Nie ma podstaw do wiary, że przyszły wzrost w warunkach systemu wolnorynkowego jest czymś zagwarantowanym.
Współczesnych socjaldemokratów pojęcie inwestycji publicznych przeraża. Keynes, jak wiadomo, w Ogólnej teorii… głosił, że utrzymanie długoterminowego wzrostu wymaga przejęcia funkcji inwestycyjnej w dużej mierze – mówiąc jego słowami, „w dość szerokim zakresie” – przez państwo. Uważał on faktycznie, że państwo powinno pośrednio bądź bezpośrednio kontrolować od dwóch trzecich do trzech czwartych nakładów brutto na środki trwałe”[1].
Keynes wyszedł z mody w latach 70., dziś został odgrzebany głównie z powodu swych poglądów na sposoby wyjścia z kryzysu przez fiskalne pompowanie gospodarki. Ważne jest jednak, aby przypomnieć jego długofalową wizję inwestycji – a to z trzech powodów.
Po pierwsze, ponieważ jego prace otwarcie negują wciąż jeszcze wpływowy „punkt widzenia Skarbu” głoszący, że oszczędności poprzedzają inwestycje, a tym samym inwestycje publiczne „wypychają” sektor prywatny, w związku z czym musimy „zmniejszyć państwo” – pogląd ten dominuje dziś tak samo w Brukseli i Frankfurcie, jak również w londyńskim Whitehall. Po drugie, ponieważ najwybitniejsi eksperci nauki na świecie przypominają nam, że bez pokaźnych i skoordynowanych wysiłków państw na rzecz powstrzymania zmiany klimatycznej, wkrótce spowoduje ona nieodwracalne i katastrofalne konsekwencje dla naszej planety. Po trzecie wreszcie, świetny amerykański ekonomista Robert J. Gordon dostarczył niedawno nowego argumentu: cykl innowacyjny ostatnich 250 lat stracił wiele ze swego impetu, a zatem w przyszłości czeka nas mniej inwestycji i miejsc pracy.
Pierwsze dwa argumenty są dość dobrze znane, w związku z czym odsunę je na bok i skupię się na trzecim. Gordon twierdzi, że nie ma podstaw do wiary, że przyszły wzrost w warunkach systemu wolnorynkowego jest czymś zagwarantowanym, jak powszechnie zakładały kolejne pokolenia ekonomistów. Tak naprawdę wzrost dochodów per capita mógł być jednorazowym zjawiskiem ograniczonym do względnie krótkiego okresu historycznego lat 1750–2050. Gordon wskazuje, że da się wyróżnić trzy główne okresy innowacji i wzrostu, „rewolucje przemysłowe (IR): pierwszą, drugą i trzecią”. Pierwsza przyniosła nam parę i koleje w latach 1750 do 1830; drugą kojarzymy z elektrycznością, benzyną, wodą bieżącą, toaletami wewnątrz domów, komunikacją i rozrywką, a trwała ona mniej więcej od 1870 do 1900 roku; obecną fazę, trwającą mniej więcej od roku 1960 do dnia dzisiejszego (IR 3) charakteryzują takie innowacje jak komputery, internet i telefony komórkowe.
W czym rzecz? Problem polega na tym, że wzrost produktywności się zmniejsza, bo obecna faza przyniosła dużo mniej czynników wzrostotwórczych od poprzedniej. Faza drugiej rewolucji była ważniejsza od pozostałych i to ona w dużej mierze odpowiadała za osiemdziesiąt lat stosunkowo gwałtownego wzrostu produktywności pomiędzy rokiem 1890 i 1972. Jak pisze sam Gordon, „kiedy wynalazki towarzyszące drugiej rewolucji przemysłowej (samoloty, klimatyzacja, autostrady międzystanowe) wyczerpały swój potencjał, wzrost produktywności w latach 1972–96 okazał się wolniejszy niż wcześniej. Z kolei trzecia rewolucja przyniosła tylko krótkotrwałe ożywienie wzrostu między rokiem 1996 a 2004. Wiele spośród oryginalnych i rozwojowych wynalazków okresu drugiej rewolucji mogło nastąpić tylko raz – urbanizacja, szybkość transportu, uwolnienie kobiet od harówki w postaci przenoszenia całych ton wody w ciągu roku, rola centralnego ogrzewania i klimatyzacji w utrzymaniu stałej temperatury przez cały rok[2]. Gordon stawia hipotezę sześciu czynników, które obniżą średnioroczny poziom wzrostu – 1,8 procenta, jakiego USA doświadczały w latach 1987–2007, to: demografia, edukacja, nierówności, globalizacja, energia/środowisko oraz nawis długu konsumenckiego i publicznego.
Demografia oznacza, że ludność się starzeje, a poziom zależności ludzi od innych rośnie; standardy edukacji w USA się obniżyły, podczas gdy nierówność wzrosła znacznie pociągając za sobą poważne koszty społeczne[3]; globalizacja przyczyniła się do obniżenia amerykańskich płac realnych; koszt niezdolności wytworzenia „zieleńszej” energii i środowiska rośnie; wreszcie nawis długu ewidentnie utrudnia kontynuowanie wzrostu w oparciu o kredyt prywatny i publiczny. Całą argumentację można podsumować na jednym diagramie.
Robert Gordon sam przyznaje, że jego wywód jest rozmyślnie prowokacyjny i że wzrost dochodów na głowę o 0,2 procenta rocznie przenosi nas z powrotem do czasów sprzed rewolucji przemysłowej.
Całkiem słusznie Gordon jest pesymistą; nawet gdyby realny wzrost na głowę był cztero- pięciokrotnie wyższy niż przewiduje (tzn. 0,8–1 procenta rocznie), to wciąż byłaby zaledwie połowa poziomu z lat 1987–2007. Co najważniejsze, gdyby korzyści ze wzrostu przez następne trzydzieści lat zostały rozdzielone tak samo jak od roku 1987, dla „dolnych” 99 procent płace realne pozostałyby niezmienione, a rozdźwięk między tymi, „co mają”, a tymi, „co nie mają” przekroczyłbym masę krytyczną.
Niektórzy postępowcy stwierdzą, że przecież wcale nie chcemy wzrostu. Ale to rodzi pytanie – celnie zadane przez Josepha Stiglitza – o redefinicję społecznych „korzyści” i „kosztów”, jakie składają się na Produkt Narodowy Brutto.
Amerykański bloger i były doradca Ronalda Reagana David R. Henderson twierdzi, że Gordon myli się z dwóch zasadniczych powodów – w dużej mierze powtarzanych przez amerykańską prawicę. Po pierwsze, ponieważ „nawet w najgorszym przypadku, gdyby dolne 99 procent uzyskiwało wzrost na głowę w wysokości ledwie 0,2 punktu procentowego rocznie, to nie uwzględnia, i to prawdopodobnie w dużym stopniu, wzrostu ogólnego dobrobytu”. To po prostu nieprawda – jest mnóstwo dowodów wskazujących, że zakładany wzrost nierówności niósłby za sobą poważne koszty społeczne. Po drugie, Henderson mówi, że trzecia rewolucja (internet) zrewolucjonizowała dyfuzję wiedzy tak bardzo, że możemy oczekiwać wzrostu, a nie spadku poziomu innowacyjności. Na swe poparcie cytuje chicagowskiego profesora ekonomii Johna Cochrane’a, który z kolei cytuje nestora ideologów wolnego rynku, Roberta Lucasa.
To prowadzi nas wprost ku Keynesowskim kapitalistom. Jakiego rodzaju innowacji chcielibyśmy w obecnych warunkach i kto miałby ich dokonać? Mamy mnóstwo innowacji, które czekają, aby w nie zainwestować, zwłaszcza w obszarze dóbr publicznych. Stany Zjednoczone (a tak naprawdę reszta świata) mogłyby doskonale wspomóc popyt przez odbudowę infrastruktury społecznej i „zazielenienie” dostaw energii. Tak długo jednak, jak inwestycje napędza przede wszystkim sektor prywatny, ignorując dobra publiczne – jak długo socjaldemokraci sądzą, że „wolność” oznacza pozostawanie zależnym od „zwierzęcych instynktów” kapitalistów – nie ujrzymy takiego wzrostu, jakiego nam trzeba.
przełożył Michał Sutowski
George Irvin jest profesorem na uniwersytecie londyńskim (SOAS) oraz autorem książki Super Rich: the Growth of Inequality in Britain and the United States, Cambridge, Polity Press, 2008.
PRZYPISY
[1] M. Seccareccia, Socialisation of Investment; recenzja P. Arestis, M. C. Sawyer (red.), [w:] The Elgar Companion to Radical Political Economy, London 1994, s. 375–80.
[2] Zob. podsumowujący artykuł Gordona: http://www.voxeu.org/article/us-economic-growth-over; bardziej szczegółową wersję stanowi tekst pt. Is US economic growth over? Faltering innovation confronts the six headwinds,Centre for Economic Policy Research, Policy Insight 63, Washington DC, wrzesień 2012.
[3] Zob. Richard Wilkinson, Kate Pickett, Duch równości, Czarna Owca, Warszawa 2011.
Tekst ukazał się na stronie Social Europe Journal.