Pieniądz jest zawsze polityczny i zawsze może posłużyć jako pałka do bicia po głowie przeciwnika. Mocne euro nie sprzyja unijnym eksporterom, tylko deflacji. Ale zamiast wojny walutowej z Amerykanami Europejczycy powinni zabrać się do stymulowania wzrostu, popytu i rozwoju regionów.
10 września, w oczekiwaniu na rozpoczęcie konferencji prasowej Europejskiego Banku Centralnego, finansiści i komentatorzy polityczni zbiorowo wstrzymali oddech. Na rynkach obligacji panował spokój, Pandemiczny Program Zakupów Awaryjnych EBC miał jeszcze duży zapas możliwości, a gospodarka strefy euro wskazywała oznaki rozpoczynającego się ożywienia. Nerwowość wokół konferencji miała jednak związek z innym pytaniem: czy przedstawiciele banku odniosą się do ostatniego wzrostu kursu euro w stosunku do dolara, a jeśli tak, to jakich słów użyją?
czytaj także
To może wydawać się dziwne, ale mówienie o kursach walut przez bank centralny jest niezgodne z obowiązującym modelem działania takich instytucji w gospodarkach rozwiniętych. Głównym przedmiotem zainteresowania banków centralnych w tym systemie jest stabilizowanie cen przez wyznaczanie celów inflacyjnych, a później obserwowanie inflacji i kształtujących ją czynników oraz interwencje monetarne (inflation targeting). Pierwotnie celem banków centralnych było utrzymywanie poniżej 2 proc. w ujęciu rocznym inflacji mierzonej tzw. koszykiem zakupowym, który wyznacza wskaźnik zmiany cen krajowych towarów i usług konsumpcyjnych. Strach przed przekroczeniem docelowych wartości inflacji jest już w zasadzie bladym wspomnieniem, ale wciąż utrzymuje się w niektórych częściach Europy. Główne obawy dotyczą dziś tego, by inflacja pozostawała w rozsądnej bliskości progu 2 proc. i nie ześliznęła się w okolice obszarów deflacyjnych.
O kursach walut decydują codzienne przepływy bilionów (!) dolarów na rynkach dewizowych. Jeśli bank centralny jakiegoś kraju dobrze stabilizuje ceny w tym państwie, to nie powinien mieć się niczego bać ze strony rynków walutowych – przynajmniej w teorii. Gdyby zaś wszystkie banki przyjęły podobne cele inflacyjne, okazji do ruchów destabilizujących waluty powinno być jeszcze mniej.
Wyznaczanie celu dla kursów walutowych jest zatem nie tylko niepotrzebne. Pozostawienie ich samym sobie jest naturalną konsekwencją logiki zarządzania bankami centralnymi od lat 80., czyli depolityzacji pieniądza. Publiczne dyskutowanie o kursach walut przez krajowe banki centralne tworzy przecież zagrożenie upolitycznienia międzynarodowych stosunków finansowych.
Kursy walut są z definicji względne. W systemie opartym na pieniądzu fiducjarnym, który utrzymuje się od upadku powojennego systemu z Bretton Woods na początku lat 70., kursy są wyrazem zbiorowej oceny względnej atrakcyjności posiadania waluty danego kraju. Jeśli którykolwiek z banków centralnych bierze na cel kurs wymiany – jak np. robią to Chiny – ma to swoje konsekwencje dla wszystkich innych walut. Każde skorygowanie kursu w górę lub w dół pociąga za sobą taką samą korektę o przeciwnym znaku wśród innych.
Takie przeciąganie liny może generować napięcia ekonomiczne i polityczne. W czasach europejskiego systemu walutowego (EMS) w latach 80. i 90. ubiegłego wieku na własnej skórze przekonali się o tym Europejczycy. Pozycja włoskiego lira i francuskiego franka względem marki niemieckiej stała się kwestią egzystencjalnych interesów narodowych. Właśnie po to, żeby takich tarć uniknąć, Europejczycy zdecydowali się skoczyć na głęboką wodę i utworzyli wspólną walutę.
Waluta panująca
Na poziomie globalnym polityka walutowa kręci się wokół dolara, czyli wciąż waluty dominującej w finansach i handlu. Wiążą się z tym przywileje, choć nie wszyscy w Stanach Zjednoczonych korzystają z nich w równej mierze. Wartość dolara jest sprawą sporną również w samej Ameryce, do tego stopnia, że różne jednostki administracji rządowej podchodzą do tego w odmienny sposób.
Departament Stanu i Departament Skarbu ze swymi systemami sankcji uważają dolara za pałkę, której można używać zarówno przeciw wrogom, jak i przeciw przyjaciołom. Z kolei Amerykańska Agencja Handlu (Office of the US Trade Representative, USTR) i Departament Handlu patrzą na walutę z punktu widzenia konkurencyjności: kiedy kurs dolara idzie w górę i słychać skargi ze strony eksporterów, zaczyna się krytyka manipulacji kursem; biznes i związki zawodowe mają zaś przekonujących, głośnych lobbystów w Kongresie.
System Rezerwy Federalnej dzięki polityce pieniężnej ma ogromne wpływy w skali globalnej. Zmienia stopy procentowe, reguluje dostępność kredytu z myślą o gospodarce krajowej oraz o stabilności amerykańskiego systemu finansowego. Mechanizmy te są tak mocno zintegrowane z innymi głównymi ośrodkami finansowymi, że Amerykański Bank Centralny działa de facto jako pożyczkodawca ostatniej instancji dla całego globalnego systemu (drugim najważniejszym węzłem jest Europa). Jeśli Fed dostarcza mu płynności, to osłabia dolara. Ale wystarczy, by tylko zaczął mówić o zacieśnieniu polityki monetarnej, tak jak w latach 2013–2019, a wówczas dolar się wzmacnia.
Kursy walutowe, wartość aktywów, stopy procentowe, konkurencyjność i suwerenność są ze sobą splątane. A jednocześnie Stany Zjednoczone kierują się tyloma rozbieżnymi priorytetami, że stają się coraz bardziej niespokojnym, drażliwym i niespójnym hegemonem.
Ten rok był emocjonujący jak przejażdżka kolejką górską. Byliśmy świadkami brutalnego przeforsowania przez USA sankcji na Iran – i to w szczycie kryzysu COVID-19 – oraz gróźb odcięcia całego chińskiego systemu bankowego od systemu rozliczeń dolarowych (clearingu). Z kolei, gdy chodzi o Rosję, to sankcje przeciw firmom pomagającym w budowie gazociągu Nord Stream 2 mają taką siłę właśnie dlatego, że Stany Zjednoczone regulują dostęp do swojego systemu finansowego, bez czego nie może funkcjonować żadne globalne przedsiębiorstwo.
Gdy uderzyła pandemia, na plan pierwszy wysforowały się priorytety globalnego systemu finansowego, gdyż doszło do ogromnego, panicznego runu na amerykańską walutę, której wartość szybko wzrosła. Fed zrównoważył to gigantyczną interwencją, zalewając świat łatwo dostępnymi dolarami. 27 sierpnia z kolei szef Rezerwy Federalnej rozpoczął nową strategię polityki monetarnej, ogłaszając, że w przyszłości celem inflacyjnym jego instytucji będzie uśrednione 2 proc. (a nie limit 2 proc.!). Pozwala to w praktyce na znaczne przewyższenie dotychczasowego progu, które ma zrównoważyć wieloletnią niską inflację. Wzrost kursu dolara został zatem skutecznie i systemowo odwrócony.
Porządek multilateralny
W epoce stabilniejszej hegemonii USA tego rodzaju akcje i reakcje byłyby zapewne podane w formie czegoś, co nazywaliśmy liberalnym porządkiem multilateralnym. Szczytowymi momentami tego systemu były tzw. porozumienie Plaza i porozumienie z Luwru w latach 1985 i 1987, które miały służyć wspólnemu sterowaniu zmianami kursu dolara przez kraje grupy G7. Dziś trudno nawet wyobrazić sobie takie umowy.
Obecnie mamy grupę G20, której członkowie postanowili powstrzymać się od konkurencji na dewaluację swych walut. Jednocześnie G7 potwierdziło podstawowe przekonanie zdrowego rozsądku epoki neoliberalnej, że polityki fiskalne i monetarne powinny „pozostać zorientowane na cele krajowe oraz wykorzystywać do ich osiągania instrumenty krajowe”, przy czym kursy walutowe powinny kształtować się same. Taki układ pozwala jednak Stanom Zjednoczonym występować z pozycji niekontrolowanego przez nikogo suwerena. W ostatnich latach bowiem ani prezydent Donald Trump, ani Fed niespecjalnie gryźli się w język i szeroko komentowali kwestie związane z kursem dolara.
czytaj także
Europejczycy z kolei, w obliczu despotycznych działań Amerykanów, zaczęli coraz intensywniej debatować nad kwestią suwerenności monetarnej. Mówią np. o denominowaniu większej części swojej wymiany handlowej w euro, a nawet stworzeniu niezależnego systemu rozliczeniowego. Te pomysły rzadko kiedy prowadzą jednak do jakichś konkretnych zmian. A kiedy już stają się rzeczywistością, to konsekwencje tego bywają często paradoksalne.
Przykładem takiej sytuacji jest np. przełomowa umowa fiskalna państw europejskich z lipca 2020 roku. W optymistycznej interpretacji ten pakiet naprawczy dla gospodarki jest krokiem w kierunku spójniejszej, bardziej sfederalizowanej polityki budżetowej – a to jest niezbędny etap na drodze do ustanowienia suwerenności. Jako że Ameryka przeżywała w tym czasie problemy wewnętrzne, to inwestorzy byli spragnieni dobrych wiadomości i kurs euro szybko wzrósł do poziomu 1,20 w stosunku do dolara. Był to wyraz entuzjazmu dla europejskiego wielkiego skoku naprzód, tyle że mocniejsze euro szkodzi eksporterom i obniża koszty towarów importowanych do UE, co przyczynia się do presji na obniżkę cen.
A tymczasem widmo deflacji nie przestaje prześladować Europy. W sierpniu wskaźniki inflacyjne dla strefy euro były niepokojąco niskie i na publicznym spotkaniu na początku miesiąca główny ekonomista EBC, Philip Lane potwierdził, że zachodzi tu związek: kurs dolara „ma znaczenie”. Lane to przyznał, wywołując falę gorączkowych spekulacji oraz oburzenia: czy EBC zamierza słowami sprowadzić euro w dół?
Na szczęście kanały informacyjne amerykańskiej prawicy, jak zwykle, były zbyt skupione na innych sprawach, by zwrócić uwagę na działania Europejskiego Banku Centralnego. Zaoszczędziło nam to twitterowej tyrady Trumpa. Mało kto po drugiej stronie Atlantyku ma jednak cierpliwość, by wysłuchiwać skarg Europejczyków. Aprecjacja euro w 2020 roku jest bowiem maleńka – wynosi ledwie 4 proc. w stosunku do dolara z poziomu sprzed pandemii. Strefa euro od pięciu lat notuje roczne nadwyżki na rachunku obrotów bieżących w wysokości około 3 proc. PKB. Nic więc dziwnego zatem, że z badań Międzynarodowego Funduszu Walutowego wynika niedoszacowanie, a nie przeszacowanie wartości euro.
Problemem Europy jest nieadekwatnie niski popyt łączny. Sam eksport nie może bowiem zrównoważyć braków w konsumpcji i inwestycjach, a to właśnie tłumaczy presję deflacyjną i nadwyżkę na rachunku obrotów bieżących. Wynikają one z wielu czynników, ale dużą odpowiedzialność ponosi EBC – bank reagował na spowolnienia gospodarcze z opieszałością, co odzwierciedla głębokie podziały w polityce instytucji między większymi i mniejszymi „jastrzębiami” (a więc zwolennikami restrykcyjnej polityki monetarnej).
Niewiele brakowało, a podziały te nieomal doprowadziłyby do katastrofy, gdy uderzył koronawirus. Włochy w obliczu epidemii zostały osamotnione, euro straciło na wartości w stosunku do dolara i powróciły obawy co do kolejnego kryzysu zadłużenia publicznego oraz rozpadu strefy euro. Szefowa EBC, Christine Lagarde, od czasu gafy z 12 marca, kiedy wyparła się odpowiedzialności za włoskie spready (czyli różnicę w rentowności włoskich obligacji wobec innych krajów strefy euro), trzyma się ekspansywnej polityki. Ale żeby EBC postąpił tak jak Fed i faktycznie ogłosił równie ekspansywne działania, musiałoby dojść do przesunięcia politycznych płyt tektonicznych w Radzie Prezesów Europejskiego Banku Centralnego, a to jest mało prawdopodobne. Głosy konserwatystów są zbyt wpływowe, a do tego niemiecki Bundesbank wciąż celnie strzela z drugiej linii.
Precyzyjna reżyseria
Jak się okazuje, konferencja EBC z 10 września była precyzyjnie wyreżyserowana. W oświadczeniu wstępnym pojawiła się następująca zapowiedź: „Rada Prezesów będzie uważnie oceniać napływające informacje, w tym – kształtowanie się kursu walutowego”. Nie były to bynajmniej słowa o wielkiej dramaturgii, a wręcz, jak ujmuje to jeden z najbardziej wpływowych obserwatorów działalności EBC, Frederik Ducrozet, „mieściły się w dolnych rejestrach skali interwencji werbalnych”. Ale jednak był to pierwszy raz od 2018 roku, gdy w takim oświadczeniu wstępnym pojawiła się jakakolwiek wzmianka o kursie walutowym.
Musiało to wywołać pytania, ale Lagarde odbiła piłeczkę: „Rada Prezesów szeroko przedyskutowała temat aprecjacji euro, ale – jak państwo wiedzą – nie wyznaczamy celów dla kursów walutowych”. Europejski Bank Centralny został jednak powołany do utrzymywania stabilności cen, duże wahania kursów mogą wpływać na inflację, a więc bank będzie „musiał pilnie monitorować tego rodzaju rzeczy”.
Bardziej doniosłe informacje pojawiły się w raporcie na temat inflacji, który towarzyszył konferencji prasowej. EBC zasygnalizował w nim drobną korektę swoich prognoz inflacyjnych na rok 2021 w górę, z 0,8 do 1 proc. Z perspektywy współczesnych banków centralnych taką zmianę rzędu dziesiętnych części punktu procentowego potraktowano jako znak pewnego zwycięstwa jastrzębi w tej instytucji. Skoro prognoza inflacyjna jest trochę wyższa, to mamy minimalnie mniejsze ryzyko deflacji, minimalnie mniejsza jest też potrzeba kolejnych odważniejszych działań. Jest to sygnał dla rynków, że rozbieżność między EBC a luźniejszą polityką Fed zapewne jeszcze bardziej się powiększy, a to implikuje dalsze wzmacnianie euro w stosunku do dolara. I tak właśnie działo się jeszcze przez kilka godzin, nim kurs euro zakończył dzień mniej więcej na tym samym poziomie, na którym go rozpoczął.
czytaj także
EBC podjął odważne działania wobec COVID-19, ale ma też nadzwyczaj długą historię strachu przed wyimaginowanym wzrostem cen. Myli się więc w swych prognozach inflacyjnych nieprzerwanie w każdym kwartale od 2010 roku. W tym sensie zareagował konsekwentnie – z opóźnieniem zadziałał w celu zapobieżenia prawdziwemu ryzyku, czyli deflacji.
A w dużej części Europy już mamy z nią do czynienia. Jak wskazała niedawno organizacja Positive Money, EBC powinien skupiać się na tym, że od 2013 roku nie tylko inflacja utrzymuje się stale na niskim poziomie, ale że pojawiła się rozbieżność między różnymi państwami w strefie euro. Południowa Europa przeżywa deflację – dokładnie to, czego obciążone długami gospodarki, jak włoska, absolutnie nie potrzebują.
Brak popytu
Fundamentalnego problemu Europy nie odzwierciedlają ani łączne stopy inflacji dla strefy euro, ani kurs wymiany do dolara. Największą bolączką jest bowiem brak popytu, wzrostu i związanych z tym zdrowych wskaźników inflacji w słabszych częściach europejskiej gospodarki. Bez konwergencji stóp wzrostu Europa w obecnym kształcie będzie pod stałą presją. Lipcowy kompromis pozwolił uniknąć natychmiastowego zaciskania pasa, ale problemu nie rozwiązał.
czytaj także
Można sobie oczywiście wyobrazić relokację siły roboczej i zasobów na wielką skalę. Bezrobotni Włosi, Hiszpanie albo Portugalczycy mogliby się przenieść na bardziej prężne rynki pracy, tak jak dzieje się w obrębie granic poszczególnych państw. To się już ukradkiem w pewnej formie dzieje i Europa po cichu godzi się z tą rzeczywistością. Wiemy jednak, że ten proces stawia pod znakiem zapytania spójność wspólnoty i grozi pogłębieniem napięć politycznych (zwłaszcza w następstwie szoku koronawirusowego). Ale jeśli Europa ma tego uniknąć, to potrzebuje ukierunkowanej na regiony polityki wzrostu gospodarczego.
Generowanie konwergencji wzrostu gospodarczego oczywiście nie jest głównym zadaniem banku centralnego – to kwestia znacznie szerszej polityki obejmującej zagadnienia ekonomiczne, społeczne i przemysłowe. Ale EBC ma do odegrania nieodzowną rolę ośrodka wspierającego, który umożliwia zaciąganie pożyczek oraz wpływa na gospodarkę przez kanał kredytowy, wzmacniając wszystkie polityki budżetowe czy przemysłowe, jakie są akurat potrzebne.
Trzeba będzie stoczyć ciężką i bardzo upolitycznioną bitwę o ustalenie właściwej roli EBC. A biorąc pod uwagę, jak mało mamy czasu, takiej batalii nie można oddzielić od kampanii na rzecz dekarbonizacji i przejścia na zieloną energię.
Taka polityka prawdopodobnie oznacza też ogólną ekspansję kredytową oraz zwiększenie popytu. To może znów zrównać kurs euro z dolarem, ale będzie to skutek, a nie przyczyna. Co więcej, możliwe też, że efekt zostanie skompensowany przez zwiększone zainteresowanie aktywami europejskimi wywołane polityczną niepewnością w USA. Polityka jawnego wyznaczania celów dla kursów walutowych byłaby zatem chybiona. Odciągałaby tylko uwagę od naprawdę ważnych problemów w Europie i mnożyła wrogów po obu stronach sceny politycznej w Ameryce.
Obecnie cały model neoliberalnego ładu gospodarczego jest rozmontowywany, a jedną z głównych linii podziału jest polityka pieniądza. Jak przekonują zwolennicy opcji progresywnej na całym świecie, dziś jednym z głównych wyzwań jest sformułowanie nowej, demokratycznej polityki monetarnej. W ostatecznym rozrachunku musi się to też odnosić do międzynarodowego systemu walutowego, roli dolara i związków między nim a wszystkimi głównymi walutami świata. Ale jeśli pierwszym ruchem w nowej polityce pieniądza miałoby być wyciągnięcie na światło dzienne relacji władzy leżących u podstaw całego systemu walutowego, to pamiętajmy o jednej z fundamentalnych maksym politycznego realizmu: pick your fights. Trzeba wybierać te bitwy, które mają sens i które można wygrać. Debata o kursach wymiany euro nie spełnia ani jednego, ani drugiego warunku i należy ją omijać szerokim łukiem.
Jest jeden punkt, w którym przynajmniej na razie Europa nie ma powodu, by odchodzić od konsensusu lat 90. Podejmujmy decyzje z zakresu polityki fiskalnej i monetarnej w celu przywrócenia zdrowej równowagi strefy euro – i pozwólmy, by cena zewnętrzna waluty zadbała o siebie sama.
***
Adam Tooze – doktor nauk ekonomicznych London School of Economics, profesor historii na Uniwersytecie Yale, autor książek o niemieckiej i europejskiej gospodarce czasów załamania The Wages of Destruction (2006) i The Deluge: The Great War and the Remaking of Global Order (2014).
Artykuł jest wspólną publikacją magazynów „Social Europe” i „IPS-Journal”. Przełożył Maciej Domagała.