napisał później. Historyczna przyjaźń z Polakami nie przesłaniała mu prozy życia. Nienawidził Czechów, ale wiedział, że Węgry nie mogą sobie pozwolić na żadne ryzykowne ruchy w polityce międzynarodowej, ponieważ ich armia była zdecydowanie zbyt słaba, by stawić czoła ewentualnej kontrakcji Czechosłowacji, Rumunii i Jugosławii, a prawdę powiedziawszy, nawet któregokolwiek z tych sąsiadów w pojedynkę. Każde z trzech państw zagarnęło w Trianon sporą porcję węgierskiego tortu, wszystkim im zależało więc, by trzymać Węgrów w szachu. Dlatego zarówno Horthy, jak i towarzyszący mu minister spraw zagranicznych Kálmán Kánya, doświadczony dyplomata, jeszcze ze starej cesarsko-królewskiej szkoły, woleli odpowiadać Polakom wymijająco na uparcie ponawiane pytania o stosunki z Czechosłowacją. Polacy uznali jednak, że jest to tylko celowe podbijanie stawki w grze.
W Pradze wiadomości o zacieśnianiu przyjaźni polsko-węgierskiej przyjmowano mimo to z niepokojem, słusznie przeczuwając w nich zapowiedź nowych problemów. Polacy i Węgrzy nie próbowali nawet ukrywać, że chcieliby mieć wspólną granicę w Karpatach. Pisała o niej zupełnie otwarcie prasa, nie krępując się zbytnio faktem, że mogłoby to nastąpić tylko kosztem rozbicia Czechosłowacji. Na siatkę pogmatwanych interesów geopolitycznych nakładała się dodatkowo równie skomplikowana mapa narodowych sympatii i animozji. Polacy nie lubili i nie rozumieli małostkowych i plebejskich w ich opinii Czechów, za to hołubili Węgrów, widząc w nich bratni naród szlachecki, skrzywdzony przez pazernych sąsiadów. Nie przeszkadzało to jednak Polakom pozostawać w sojuszu z Rumunami i utrzymywać doskonałych stosunków z Jugosłowianami.
5 LUTEGO, SOBOTA, ZEBRZYDOWICE
Węgrzy odwzajemniali ciepłe uczucia wobec polskich bratanków, ale jeszcze bardziej, niż ich kochali, nie znosili Czechów, z którymi zawzięcie rywalizowali już pod rządami Habsburgów, a teraz oskarżali ich o uknucie rozbioru w Trianon. Rumunami pogardzali wręcz bezgranicznie. Gdy dystyngowany węgierski minister spraw zagranicznych chciał kogoś obrazić, mówił „kłamca, prawie taki jak Rumun” albo „rumuński złodziej”, nawet podczas oficjalnych rozmów dyplomatycznych. Niewiele lepiej Węgrzy odnosili się do Jugosłowian. O ich premierze szef węgierskiej dyplomacji zwykł się wyrażać per „bałkański gbur”.
Czesi z kolei mieli zarówno Polaków, jak i Węgrów za żałosnych, silących się na wielkopańskość pozerów, wciąż tkwiących mentalnie w epoce dawno przebrzmiałego feudalizmu. Do tego wszystkiego dochodzili Słowacy, których Czesi uważali za część swojego narodu, Węgrzy za część swojego historycznego państwa, a Polacy za część swojej strefy wpływów (w Warszawie nie potrafiono się jednak zdecydować, czy na złość Czechom wspierać słowackie dążenia do autonomii, czy w imię starej przyjaźni pomagać Węgrom zagarnąć całą Słowację). W gąszczu bałkańskich i środkowoeuropejskich uprzedzeń niełatwo było się połapać, a co dopiero uprawiać politykę.
6 LUTEGO, NIEDZIELA, BUKARESZT, REZYDENCJA POSELSTWA ZSRR
Agenci GPU pilnujący bukareszteńskiej rezydencji radzieckich dyplomatów mieli tego wieczoru zrozumiałe powody do zdenerwowania. Chargé d’affaires Fiodor Butenko, kierujący placówką pod nieobecność ambasadora, po prostu zniknął ze swojego mieszkania. Dyplomatę odwiózł pod same drzwi budynku jego kierowca; widziano, jak wszedł do budynku, lecz potem wszelki ślad po nim zaginął. Sprawa wydawała się tym bardziej tajemnicza, że zniknięcia nie zauważyła ochrona, która obserwowała każdy ruch swoich podopiecznych właśnie po to, by żadnemu z nich nie przyszło do głowy znikać bez śladu. Wkrótce potem nerwowość zapanowała więc także w Moskwie w Ludowym Komisariacie Spraw Zagranicznych.
Na początku 1938 roku wielka czystka wciąż jeszcze zbierała krwawe żniwo w Związku Radzieckim. Po wojskowych przyszła kolej na dyplomatów, których pod różnymi pretekstami zaczęto odwoływać z placówek do kraju, gdzie niknęli w czeluściach ponurego gmachu na Łubiance. Ze stanowiskiem musiał pożegnać się między innymi radziecki ambasador w Bukareszcie Michaił Ostrowski. Choć i na niego czekały w kraju oskarżenia o trockizm, tortury i kara śmierci, jego powrót miał przynajmniej pewne uzasadnienie dyplomatyczne, gdyż kilka dni wcześniej, bez podania jakichkolwiek powodów, swojego posła odwołali z Moskwy Rumuni. Stosunki pomiędzy obydwoma państwami staczały się od końca grudnia po równi pochyłej na skutek powołania w Bukareszcie skrajnie prawicowego rządu Gogi, ale wciąż jeszcze zachowywano pewne pozory poprawności.
W takich właśnie okolicznościach niespodziewanie zniknął Butenko. Po krótkim okresie zaskoczenia, w którym zaginionego dyplomatę zdążono jeszcze z rozpędu przedstawić jako nieszczęsną ofiarę imperializmu, radziecki Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych zwrócił się do Rumunów z prośbą o pomoc w śledztwie i maksymalną dyskrecję. Niestety, poszukiwania nie przynosiły chwilowo rezultatów, za to pogłoski o zniknięciu Butenki przedostały się do rumuńskiej prasy, która z upodobaniem roztrząsała, czy bardziej prawdopodobne jest, że uciekł on potajemnie z kochanką, czy raczej został uprowadzony do Moskwy przez agentów GPU. Strona radziecka odpowiedziała na to swoim zwyczajem, czyli rozpętując zajadłą kampanię prasową, w której Rumunów przedstawiano jako ogarniętych obłędem faszystów. Stosunki pomiędzy obydwoma państwami legły w gruzach, mimo że Butenko parę dni później odnalazł się cały i zdrowy w Rzymie, dokąd uciekł, aby ratować się przed spodziewanym odwołaniem i wywiezieniem do Moskwy. Chociaż 10 lutego upadł turbonacjonalistyczny rząd Gogi i zastąpiły go autorytarne, lecz mimo wszystko bardziej przewidywalne rządy króla Karola II, kruchego zaufania, jakie panowało wcześniej pomiędzy Rumunią a Związkiem Radzieckim, nie dało się już odbudować.
Dla Czechosłowacji były to kolejne fatalne wieści. Z Rumunią, podobnie jak ze Związkiem Radzieckim, łączył ją układ sojuszniczy, i choć w świecie pogmatwanych stosunków europejskich nie zawsze dało się przewiedzieć, czy sojusznik mojego sojusznika okaże się również moim sojusznikiem, jeszcze niedawno wydawało się, że w razie wybuchu wojny istniały pewne szanse na współpracę wszystkich trzech państw. Bez tego nie można było nawet marzyć, by Armia Czerwona przyszła z odsieczą zaatakowanej przez Niemcy Czechosłowacji. Związek Radziecki nie graniczył bezpośrednio z Republiką, Sowieci musieliby więc wcześniej przemaszerować albo przez terytorium Polski, albo właśnie Rumunii.
Pierwsza opcja nie wchodziła oczywiście w grę, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie zakładał, że Polacy wpuszczą bez walki w swoje granice intruzów, których zaledwie kilkanaście lat wcześniej z największym trudem wyparli z kraju po krwawej i wycieńczającej wojnie. (Równie jasne było dla wszystkich, że jeśli Armia Czerwona weszłaby na polskie ziemie, nie dałaby się już stamtąd wyprosić). Pozostawała więc Rumunia, jedyny sojusznik Czechosłowacji, z którym łączyła ją wspólna granica.
W Bukareszcie również nie palono się wprawdzie do zapraszania Sowietów, obawiając się, że przy okazji przemarszu zabiorą wschodnią prowincję kraju, Besarabię, ale przez pewien czas demonstrowano przynajmniej pewną życzliwość dla takich pomysłów. Od grudnia 1937 roku nowoczesne bombowce zakupione przez Czechosłowację w Związku Radzieckim przelatywały nawet, za poufną zgodą rządu w Bukareszcie, wysoko nad rumuńskim terytorium, kierując się ku czechosłowackiej granicy. Po kryzysie wywołanym zniknięciem Butenki i zmianach w rumuńskiej polityce i ten podniebny tranzyt mógł jednak zostać lada moment przerwany, a co dopiero mówić o ewentualnym przemarszu przez Rumunię setek tysięcy żołnierzy Armii Czerwonej. W dodatku Polacy nieustannie naciskali, aby władze w Bukareszcie jak najszybciej zakazały jakichkolwiek przelotów radzieckich maszyn do Czechosłowacji.
[…]
3 CZERWCA, PIĄTEK, PRAGA KINO ALFA W PASAŻU U STÝBLŮ, PLAC WACŁAWA
Komedia Ducháček to załatwi, która tego wieczoru miała premierę w kinie Alfa, stała się z miejsca przebojem. Tytułowy bohater, grany przez niezwykle popularnego Vlastę Buriana, poczciwy pracownik kancelarii prawnej, ze staromodnymi wąsami à la marszałek Piłsudski, sprawnie rozwiązuje w imieniu jej właściciela, młodego adwokata Fauknera, skomplikowane sprawy majątkowe. Niełatwo mu jednak poradzić sobie z przypadkiem zubożałej arystokratycznej rodziny panów z Rispaldic, która utrzymuje się na powierzchni jedynie dzięki pensji wypłacanej jej przez pryncypała Ducháčka, rzekomo z tytułu zarządzania majątkiem, a w rzeczywistości, w największej tajemnicy, z własnej kieszeni. Mecenas Faukner jest bowiem bez pamięci zakochany w Julii z Rispaldic, w której postać wcieliła się ponętna Adina Mandlová. Niestety, prawnik zostaje odrzucony przez jej matkę, a zadłużonym arystokratom grozi licytacja majątku, wymuszona przez chciwego bankiera Zámoszkiego. Obrotny Ducháček znajduje jednak wyjście nawet z tej, wydawałoby się, beznadziejnej sytuacji i historia kończy się happy endem. Zámoszki okazuje się oszustem, rodowa posiadłość zostaje uratowana, a Faukner żeni się z Julią.
W filmie znalazło się wszystko to, co w ówczesnej komedii być powinno: popularni aktorzy, zabawne dialogi, nieżyciowi, lecz w gruncie rzeczy poczciwi arystokraci, zły bankier, miłość, która na koniec przezwycięża bariery społeczne. Czesi ruszyli do kin, aby choć na chwilę oderwać się od coraz bardziej przygnębiającej polityki i przynajmniej na ekranie zobaczyć historię ze szczęśliwym zakończeniem. Każdy chciałby przecież mieć takiego Ducháčka, który rozwiąże za niego wszystkie problemy.
Przyjemności nie mógł zmącić nawet fakt, że czeska komedia była w istocie remakiem niemieckiego filmu sprzed kilku lat Der Herr Bürovorsteher, w roli głównej z łudząco podobnym do Buriana Felixem Bressartem, obecnie przebywającym już zresztą w Hollywood, bo ze względu na żydowskie pochodzenie zabrakło dla niego miejsca w Wielkoniemieckiej Rzeszy. Cóż, w roku 1938 od polityki nie dało się uciec nawet w kinie.
Tego samego dnia, w którym na srebrnym ekranie w Pradze można było po raz pierwszy zobaczyć zabawne perypetie Ducháčka, mecenasa Fauknera i rodziny z Rispaldic, czechosłowacki poseł w Warszawie Juraj Slávik przesłał do Zamini obszerny raport na temat wyjątkowo nieprzyjemnej konwersacji, jaką odbył dwa dni wcześniej na balu w ogrodzie ambasady Stanów Zjednoczonych w Alejach Ujazdowskich z Tadeuszem Kobylańskim, wysokim urzędnikiem polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jednym z najbliższych współpracowników szefa tego resortu, pułkownika Becka. Dyskusja ta kosztowała Slávika sporo zdrowia, bo mimo że jego rozmówca pochodził z ziemiańskiej rodziny, miał za sobą karierę oficerską w kawalerii, a prywatnie był skoligacony z prezydentem Mościckim, wobec czechosłowackiego dyplomaty od dawna zachowywał się w sposób ostentacyjnie nieuprzejmy, wręcz chamski. Slávik, znając proniemieckie i prowęgierskie sympatie, z którymi otwarcie obnosił się naczelnik Wydziału Wschodniego MSZ, widział w nim złego ducha ministra Becka. Właśnie dlatego, mimo że zwykle unikał Kobylańskiego, tym razem, zamiast odwrócić się na pięcie i odejść, cierpliwie wysłuchiwał kolejnych impertynencji, usiłując się zorientować, czego w najbliższym czasie będzie się można spodziewać po Polakach.
Kobylański nieustannie przerywał Slávikowi i nie dawał mu dojść do słowa. Traktował czechosłowackiego posła ze słabo skrywaną pogardą szlachcica opędzającego się od natrętnego chudopachołka. Wykpiwał zarzuty o wspieranie słowackich autonomistów, co wytykał mu mocno już zirytowany Slávik, przypominając o niedawnym fetowaniu Sidora i podróżującej przez Polskę delegacji amerykańskich Słowaków. Witaliśmy i gościliśmy przyjaciół naszych przyjaciół, nie miało to żadnego podtekstu politycznego – odparł bezczelnie polski dygnitarz, gdy Slávik zapytał, jak zareagowano by w Warszawie, gdyby władze czechosłowackie uroczyście przyjmowały w Pradze przedstawicieli polskiej opozycji albo mniejszości ukraińskiej. Nie przeszkodziło to Kobylańskiemu oskarżyć chwilę potem Czechosłowację o tolerowanie antypolskiej agitacji komunistycznej i szykanowanie polskiej mniejszości na Śląsku Cieszyńskim. Nie spodobała mu się także majowa mobilizacja armii czechosłowackiej. Polska nie zamierza tolerować takiej koncentracji sił w pobliżu swoich granic i w najbliższych dniach podejmie odpowiednie przeciwdziałania – pogroził. Gdy Slávik ironicznie zapytał, czy w Warszawie ktokolwiek naprawdę obawia się ataku ze strony Czechosłowacji, jego rozmówca odparł lodowato, że nie obchodzą go powody, dla których wprowadzono środki bezpieczeństwa. Rzeczpospolita i tak odpowie na nie po swojemu.
Wyzywające zachowanie Kobylańskiego, które Slávik słusznie uważał za barometr postawy polskiej dyplomacji, nie wskazywało na jakiekolwiek rozpogodzenie w przewidywalnej przyszłości. Czechosłowacki dyplomata składał to nie bez racji na karb polskich uprzedzeń, chociaż w przypadku jego rozmówcy, o czym nikt wówczas w Warszawie nie wiedział, w grę mogły wchodzić jeszcze inne powody wrogości do Republiki.
Dziesięć lat wcześniej, będąc attaché polskiego poselstwa w Moskwie, tonący w długach Kobylański, który słynął z hulaszczego życia, szantażowany ujawnieniem homoseksualnego skandalu z jego udziałem, został prawdopodobnie zwerbowany przez radziecki wywiad wojskowy203. Jeśli było to prawdą, ostentacyjne demonstrowanie sympatii dla Niemiec i Węgier, a z drugiej strony nienawiści do sprzyjającej bolszewikom – jak utrzymywał – Czechosłowacji zapewniało mu obecnie doskonały kamuflaż dla jego szpiegowskiej działalności.
Zdrajca nie musiał nawet wiedzieć, że przy okazji pomaga realizować misterny plan swoich mocodawców. Związek Radziecki i Czechosłowację łączył wprawdzie sojusz, ale nie było to (a już na pewno nie ze strony Kremla) małżeństwo z miłości. Zresztą w polityce znacznie większą gwarancję wierności daje zwykle wspólnie odczuwana nienawiść, a pod tym względem Stalin miał zupełnie inną hierarchię niż Czesi.
Oczywiście także on obawiał się i nienawidził hitlerowskich Niemiec, ale z jego punktu widzenia znajdowały się one na razie bezpiecznie daleko, oddzielone kordonem państw bałtyckich i Polski. To właśnie te kraje zajmowały pierwszą pozycję na liście wrogów radzieckiego dyktatora, gdyż blokowały mu swobodny dostęp do europejskiej szachownicy. Litwa, Łotwa i Estonia były w strategicznym rozrachunku pomijalne, bo Sowieci mogli je w każdej chwili nakryć czapkami, lecz rozległa, bojowo nastawiona Polska, do tego związana sojuszem z Francją, przedstawiała twardszy orzech do zgryzienia. Wizja wplątania się przez nią w wojnę z Czechosłowacją musiała być dla Kremla wyjątkowo kusząca. Idąc z odsieczą Czechom, Armia Czerwona mogłaby w takich okolicznościach pomaszerować na Warszawę nie tylko bez protestów Zachodu, ale być może nawet z jego błogosławieństwem.
Taka gra była warta świeczki, a Polacy wręcz się palili, aby wziąć odwet na nielubianych przez siebie Czechach. Groteskowe przekonanie o własnej mocarstwowości odebrało im zdolność realistycznej oceny sytuacji. Wystarczało, by Kobylański utwierdzał swego szefa w przekonaniu o słuszności antyczechosłowackiej polityki i systematycznie zapewniał go, że Związek Radziecki nie stwarza dla Rzeczypospolitej jakiegokolwiek zagrożenia.