Rząd pracuje nad nowym Kodeksem pracy, nową ustawą o związkach zawodowych, nowymi rozwiązaniami dotyczącymi pracy w niedzielę czy daleko idącymi zmianami w systemie emerytalnym.
Prawo i Sprawiedliwość dokonuje radykalnych zmian w wymiarze sprawiedliwości, mediach, organizacjach pozarządowych czy szkolnictwie. Reformy w tych sferach mają jasno określony charakter i służą podporządkowaniu partii rządzącej kluczowych instytucji publicznych.
Mniej spektakularne, choć niekiedy równie daleko idące, są zmiany w polityce społeczno-ekonomicznej. Oto bowiem rząd pracuje nad nowym Kodeksem pracy, nową ustawą o związkach zawodowych, nowymi rozwiązaniami dotyczącymi pracy w niedzielę czy daleko idącymi zmianami w systemie emerytalnym. Wzięte razem reformy na tych obszarach mogą mieć olbrzymi wpływ na stosunki pracy i system świadczeń społecznych. Jak dotąd trudno o ich jednoznaczną ocenę.
Świat pracy jest na kolanach [rozmowa z Agatą Nosal-Ikonowicz i Piotrem Szumlewiczem]
czytaj także
Społeczno-ekonomiczna polityka rządu zawiera co najmniej dwie ważne osie. Po pierwsze, oś którą można nazwać nacjonalistyczno-nomenklaturową. Chodzi tu o szybkie zawłaszczanie spółek skarbu państwa przez partię rządzącą i podporządkowanie ich celom propagandowym. Kampania dotycząca sądownictwa finansowana ze spółek państwowych to tylko jeden z elementów tej polityki. Obóz rządzący coraz częściej bowiem naciska na firmy prywatne, stosując różne opresyjne instrumenty, które nie służą poprawie warunków pracy czy zwiększeniu partycypacji pracowników, lecz zastraszeniu przedsiębiorstw nieprzyjaznych „dobrej zmianie”. Władza ma też bliski sobie, wspierający ją związek zawodowy NSZZ Solidarność.
Z drugiej strony mamy silnie konserwatywną politykę społeczną, na którą składa się zniesienie obowiązku szkolnego sześciolatków, znaczne obniżenie wieku emerytalnego kobiet, program Rodzina 500+ czy promowanie w szkolnictwie i mediach tradycyjnych ról płciowych.
Szczegółowe propozycje dotyczące rynku pracy i świadczeń społecznych są już znacznie bardziej rozmyte i niespójne. Wydaje się, że między różnymi ośrodkami obozu rządzącego toczy się w tej materii spór i nie ma wypracowano żadnej „słusznej linii”. Ponadto część wprowadzanych i deklarowanych rozwiązań wygląda niespójnie. Oto bowiem obniżono wiek emerytalny, a zarazem rząd szuka sposobu, jak wypchnąć seniorów na rynek pracy. Sporo słyszymy o wzmocnieniu dialogu społecznego, ale Rada Dialogu Społecznego jest fikcją, a kluczowe ustawy przyjmowane są poza nią. Rząd deklaruje, że widzi potrzebę rozpowszechnienia układów zbiorowych i chce przenieść na nie część decyzji odnośnie relacji między pracą i kapitałem, ale nie ma żadnych rozwiązań ustawowych, które wymuszałyby zawieranie takich układów. Jeszcze przed wyborami liderzy PiS mówili o potrzebie wzmocnienia związków zawodowych, ale zatrudnieni na „śmieciówkach” wciąż nie mogą zakładać związków – mimo że już ponad 2 lata temu Trybunał Konstytucyjny orzekł, że w Polsce nie ma swobody zrzeszania się w organizacje związkowe.
Trudno więc dzisiaj jednoznacznie stwierdzić, w jakim kierunku pójdą zmiany w prawie pracy i czy jakiejś rozstrzygającej decyzji nie podejmie osobiście Jarosław Kaczyński albo Mateusz Morawiecki w ostatniej chwili. Niektóre – wygłoszone ostatnio na łamach „Dziennika Gazety Prawnej” – deklaracje wiceministra rodziny, pracy i polityki społecznej, Marcina Zielenieckiego odpowiedzialnego za zmiany w prawie pracy brzmią jednak niepokojąco.
Dla pracowników i związków zawodowych niezwykle istotne są regulacje dotyczące czasu pracy. Polacy należą do najbardziej zapracowanych społeczeństw w Unii Europejskiej i potrzebne są rozwiązania, które zmierzałyby do skrócenia wymiaru godzin pracy. Niestety, deklaracje wiceministra idą w przeciwnym kierunku. Zieleniecki ogłosił bowiem, że rząd chce, aby wymiar urlopu zależał od ustaleń między pracodawcami i pracownikami. Zgodnie z tą propozycją urlop mógłby zostać skrócony do dolnego limitu, 20 dni albo wydłużony, np. do 30 dni. Co prawda minister Elżbieta Rafalska odcięła się od słów swojego współpracownika, ale postulat uelastycznienia długości urlopów jest podtrzymywany przez część pracodawców i sprawa nie wydaje się rozstrzygnięta. W praktyce przeforsowanie pomysłu Zielenieckiego oznaczałoby zwiększenie elastyczności czasu pracy i uzależnienie długości urlopu od woli pracodawcy. Wszak w zdecydowanej większości polskich firm nie ma związków zawodowych lub odgrywają one rolę nieistotną. Trudno mówić w takich warunkach o partnerskim dialogu. Znacznie lepszym pomysłem jest propozycja OPZZ, aby wydłużyć urlop do 32 dni. W ramach układów zbiorowych można byłoby oczywiście ustalić dalsze zwiększenie liczby dni wolnych od pracy, Kodeks pracy nie powinien natomiast dawać pracodawcom furtek do obniżania standardów pracy. Warto przypomnieć, że w ubiegłym roku minister Zieleniecki podobne regulacje proponował odnośnie umów na czas określony. Postulował, aby można było wprowadzić rozwiązanie, zgodnie z którym układ zakładowy dopuszczałby zatrudnienie na czas określony przez okres dłuższy niż 33 miesiące przewidziane w Kodeksie pracy. W praktyce oznaczałoby to możliwość obejścia przepisów ograniczających terminowe zatrudnienie, które pod koniec kadencji wprowadziła koalicja… PO-PSL.
Nieco lepszym pomysłem ministerstwa jest wprowadzenie rozwiązania, zgodnie z którym ograniczono by możliwość przenoszenia urlopów na kolejne lata. Rząd chce w ten sposób utrudnić tworzenie tzw. kominów urlopowych i ukrócić przesuwanie przysługujących dni wolnych nawet o dwa lata. Tutaj też jednak mogą pojawić się pułapki, gdyż pracodawca mógłby przesuwać przyznanie urlopu do końca danego roku i dopiero wtedy zmusić pracownika do wykorzystania dni wolnych. W tym kontekście wydaje się, że istotniejsze jest wprowadzenie rozwiązań, które dawałyby pracownikom większe możliwości decydowania o terminie swojego urlopu. Obecnie w części przedsiębiorstw pracownicy mają szczegółowo wyznaczony czas na urlop i żadnego pola manewru. To samo często dotyczy ustalania tygodniowego i miesięcznego grafiku pracy.
Kodeks pracy nie powinien natomiast dawać pracodawcom furtek do obniżania standardów pracy.
Inny pomysł ministra Zielenieckiego dotyczący czasu pracy to niedopuszczanie w czasie urlopu pracy dla innej firmy lub na podstawie innej umowy. Jego zdaniem pracownik ma podczas urlopu wypoczywać. Propozycja na pierwszy rzut oka wydaje się sensowna, w praktyce jednak może budzić wątpliwości. Są zawody, w których zobligowanie pracownika do odpoczynku jest potrzebne. W zawodach takich jak lekarz, maszynista czy pilot ograniczenie czasu pracy jest ważne nie tylko ze względu na bezpieczeństwo pracownika, ale też odbiorcy usług. Z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, aby Państwowa Inspekcja Pracy karała dziennikarza, który dorabia podczas urlopu pracą na innej umowie, albo wykładowcę akademickiego, który w czasie urlopu pisze książkę. W tym kontekście deklaracje ministra, że urlop powinien być czasem świętego odpoczynku, są słuszne w intencji, ale mało realistyczne.
Podobny dylemat można mieć odnośnie proponowanych zmian dotyczących handlu w niedzielę. Procedowany projekt Solidarności jest niespójny i nielogiczny. Dotyczy on bowiem tylko części jednej branży, dowartościowuje zaś drobny handel, w którym płace są najniższe, a warunki pracy najgorsze, oraz promuje samozatrudnienie. Nie zakłada on również żadnych pozytywnych zmian odnośnie czasu pracy. Część środowisk lewicowych przywołuje te propozycje jako przykład rzekomego ograniczenia czasu pracy i gwarancji dłuższego wypoczynku. Tymczasem ustawa Solidarności, również w złagodzonej wersji rządowej, nie ma żadnego wpływu na dzienny, tygodniowy i miesięczny wymiar czasu pracy. Po pierwsze, sama Solidarność argumentuje, że zatrudnienie w niedzielę wcale nie zmniejszy się – ma się przenieść np. do gastronomii oraz do małych sklepów, gdzie ustawowe limity czasu pracy są mniej przestrzegane niż w hipermarketach. Po drugie, zakaz pracy w niedziele może wiązać się z wydłużonym tygodniem pracy i np. otwarciem dużych placówek handlowych w piątki i soboty do 24.
czytaj także
W tym kontekście warto zwrócić uwagę na to, czego nie ma w propozycjach ministerialnych, a co poprawiłoby sytuację świata pracy. Krótszy czas pracy to między innymi rekomendowane przez OPZZ wydłużenie urlopów wypoczynkowych. Jak dotąd rząd niczego takiego nie proponuje. Inny pomysł to skrócenie tygodnia pracy, co miałoby pozytywny wpływ na wydajność pracy, poziom stresu i generalnie relacje między pracodawcami i pracownikami. Również i na tym polu obóz władzy nie ma jednak żadnych pomysłów. Nie widać również regulacji mających na celu zmniejszenie dopuszczalnej liczby nadgodzin (prawo dopuszcza aż 416 nadgodzin w skali roku) lub podniesienie obowiązujących za nie stawek. Rząd nie proponuje też skrócenia okresów rozliczeniowych czasu pracy, które w 2013 roku zostały wydłużone z 4 do 12 miesięcy. W praktyce oznacza to, że przez kilka miesięcy w roku pracownik może pracować w dłuższym wymiarze, nie otrzymując środków za nadgodziny, a w pozostałym czasie pracować krócej, zarabiając jedynie płacę minimalną. W efekcie pracownik jest w większym stopniu zdany na pracodawcę i mniej zarabia. Chociaż w 2013 roku PiS popierał protesty związkowców przeciwko temu rozwiązaniu, po przejęciu władzy nie cofnął regulacji wdrożonych przez koalicję PO-PSL.
Oprócz czasu pracy drugą istotną dla pracowników kwestią są wynagrodzenia. Gdyby polscy pracownicy lepiej zarabiali, w większym stopniu mogliby dbać o swój wypoczynek i bez potrzeby nadzoru państwa zabiegaliby o to, by urlop przeznaczyć na relaks, a nie dodatkową pracę. Niestety również na tym polu nie ma „dobrej zmiany”. Płaca minimalna w przyszłym roku wzrośnie zaledwie o 100 zł, płace w budżetówce po raz kolejny będą zamrożone, a na pomysł OPZZ, by każda praca w niedzielę była lepiej opłacana niż w dni powszednie, minister Rafalska odparła: „Chcielibyśmy, żeby naprawdę ta niedziela była tym czasem odzyskanym dla rodziny, a nie żebyśmy ciągle ulegali pokusie, że ktoś nam lepiej zapłaci”. Otóż wydaje się, że wielu pracowników chciałoby „ulec pokusie” lepszej zapłaty. Niestety, rząd swoją polityką nie sprzyja jej zaspokojeniu.
Dobrym pomysłem jest natomiast rekomendowane przez ministra Zielenieckiego ograniczenie uznaniowych składników pensji. Problem w tym, że aby podpadać pod ten przepis, trzeba mieć etatowe zatrudnienie – w propozycjach rządu niestety pomysłów na ograniczenie umów cywilno-prawnych również nie widać.