Podobno wszystko to już o Wall Street wiemy. Ale tym razem mówi to osoba z wewnątrz. Recenzja Barbary Szelewy.
Kiedy wpisuję w Google „Greg Smith”, wyskakują wyniki z takich stron internetowych, jak „New York Times”, „Bloomberg” czy „Forbes”. Autorzy zamieszczonych tam recenzji zgodnie krytykują nie tylko treść książki byłego pracownika Goldman Sachs (za mało konkretów, za to dużo nieścisłości), ale i samego Smitha.
Greg Smith zrezygnował z pracy w wielkim banku inwestycyjnym Goldman Sachs w marcu 2012 roku. Chwile wcześniej miał się dowiedzieć, że nie dostanie podwyżki i nie zostanie dyrektorem zarządzającym – dotąd był jednym z 13 tysięcy „wiceprezydentów“ firmy.
Wszystkie komentarze internautów pod tymi recenzjami są krytyczne. Trudno się oprzeć wrażeniu, że z jakiegoś powodu dziennikarze postanowili Smitha całkowicie zdyskredytować. Sam Goldman Sachs przeprowadził w tej sprawie dochodzenie, które wykazało, że pracownik rozczarowany swoją pozycją w firmie postanowił się na niej zemścić. I tyle.
Wartości? To dla frajerów
Zanim Smith odszedł, przez pięć miesięcy pracował nad tekstem, który został w końcu opublikowany w „New York Times” pod tytułem Why I am Leaving Goldman Sachs (Dlaczego odchodzę z Goldman Sachs).
Oskarżał w nim firmę, że spadło w niej morale i z postawy służebnej wobec klientów bank przeszedł na pozycje drapieżnika, który stawia na pierwszym miejscu interes własny, a klientów traktuje jak dojne krowy – na przykład podrzucając im bardzo ryzykowne instrumenty finansowe, których nie można łatwo upchnąć gdzie indziej.
Smith, zakochany w „tradycyjnej” kulturze Wall Street, zaczął zdawać sobie sprawę, że pracuje w firmie, która rezygnuje ze standardów. Powoli pozbywa się starych, przywiązanych do zasad szefów. Na wysokie stanowiska przyjmuje osoby z zewnątrz, które nie są „obciążone” przestarzałymi moralnymi zasadami prowadzenia biznesu. Smith pisze, że zanim firma weszła na giełdę, zatrudnianie osób z zewnątrz na wysokich stanowiskach „uznawane było za świętokradztwo. Talent należało rozwijać wewnątrz firmy”.
Szczególnie niepokojące jego zdaniem było wprowadzenie około 2002 roku nowych zasad oceny pracowników. Wcześniej połowę oceny stanowiła odpowiedź na pytanie, czy pracownik potrafi zdobywać klientów i przynosi firmie. Oceniano jednak też, czy jest dobrym przywódcą, czy daje dobry przykład młodszym pracownikom, czy cechuje go wysoka etyka pracy i czy promuje pracę zespołową. Pytano też, „czy potrafił ocenić, że zły interes może się okazać szkodliwy dla reputacji firmy w długim okresie i zrezygnować z niego”.
Z czasem ważne stały się jedynie liczby wpisywane obok nazwiska pracownika – czyli ile zarobił. Zdaniem Smitha m.in. to właśnie przyczyniło się do zepsucia kultury biznesu w Goldman Sachs: „Jeśli ktoś mierzy cię liczbami, zrobisz wszystko, co w twojej mocy, by liczba była możliwie najwyższa”. Choć zgodnie z regulaminami najważniejszym celem firmy było dbanie o klientów (im lepiej o nich dbamy, tym więcej zysku przyniesie to nam w dłuższym okresie), klient zaczął się stawać raczej przeciwnikiem niż partnerem. Jednoczesne występowanie pracowników Goldman Sachs w roli inwestorów i doradców musiało prowadzić do konfliktu interesów, co zresztą władze firmy oficjalnie uznały za nie do uniknięcia.
Etyka wskaźników
Jak już pisałam, książce Smitha – Why I Left Goldman Sachs: A Wall Street Story – zarzuca się, w tonie lekceważąco-pobłażliwym, że podaje za mało konkretów. Potrzebne są nazwiska, konkretne przypadki łamania dyscypliny czy prawa – piszą krytycy. Książka powtarza to, co już powszechnie wiadomo – dodają. A mnie w ogóle nie przeszkadza, że nie ma tu konkretów, bo przecież nie chodzi tu o to, żeby kogoś postawić przed sądem.
Smith mówi jednak coś bardzo ważnego, a do tego wydaje się wiarygodny, bo naprawdę kochał finanse i swoją pracę. O tym, że na Wall Street zasady były, a potem się rozmyły, opowiada językiem prostym, trafiającym nawet do laika. To dobra strategia, bo dopóki finansiści posługują się terminami, których nie rozumiemy, mogą mieć poczucie wyższości i władzy – nikt nie zakwestionuje tego, co mówią.
Być może to nieuchronna logika kapitalizmu, że trzeba zarabiać coraz więcej pieniędzy, więc o co ten cały ten raban. Zresztą w książce Smitha mowa jest o wielkich spółkach, bankach, klientach, dla których strata miliona dolarów bywa niewielkim uszczerbkiem w majątku. Kryzys pokazał jednak – i tę oczywistą prawdę przypomina też Smith – że te milionowe operacje mogą mieć bardzo złe skutki dla zwykłych podatników na całym świecie. Kiedy coś takiego mówi ktoś z wewnątrz Wall Street – jest to bezcenne.
I jeszcze jedna bardziej uniwersalna lekcja: jeśli dobry pracownik to taki, przy którego nazwisku widnieje wysoka kwota, to znaczy, że zmienia się on w maszynkę do zarabiania. Motywują go tylko i wyłącznie zarobki. Czy naprawdę jest czego zazdrościć?
Pewnie już od dawna codzienność w wielu naszych korporacjach przypomina tę opisywaną w Why I Left Goldman Sachs: A Wall Street Story. Nie zarabiamy jednak tyle, żeby tak jak Smith po prostu to rzucić i jeszcze publicznie oskarżać byłego pracodawcę. Ale tym większa satysfakcja, że ktoś odważył się powiedzieć głośno to, o czym większość może tylko szeptać.
Greg Smith, Why I Left Goldman Sachs: A Wall Street Story, Grand Central Publishing, 2012.