Wyrwijmy cyfrowe dane korporacjom i zamieńmy je na dobra publiczne: „mądrzejszy" transport, zużycie energii, edukację i ochronę zdrowia.
Moja teza jest prosta: technologie cyfrowe są naszą największą nadzieją i najgorszym przeciwnikiem zarazem. Mało prawdopodobne, abyśmy byli bez nich w stanie zmierzyć się z tak wielkimi problemami, jak zmiany klimatyczne czy epidemie. Co więcej, „internet rzeczy” zaczyna nieśmiało pokazywać, że możliwy jest inny i bardziej efektywny model zarządzania naszymi wspólnymi zasobami – wzmacniający małe, lokalne wspólnoty w niespotykany wcześniej sposób. Jednak technologie cyfrowe stawiają też przed nami polityczne i gospodarcze wyzwania nowego rodzaju – pogłębiając neoliberalne skłonności współczesnego społeczeństwa i wynosząc interesy korporacji ponad interes obywatelek i obywateli. Właściwie nie ma się czemu dziwić, skoro te korporacje, które są w posiadaniu tych technologii i nimi sterują, same są w awangardzie neoliberalnego porządku. Zadanie, jakie wobec tego stoi przed nami, to spotęgowanie pozytywnych efektów użycia tychże technologii i zredukowanie negatywnych.
A skoro sam termin „technologie cyfrowe” obejmuje wszystko – od e-booków, przez drony, po elektroniczne termostaty – na gwałt potrzeba nam w tym jakiegoś analitycznego porządku. Postaram się zatem pogrupować te technologie w trzy kategorie. Będą to „sensory”, „filtry” i „profile”. Ta triada pozwala wyjaśnić całkiem spory fragment krajobrazu współczesnych technologii.
Posłuchajmy w taksówce naszych ulubionych piosenek, czyli o urokach personalizacji
Weźmy coś tak banalnego, jak wyszukiwarka Google. Okienko wyszukiwania w Google’u działa jak swego rodzaju sensor – wyłapuje twoją chęć znalezienia czegoś. Aby dostarczyć odpowiednich wyników, używa filtrów, oddzielając wyniki istotne od tych pozbawionych znaczenia. To, co istotne, jest określane przez Google na podstawie twojego profilu, który wyszukiwarka ma w pamięci i do którego dokłada twoje aktualne i przyszłe kliknięcia. A jako że Google to dziś także książki, wideo, mapy, a nawet niepotrzebujące kierowcy samochody – profil twojej osoby składa się tak naprawdę ze wszystkich interakcji z machiną Google’a.
Uber, parataksówkarska usługa polegająca na przejazdach prywatnymi samochodami użytkowników aplikacji, również korzysta z sensorów – w tym przypadku są nimi nasze smartfony – by dowiedzieć się, w jakim miejscu miasta jesteśmy; używa filtrów, by dopasować popyt i podaż na najbardziej zyskownym poziomie; do tego opiera się na profilach pasażera i kierowcy celem zredukowania obaw o ewentualne niewłaściwe zachowanie jednej ze stron, uzupełniając profil o informacje wygenerowane przy każdym kursie.
Zdolność rejestracji w czasie rzeczywistym naszego zachowania – w postaci kliknięć czy lokalizacji – i przechowywania tej informacji na wypadek przyszłego użytku, a także powiązania jej z naszą tożsamością, to kluczowe wyróżniki wyłaniającego się kapitalizmu „datacentrycznego”, czyli opartego na danych.
Obiecuje on totalną personalizację naszego codziennego doświadczenia w oparciu o preferencje zapisane w profilach. Taka personalizacja mogłaby również zwiększyć efektywność zarządzania zasobami, zredukować marnotrawstwo, zrównoważyć rozwój.
Naprawdę, to nie wymysł Doliny Krzemowej.
Spójrzcie na ogłoszony właśnie projekt współpracy między Uberem a Spotify, serwisem udostępniającym muzykę – od teraz pasażerowie będą mogli puszczać swoje ulubione piosenki ze Spotify w każdym z samochodów Ubera. To możliwe dzięki temu, że nasze upodobania muzyczne zostały zebrane w ramach profilu – swego rodzaju cyfrowej tożsamości – a ten może być wykorzystywany na więcej niż jednej platformie.
Przykład Ubera i Spotify może wydawać się dość trywialny, ale pomyślcie tylko o wielu różnych profilach, które mogą – i już to się dzieje – generować nowe urządzenia typu smart. Niektóre z termostatów już tworzą nasze profile zużycia energii, smartfony (nie wspominając o „samoprowadzących się” samochodach) tworzą profile naszej aktywności fizycznej i przemieszczania się, wyszukiwarki i sieci społecznościowe badają nasze zapotrzebowanie na informacje i nawyki czytelnicze. Ktokolwiek myśli o tym, jak w przyszłości będzie wyglądał transport, edukacja, energetyka czy służba zdrowia, nie może zignorować tych danych. Jeśli bowiem postanowi je w swoich kalkulacjach pominąć, to prędko pojawi się grupa (głównie amerykańskich) przedsiębiorców, którzy pomieszają mu szyki.
Te zasoby danych, gdy już staną się dostępne, mogą posłużyć wszelkiego rodzaju społecznie użytecznym eksperymentom i innowacjom. Całe społeczności mogą się przecież zdecydować na zupełnie odmienny od dzisiejszego model transportu publicznego, w którym trasa autobusu jest wyznaczana codziennie, na podstawie faktycznego zapotrzebowania obywatelek i obywateli. Seul i Helsinki już eksperymentują z tego rodzaju modelami. To samo podejście stosuje się również do wytwarzania energii i podziału najrozmaitszych zasobów.
Od razu jednak trzeba zaznaczyć, że prawdziwa fala społecznych eksperymentów tego typu może się pojawić tylko pod warunkiem, że dana społeczność ma dostęp do zasobów informacji, o których mowa. Bez tego zostają tylko modele korzystania z usług narzucone przez korporacje, które ich dziś dostarczają. Zamiast dostosowanych do naszych potrzeb autobusów zostanie nam spersonalizowany Uber.
Warto pamiętać, że poziom pojedynczego konsumenta to jedyny poziom działania, jaki rozumieją firmy technologiczne. Wszyscy możemy czuć się zaproszeni do partycypowania w „ekonomii współdzielenia”, ale tylko w roli przedsiębiorców, którzy mogą oddać swoje zdolności, wolny czas, mieszkania, samochody i „martwy kapitał” – jak to określają niektórzy – do wynajęcia. W końcu o to przecież chodzi w dzisiejszej gospodarce współdzielenia, by w oparciu o technologie informacyjne i komunikacyjne ustanowić efektywne mechanizmy rynkowe w każdej dziedzinie i każdego zmienić w psychotycznego przedsiębiorcę. Dlaczego psychotycznego? Coż, ponieważ nieustannie powinniśmy obawiać się o naszą reputację – wszak wszystkie nasze interakcje w ramach ekonomii współdzielenia są nagrywane, oceniane i zachowane dla potomności i wpływają na wszystkie nasze przyszłe interakcje.
Czy korporacje muszą się uwłaszczać na naszych „klikach”?
To w tym właśnie sensie ekonomia współdzielenia to neoliberalizm na sterydach. Wszędzie tworzy nowe rynki, a równolegle tworzy również nowe podmiotowości ludzi na tych rynkach działających. Być może słyszeliście o niedawnym wypadku w Anglii, gdy pewnej kobiecie odmówiono możliwości korzystania z AirBnb, usługi parahotelowej opierającej się na wynajmie prywatnych pokoi innym użytkownikom aplikacji, bo miała mniej niż setkę znajomych na Facebooku – a to przez Facebooka Airbnb ustala naszą „autentyczność” i „wiarygodność” jako klientek i klientów.
Cel tej gry jest łatwy do przewidzenia, a podstawowa zależność prosta: ten, kto ma więcej sensorów, w końcu kontroluje również profile. Dzięki temu ostatecznie tylko dwie firmy, Facebook i Google, będą kontrolować całe pole „cyfrowych tożsamości”. Efektem tego będzie, obok innych rzeczy, okopanie się Facebooka i Google’a w roli kluczowych pośredników w dostępie do wszystkich usług – transportu, energii, edukacji, służby zdrowia.
Obie te firmy, każda na swój sposób, korzystają z efektu sieci: usługi Facebooka są tym bardziej wartościowe, im więcej ludzi tam przenosi swoją społeczną aktywność; usługi Google są tym bardziej wartościowe, im więcej wiedzy trafia do internetu w zorganizowany sposób.
Oczywiste jest to, że wyniki wyszukiwań w Google są lepsze, gdy ten wie, gdzie jesteśmy, czego szukaliśmy wcześniej i kim są nasi przyjacie. Może jest i tak, że wyszukiwarki i sieci społecznościowe są tak naprawdę takimi rodzajami działalności, które można z sensem prowadzić tylko z pozycji monopolu czerpiącego z bogatej bazy informacji zebranej z różnych przestrzeni społecznych. Może dlatego właśnie, zamiast rozbijać Google’a na mniejsze części składowe – oddzielać mapy od wyszukiwarki, od poczty i tak dalej – konieczne jest działanie innego rodzaju.
Powinniśmy wyjąć sprawy cyfrowej tożsamości spod rynkowej pieczy i zmienić je w rodzaj dobra publicznego.
Pomyślmy o tym jak o intelektualnej infrastrukturze kapitalizmu „datacentrycznego”. Ujmując to inaczej: w obliczu wyłaniania się kapitalizmu opartego na danych jedyną gwarancją tego, że obywatelki i obywatele nie zostaną przez ten kapitalizm zgnieceni, jest przekazanie jego głównej siły napędowej – danych właśnie – w publiczne ręce.
Konieczna jest konsolidacja publicznej kontroli nad wszystkimi trzema warstwami: sensorów, filtrów i profili.
I choć może brzmieć to kontrintuicyjnie, to tak przecież to powinno wyglądać – każde moje kliknięcie na stronie czy w aplikacji, każda moja interakcja z termostatem czy samochodem typu smart, każdy mój ruch po mieście powinien procentować dla mnie jako obywatela – nie dla korporacji, która oferuje te usługi. Założenie, że „kapitał kliknięć” – a tym właśnie są kliknięcia, formą kapitału –w naturalny sposób należy do korporacji, doprowadzi do tego, że strona publiczna w końcu zupełnie pozbawi się nad nimi kontroli.
Co więcej, część podstawowych usług – proste wyszukiwanie, nieskomplikowany email – może powinna być dostarczana na zasadach infrastruktury publicznej. W zamian za to część naszych zanonimizowanych danych pochodzących z profili mogłaby być używana przez instytucje publiczne – miasta, samorządy, przedsiębiorstwa komunalne – celem polepszenia, zrównoważenia i spersonalizowania dostarczanych przez nie usług. Personalizacja, dodajmy na marginesie, wcale nie musi prowadzić do troski o reputację, która pojawia się przy korzystaniu z aplikacji Ubera czy Airbnb, które oceniają i szeregują swoich klientów i klientki – można mieć jednocześnie i personalizację, i anonimowość.
To nie znaczy, że firmy technologiczne mają po prostu zniknąć. Mogą oferować tak zaawansowane i spersonalizowane usługi dodatkowe, jak tylko im się podoba – gdy zdobędą licencję na wykorzystanie naszych danych. Google może oferować usługi – niektóre z nich potrzebne i pożądane przez jakieś 5% użytkowniczek i użytkowników – których nie obejmują podstawowe serwisy email. Zaawansowana personalizacja wyszukiwania możliwa dzięki ich algorytmom i sztucznej inteligencji mogłaby być kolejną z takich usług bonusowych. A przy tym inne firmy – także start-upy – mogłyby nagle konkurować z Googlem i Facebookiem, ponieważ zyskałyby dostęp do tych samych danych o swoich klientach, jakimi dziś dysponują tylko te dwie firmy.
Wiadomość dobra i zła, którą chcecie najpierw?
Można naszkicować dwa scenariusze: pesymistyczny i optymistyczny. Złe rzeczy, jak to zwykle bywa, przewidzieć łatwiej. Jeśli wszystko potoczy się tak jak dziś, skończymy wówczas z dwiema korporacjami, które będą bramkami do wszystkich innych usług wyłącznie z tego powodu, że kontrolują nasze cyfrowe tożsamości. Te usługi, które będą nam dostarczane, opierać się będą na równie brutalnych taktykach „mieszania” na rynku, jakie znamy dzięki Uberowi i Airbnb. Inne modele organizacji społeczeństwa i gospodarki – również korzystające ze wspólnych zasobów, ale w innej niż neoliberalna logice – byłyby w tej sytuacji natychmiast blokowane.
Jak uniknąć realizacji tego scenariusza i wypracować jakieś pozytywne rozwiązania? Cóż, najpierw należałoby sproblematyzować kwestię samych danych. Czy dane są zasobem? Kto jest w ich posiadaniu i czy naprawdę można je mieć na własność? Jeśli zmierzamy w kierunku „datacentrycznego” i bogatego w informacje kapitalizmu, co oznacza fakt, że społeczeństwo nie jest w posiadaniu podstawowego zasobu swojej epoki, czyli właśnie danych? I czy polityka może skutecznie kontrolować rynek, jeśli podstawowy towar – dane – leży poza jej zasięgiem?
Tylko dzięki odpowiedzi na takie pytania Europa może przeciwstawić się sojuszowi Doliny Krzemowej i neoliberalizmu. Budowa „europejskiego Google’a” nie jest żadnym rozwiązaniem. Myślenie w tych kategoriach oznacza przeoczenie pojawienia się kapitalizmu opartego na danych. Nie możemy już tylko myśleć o nowych sposobach na regulację Google’a, Facebooka i całej reszty korporacji w ich dzisiejszym kształcie. Powinniśmy raczej przemyśleć podstawową formę usług, których moglibyśmy dostarczać w przyszłości. Nie jest wcale powiedziane, że model, który pożegnaliśmy, stałby się świadomym wyborem kogokolwiek, komu na sercu leży publiczny interes. Powtórzmy jednak raz jeszcze: rozbicie internetowych gigantów na mniejsze części nie załatwia sprawy, jakkolwiek atrakcyjne wydaje się dla konkurencji i przeciwników Google’a.
Jedyny słuszny sposób myślenia o podziale dzisiejszego rynku to podział na usługi podstawowe i zaawansowane.
Te pierwsze powinny być dostępne dla wszystkich i nieodpłatne, te drugie natomiast mogłyby służyć zarabianiu przez firmy technologiczne pieniędzy, ale już nie powinny być ścieżką do nieograniczonego zbierania wszelkich informacji wygenerowanych przy korzystaniu z tych usług.
Potrzebujemy strukturalnej i instytucjonalnej innowacji, która pozwoliłaby odzyskać dane jako dobro użytku publicznego, wyjąć je z rynku i dopiero w ostatniej kolejności promować robienie z nich biznesowego użytku. To niełatwe, trudno o większe wyzwanie (przynajmniej dla polityków). Jednak kolejną dekadę nicnierobienia możemy przypłacić tym, że Facebook i Google będą prowadzić swoje parapaństwa – kontrolujące naszą tożsamość i dostęp do podstawowej infrastruktury. Gorszy scenariusz dla wolności trudno sobie wyobrazić.
przeł. Jakub Dymek
Evgeny Morozov (biał. Jauhien Marozau) – publicysta, krytyk technologii, autor książek „The Net Delusion: The Dark Side of Internet Freedom” i „To Save Everything, Click Here: The Folly of Technological Solutionism”. Publikował m.in w „The New York Times”, „The Economist” i „Slate”, był redaktorem „The New Republic”, obecnie pracuje nad doktoratem z historii i socjologii technologii na Uniwersytecie Harvarda.
Tekst jest zapisem wykładu wygłoszonego w grudniu 2014 na spotkaniu „Filozofia spotyka politykę” zorganizowanym przez Kulturforum der Sozialdemokratie / źródło SEJ. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji DO.
Czytaj także:
Dymek o Morozovie, By zbawić świat, kliknij tutaj
Sascha Lobo, Cyfrowa zniewaga dla ludzkości
Morozov odpowiada Lobo: Więcej polityki, nie „internetu”.
Peter Galison o aplikacjach, Szpiegowane „ja”
**Dziennik Opinii nr 186/2015 (970)