Gospodarka

Galbraith: Na normalność nie mamy co liczyć

To nie dołek koniunktury, tylko coś w rodzaju zawału serca czy zatarcia silnika – system po prostu nie działa.

Michał Sutowski: Po kryzysie przychodzi zawsze czas prosperity. Siedem lat chudych, siedem lat tłustych itd. To kiedy będzie znowu normalnie?

James K. Galbraith: W książce The End of Normal stawiam tezę, że niespecjalnie możemy na tę normalność liczyć. Moim zdaniem całe to podejście, które dominowało wśród ekonomistów przez ostatnie dekady, że mamy jakiś długofalowy trend w gospodarce, a w jego ramach zachodzi cykl koniunkturalny, że po dołku z definicji następuje odbicie – zwłaszcza po kryzysie 2008 i kolejnych lat – nie ma już sensu. To nie był żaden dołek koniunktury, tylko coś w rodzaju zawału serca czy zatarcia silnika, tzn. coś co na trwale uszkadza funkcjonowanie systemu. Nie dochodzi potem do zwyczajnego ożywienia, nie ma perspektywy na powrót do stanu sprzed kryzysu. Przy wszystkich ograniczeniach, jakie wiążą się z przyrodniczymi metaforami, sądzę, że można współczesny kapitalizm zrozumieć przez analogie biofizyczne: jak każdy rozbudowany ekosystem, gospodarka opiera się na jakichś surowcach i korzysta z jakichś źródeł energii. Sprawność jego działania zależy od jakości dostępnych surowców, od nakładów poniesionych na ich przetwarzanie itd. System, który jest bardziej złożony, może operować w większej skali, ma większe możliwości – ale też jest bardziej chwiejny i łatwo go zdestabilizować…

To może po kolei. Nawet ekonomiści głównego nurtu zgadzają się, że cięcia nie działają i samoregulacja rynku nie wystarczy. Organizmowi potrzeba solidnej dawki adrenaliny, żeby znowu zaczął działać. Zgadza się?

Jestem zwolennikiem stymulacji gospodarki i zupełnie nie podzielam poglądu jakiejś części wolnorynkowych radykałów, jakoby system miał w naturalny sposób powrócić do równowagi. Co nie znaczy, że nie mam zastrzeżeń także do popkeynesizmu, którego historia rozciąga się od Johna Hicksa przez Alvina Hansena aż po mojego kolegę Paula Krugmana. Ta dość mechanistyczna perspektywa na rolę państwa i polityki w gospodarce polega z grubsza na tym, że jeśli tylko będziemy uważać na wskaźniki makroekonomiczne i czasem je korygować, to zapewnimy gładkie funkcjonowanie całego systemu. Dzisiaj popkeynesiści uważają, że wystarczy wpompować do gospodarczego silnika więcej benzyny, względnie załadować mu akumulatory – i całość znów zacznie działać. Trzeba mieć jednak świadomość, że każdy system działa w miarę sprawnie tylko wówczas, kiedy spełnione są określone warunki zewnętrzne i instytucjonalne. Tymczasem sytuacja na zewnątrz nie pozwala nam już robić tego, co zawsze, a struktura instytucjonalna kapitalizmu wciąż nie została naprawiona.

To, co nazywa pan popkeynesizmem, to „ekonomia kryzysu” zakładająca, że po krachu trzeba system rozruszać, a następnie on już sam pojedzie, o własnych siłach. Joan Robinson nazywała to „zbękarconym keynesizmem”. Ale może to znaczy, że trzeba wrócić do samego Keynesa?

Lektura Keynesa – zwłaszcza Gospodarczych konsekwencji pokoju, Traktatu o pieniądzu i oczywiście Ogólnej teorii… – może być bardzo pouczająca, ale przede wszystkim dlatego, że był to ekonomista bardzo świadomy wagi historycznych okoliczności, w jakich gospodarka działa. Z naszego punktu widzenia bardzo ciekawe są np. jego rozważania o tym, jaką rolę odgrywała kwestia ograniczeń w dostępie do surowców i do kruszców, a następnie rozluźnienia tych ograniczeń, które pozwoliło na intensywny wzrost gospodarczy przed rokiem 1914. Także świadomości znaczenia instytucjonalnych ram całego systemu warto się od niego uczyć. Musimy jednak pamiętać, że nie żyjemy w latach 30.: to były czasy, kiedy mogło się wydawać, że dostęp do tanich surowców i paliw jest właściwie nieograniczony, a to właśnie te zasoby były kluczowe dla napędzającej wzrost industrializacji.

Uzyskanie nowych surowców wymaga o wiele większych inwestycji niż w czasach, gdy złoża w Teksasie były na wyciągnięcie ręki i niemal nie wymagały poważnych inwestycji – takich, jakie konieczne są dziś.

Do tego dochodzi słaba wówczas bądź w ogóle nieobecna świadomość kosztów środowiskowych industrializacji i jej kosztów zewnętrznych. Nie możemy dziś po prostu budować przemysłu w oparciu o niewyczerpane zasoby, lecz musimy zmienić całą trajektorie energetyczną i dekarbonizować nasze gospodarki. Krótko mówiąc: dziś ograniczenia strukturalne są nieporównanie większe.

Za symboliczny koniec „ery Keynesa” w gospodarce Zachodu uważa się decyzję administracji Richarda Nixona o zniesieniu parytetu dolara wobec złota. Czy był to symptom ekonomicznej klęski modelu keynesowskiego, czy raczej wynik decyzji politycznej, sprzyjającej czyimś interesom?

Decyzja ogłoszona w sierpniu 1971 przez Nixona oznaczała przede wszystkim koniec systemu gospodarki międzynarodowej, ustanowionego na konferencji w Bretton Woods w 1944 roku. Wynikała ona nie tyle z jakichś immanentnych sprzeczności polityki keynesowskiej, ile z nieprzystawalności ujemnego już wtedy bilansu płatniczego USA – wynikającego przede wszystkim z rosnących wydatków na wojnę w Wietnamie, ale także z poprawy konkurencyjności produktowej gospodarek RFN czy Japonii – do struktur ustanowionego w 1944 roku porządku. Model z Bretton Woods opierał się bowiem na założeniu, że USA będą dominującym producentem i eksporterem towarów netto, a dolar amerykański – walutą rezerwową świata.

Czy to oznacza, że zwrot w kierunku urynkowienia, względnie komercjalizacji kolejnych sfer życia, a zwłaszcza ekspansja sektora finansowego, była w sensie ekonomicznym konieczna?

Bynajmniej, alternatywne opcje były możliwe i powinny zostać wykorzystane. Odrzucono jednak wszystkie te rozwiązania ówczesnych problemów gospodarki USA – myślę przede wszystkim o inflacji – w sposób, który byłby korzystny dla pracowników amerykańskiego przemysłu. Pod koniec kadencji Jimmy’ego Cartera zaprzestano współpracy ze związkami zawodowymi, która mogłaby pozwolić na utrzymanie inflacji na rozsądnym poziomie, a zamiast tego przyjęto strategię – bardzo agresywną w latach 80. – zwalczania ich. Co więcej, podjęto walkę z całym sektorami gospodarki, które za siłę związków odpowiadały. Polityka stóp procentowych prowadzona przez ówczesnego szefa Rezerwy Federalnej Paula Volckera doprowadziła do aprecjacji dolara aż o 60 procent, co uczyniło całe branże niekonkurencyjnymi wobec towarów z Europy Zachodniej, a przede wszystkim z Dalekiego Wschodu. Zwalczanie instytucjonalne związków, w połączeniu z obniżeniem konkurencyjności i uwalnianiem handlu międzynarodowego, dramatycznie zredukowało więc siłę przetargową związków i zakończyło trwającą całe dekady politykę negocjacji płacowych.

A ile było w tym wszystkim polityki i interesów, a ile czynników „obiektywnych”, takich jak zmiany technologiczne czy poziom dostępności tanich surowców dla przemysłu?

Na początku lat 80. daleko było jeszcze do tzw. peak oil, czyli kresu opłacalnej ekspansji wydobycia ropy naftowej. Dolina Krzemowa też była w powijakach – to była polityczna decyzja o takiej restrukturyzacji gospodarki USA, która osłabi związki i zdestabilizuje bazę wyborczą Demokratów. Pamiętajmy, że to był okres odwoływania się prawicy do robotników pod hasłami społecznego konserwatyzmu, przejmowania – głównie białej – klasy robotniczej dzięki polityce tożsamości. I to wszystko działo się całe pokolenie przed powstaniem internetu.

Skoro to była tylko polityka, to co lub kto broni Ameryce wrócić do starych dobrych czasów?

To nie do końca tak. Czasy dziś są inne z wielu powodów. Mówiąc, że wszystko to były decyzje polityczne mam na myśli, że w tamtym okresie – a byłem wówczas szefem Wspólnego Komitetu Ekonomicznego naszego Kongresu – neoliberalizm nie był żadną koniecznością historyczną i że były dostępne alternatywne metody zwalczenia inflacji.

Takie, które nie zarżnęłyby przy okazji amerykańskiego przemysłu razem ze związkami zawodowymi tak, jak uczyniła to polityka wysokich stóp procentowych. Wymagałyby one jednak, aby rząd współpracował, a nie toczył wojnę ze światem pracy.

To była kwestia lobby biznesowego, które nie chciało dzielić się zyskami, ale też problem teorii – wówczas bowiem Milton Friedman zdobył wielką popularność tezami, że inflacja to zawsze zjawisko pieniężne, że zależy wyłącznie od wielkości podaży pieniądza i że istnieje coś takiego, jak naturalna stopa bezrobocia. Istnieje oczywiście alternatywna teoria – moim zdaniem słuszna – wedle której inflacja wynika ze wzrostu jednostkowych kosztów pracy szybszego niż wzrost wydajności. Jej zastosowanie nie było jednak proste – rząd nie chciał o tym słyszeć, ale też same związki zawodowe były zbyt przywiązane do swoich partykularnych interesów, aby godzić się na takie negocjacje płacowe, które przyniosą harmonijny dla gospodarki efekt. To znaczy: wzrost płac równy wzrostowi jej wydajności.

A dlaczego w RFN taki system negocjacji działał? Państwo, pracodawcy i pracownicy wychodzili na tym dobrze: płace rosły, inflacja była niska, a bezrobocie momentami ujemne…

Bo największy wówczas związek zawodowy IG Metall pozostawał w specyficznej relacji wzajemnej z Bundesbankiem. Tamten mógł bowiem zagrozić związkowi, że jeśli płace wzrosną nadmiernie i spowodują inflację, to wówczas bank centralny będzie zmuszony dokonać aprecjacji marki niemieckiej, przez co osłabi konkurencyjność niemieckiego przemysłu i wywoła bezrobocie. W tej sytuacji związki mogły się godzić na ograniczenia wzrostu płac tak, by nie przekraczał on wzrostu wydajności, a z kolei bank centralny – na utrzymywanie stałego kursu waluty. W USA nie było jednego związku, z którym można byłoby takie negocjacje prowadzić, a niektóre wręcz konkurowały ze sobą.

A co z rynkami finansowymi? Paul Davidson twierdzi, że pole ekspansji dla sektora finansów poszerzano już od lat 70., co również wzmacniało kapitał kosztem pracy. To też była decyzja polityczna czy wynik jakichś obiektywnych okoliczności?

Jedno i drugie. Ukształtowany w latach 50. i 60. system bankowy USA był uregulowany w taki sposób, że zapewniało to stabilną bazę depozytów dla całego systemu oszczędnościowo-kredytowego. Kiedy w połowie lat 70. w ramach wspomnianej już walki z inflacją podwyższono stopy procentowe, podminowało to bazę depozytów banków komercyjnych, bo ludzie woleli trzymać oszczędności w wysoko oprocentowanych papierach skarbowych. Z tego powodu banki komercyjne zaczęły lobbować, aby umożliwiono im bezpośrednie inwestowanie, zwłaszcza w sektor nieruchomości.

I w instrumenty finansowe?

To nieco później – zwłaszcza odkąd Kongres podniósł limit ubezpieczenia depozytów do sumy 100 tysięcy dolarów, depozyty zaczęły krążyć po systemie, pośrednictwo finansowe zaczęło się rozwijać, a złożoność systemu – rosnąć. Po drodze do katastrofy w 2007 roku nastąpił jeszcze kryzys kas oszczędnościowo-kredytowych z 1987, który doprowadził do ponownej regulacji sektora (co ciekawe przez republikańską administrację). Odwlekła ona zawalenie się systemu na pewien czas, ale już w latach 90. tendencja deregulacyjna się wzmocniła – kiedy zaczęła się ekspansja tzw. instrumentów pochodnych za czasów późnego Clintona, jego administracja zablokowała ich regulację przez Komisję ds. Rynku Kontraktów Terminowych. Do tego jeszcze uchylono ustawę Glassa-Steagalla o rozdziale bankowości detalicznej i komercyjnej. Co najważniejsze jednak – zwłaszcza z punktu widzenia dzisiejszych wyzwań gospodarczych – rozpoczęła się ekspansja sektora finansowego na rynki żywności i surowców.

Na czym polega problem? Żywność drożeje?

To też. Jeśli żywność czy surowce stają się kolejnym wehikułem inwestycyjnym, to na „zwyczajną” koniunkturę na rynku, tzn. wzrost bądź spadek popytu i podaży, nakładają się dodatkowo cykle magazynowania i pozbywania się towaru. Jeśli ceny rosną – to ładujemy ropę do zbiorników bądź spowalniamy transport tankowcem, bo jak ropa dopłynie później do brzegu, to będzie droższa niż obecnie. Jak ceny zaczynają spadać, to się zapasów pozbywamy i ceny lecą na łeb na szyję.

Keynes też zalecał magazynowanie surowców w celu walki z inflacją kosztową. Rząd miałby rzucać zapasy na rynek, kiedy ceny są zbyt wysokie, a ściągać je z rynku, gdy są niskie.

Zgadza się, tylko że logika gromadzenia zapasów w celu stabilizacji cen jest dokładnie przeciwna do obecnej. Magazynowanie ropy w czasie zwyżki cen i wyprzedaż w czasie spadku daje efekt procykliczny. Ceny surowca rosną tak długo aż zacznie spadać popyt, bo narzut ze strony sektora energetycznego jest zbyt wysoki i zaczyna negatywnie oddziaływać na ogólną aktywność gospodarczą; wówczas ceny surowca się załamują, a to z kolei oznacza, że nagle zatrzymują się również inwestycje w energie odnawialne, które rosły wraz ze wzrostem cen paliw konwencjonalnych – i mamy w efekcie najgorsze z dwóch możliwych światów. Z jednej strony trudno o długoterminowe inwestycje w OZE, skoro długoterminowa stopa zwrotu jest tak niepewna, z drugiej mamy destabilizację całej gospodarki przez wahliwość cen.

A czy po kryzysie roku 2007-2008 sektor finansowy wciąż dominuje nad resztą gospodarki USA?

Z pewnością wykazał się mocą przetrwania – myślę oczywiście o wylobbowaniu odpowiednich bailoutów. Nie ulega też wątpliwości, że finansiści przyjęli na głowę sporo ciosów w postaci ustawy regulacyjnej Dodda-Franka, a już niedługo potem bardzo efektywnie blokowali jej wdrożenie. Instytucje finansowe wciąż są potężne i wpływowe, ale nie mają już tego poziomu zaufania, prestiżu i siły przebicia, jakie miały przed kryzysem. Przede wszystkim zaś nie pełnią już właściwej dla lat 90. i kolejnych funkcji wspierania aktywności gospodarczej przez kreowanie dodatkowych dochodów. I gdyby dziś doszło np. do bankructwa jakiejś wielkiej instytucji w Chinach, w której ulokowane byłyby duże środki amerykańskie, to Departament Skarbu najprawdopodobniej nie przepchnąłby kolejnego bailoutu przez Kongres. Republikanie by go demokratycznej administracji zablokowali – mimo że przecież problem dotyczyłby amerykańskich depozytariuszy.

Mówi pan, że sektor finansowy „nie wspiera aktywności gospodarczej”, tak jak w czasach Wielkiego Umiarkowania. Dlaczego?

Miałem na myśli to, że inflacja cen aktywów – wzrost cen akcji, udziałów w funduszach emerytalnych czy cen nieruchomości – nie daje już tego pozoru zamożności, jaki klasa średnia odczuwała w czasach Clintona i Busha juniora. Ale przede wszystkim zaznaczmy, że sama nazwa tego okresu – Wielkie Umiarkowanie – to czysta ideologia. Od roku 1980 nastały czasy konsumpcji i wzrostu na kredyt, przerywanego kolejnymi krachami – najpierw kas oszczędnościowo-kredytowych w 1987 roku, potem pęknięciem bańki spółek internetowych pod koniec lat 90. i wreszcie zakończonymi wielkim krachem patologiami na rynku nieruchomości. Krótko mówiąc, to całe Wielkie Umiarkowanie to tak naprawdę fala boomów kredytowych i baniek cen akcji, spływających częściowo do gospodarki realnej – pojęcie „umiarkowania” ma sens tylko w odniesieniu do niskiego poziomu bezrobocia oraz inflacji, ale tak naprawdę pojęcie to więcej skrywa niż wyjaśnia.

Powiedzmy zatem, co będzie dalej. W swojej ostatniej książce pisze pan o czterech czynnikach, które sprawiają, że nasz gospodarczy silnik się zatarł. Dlaczego nie ma powrotu do starych rozwiązań sprzed kryzysu?

Pierwszy czynnik to ceny i dostępność surowców, wynikający z czynników naturalnych, ale także wpływów sektora finansowego. Drugi czynnik to stan bezpieczeństwa w relacjach międzynarodowych na świecie. Trzeci to rewolucja cyfrowa, która oznacza ekspansję technologii likwidujących miejsca pracy. Czwarty wreszcie to wciąż potężne wpływy globalnie działających instytucji finansowych.

USA zdają się jednak radzić sobie nie najgorzej, a już np. Chiny wyszły z kryzysu niemal nietknięte…

Jeśli chodzi o USA to względnie dobra sytuacja wynika, moim zdaniem, z dwóch czynników. Po pierwsze, taniej energii, którą zapewniła – nie wiadomo, na jak długo i jakim kosztem środowiskowym – rewolucja łupkowa. Po drugie, często zapominamy, że instytucje zabezpieczenia społecznego zwiększające dochody najuboższych w USA są jednak dość rozbudowane, począwszy od dość wysokiej kwoty od podatku, przez pomoc społeczną social security, systemy ubezpieczeń zdrowotnych Medicare i Medicaid aż po bony żywnościowe. Te ostatnie z założenia miały być przeznaczone dla naprawdę ubogiej mniejszości, a tymczasem korzysta z nich aż 75 milionów ludzi! Dla mniej zarabiających to znaczące wsparcie. Dodajmy jeszcze, że około połowy redukcji miejsc pracy w wyniku kryzysu dotyczyła ludzi, którzy odeszli na wczesne emerytury z social security.

Jeśli chodzi o drugi przykład, Chiny, to faktycznie, co najmniej od roku 2000 to właśnie ten kraj odpowiadał i za dużą część globalnego wzrostu, i za redystrybucję dochodów w stronę mniej zamożnych. Kiedy reszta rozwiniętego świata dołowała, kraje Ameryki Południowej i Afryki radziły sobie całkiem nieźle, częściowo dzięki eksportowi surowców do Chin i chińskim inwestycjom na ich terytorium. Dzisiaj mamy jednak wyraźne zwolnienie w chińskiej gospodarce, będące efektem między innymi tej samej polityki, która pozwoliła Chinom nie odczuć tak bardzo kryzysu sprzed siedmiu lat. Ich pakietem stymulacyjnym była wielka budowa nieruchomości i urbanizacja – często nadmierna, bo budowano nieraz całe miasta-widma zanim jeszcze pojawili się ich mieszkańcy. I tych mieszkańców często nie ma do dziś.

To zacznijmy omawiać naszych „czterech jeźdźców Apokalipsy” od technologii. W historii innowacje technologiczne likwidowały, ale też tworzyły nowe miejsca pracy.

Z punktu widzenia pracodawcy technologia właściwie zawsze oznacza zmniejszenie kosztów, bo praca odpowiada za największą ich część.

Technologie cyfrowe, które dziś rozwijają się najintensywniej, dotykają przede wszystkim miejsc pracy białych i różowych kołnierzyków, czyli pracowników biurowych i sektora usług – tej części gospodarki, która po II wojnie generowała największy przyrost zatrudnienia.

Sprzedaż jest coraz bardziej zautomatyzowana, „okienka w banku” dawno zastąpione zostały przez bankomaty, a nawet nasz wywiad jeszcze 30 lat temu wymagałby zapewne obecności dźwiękowca z ogromnym magnetofonem. Pewien ekonomista z FedEx, wielkiej firmy transportowej, opowiadał mi, jaką katastrofę dla wielkości obrotów na odcinku chińskim oznaczał smartphone – nie dość, że do jednego tylko samolotu można załadować ich mnóstwo, to jeszcze urządzenie to wyparło magnetofony, aparaty, faksy, laptopy czy tablety – wszystko to, co zajmowało dużo miejsca. W efekcie piloci firmy nie mają pracy.

Ale rozwój technologii zawsze kreował też nowe potrzeby.

Tak, ale to nie znaczy, że utracone miejsca pracy automatycznie odzyskiwano w innym miejscu. W pierwszych trzech dekadach XX wieku w USA nastąpiło wielkie przemieszczenie w sektorze transportowym: automobile zastąpiły zwierzęta pociągowe, na których wykarmienie jeszcze w 1900 roku przeznaczano aż 1/3 ziemi uprawnej. Ludzie, którzy się zajmowali ich hodowlą bądź uprawą zbóż na paszę musieli przenieść się do miast, gdzie zasilili szeregi bezrobotnych. Oczywiście, mnóstwo ludzi – nie od razu – znalazło potem pracę przy produkcji maszyn czy choćby przy wytwarzaniu i obsłudze całej infrastruktury samochodowej. Jeszcze później powstały zupełnie nieznane sektory, jak produkcja i obsługa software. Uważam jednak, że dzisiejsza fala zmiana jest inna – rewolucja cyfrowa nie wymaga aż tak wiele fizycznej infrastruktury, nie trzeba jej też ciągle naprawiać i konserwować tak intensywnie, jak dróg czy mostów. Do nowoczesnych gadżetów i do nowoczesnych maszyn nie produkuje się części zamiennych, tylko zużyte wyrzuca i kupuje nowe, produkowane za granicą.

Software obsługuje się prawie że automatycznie: taki np. Apple ma w USA około 25 tysięcy pracowników; w dawnych czasach Ford zatrudniał 400 tysięcy ludzi.

Możemy się spodziewać, że w wielu dotychczas pracochłonnych sektorach – nawet jeśli gospodarka faktycznie się ożywi po kryzysie – wiele miejsc pracy nie zostanie już odzyskanych. Bo nie dość, że na zastępujące pracowników maszyny dostajesz ulgę inwestycyjną, to jeszcze nie płacisz jej ubezpieczenia zdrowotnego.

Czyli nawet jeśli powróci solidny wzrost, to nie wrócą miejsca pracy?

Na pewno wielu ludzi będzie musiało odchodzić na wcześniejsze emerytury. Szanse są na miejsca pracy nowego typu, głównie w tych sektorach, gdzie technologia podnosi jakość usług, ale nie może człowieka w całości zastąpić. Myślę przede wszystkim o edukacji, ochronie zdrowia, ale też o pracy opiekuńczej, którą w coraz większym stopniu trzeba będzie włączać do sfery pracy opłacanej. Każda naprawdę udana gospodarka oznacza, że mamy wielu starszych ludzi, którymi trzeba się zająć, bo po prostu rośnie oczekiwana długość ich życia. I podobnie jak w przypadku oświaty, nie można się tu zdać na solidarność rodziny i bezinteresowną miłość wobec potrzebujących. Po prostu dlatego, że opieka naprawdę wymaga pewnych kompetencji, a do tego ci, którzy najbardziej jej potrzebują, zazwyczaj najmniej mogą na nią liczyć. Starszy człowiek robi się coraz bardziej nieznośny, co widzę także po sobie – i jeśli problem zajmowania się nimi zostawimy na barkach rodzin, to wielu z nich zwyczajnie zostanie bez opieki.

A może część miejsc pracy pomogą stworzyć konsumenci z Azji Wschodniej? Setki milionów ludzi awansuje tam do klasy średniej i rosną ich aspiracje. Czy to nie jest szansa na dodatkowe miejsca pracy?

Na pewno nie na Zachodzie – zwłaszcza na większą skalę. Chiny produkują dziś niemal wszystkie dobra konsumpcyjne, które zaspokajają potrzeby ich ludności, plus ogromną nadwyżkę na eksport. Importują tylko surowce i bardzo zaawansowane technologie, ale to są sektory kapitało-, nie pracochłonne, czyli zatrudniają niewielkie grupy wysoko kwalifikowanych inżynierskich czy projektantów, ale nie masy pracowników. Do tego importują standardy jakości. Łatwo zapominamy dziś, że Chiny były komunistycznym krajem, który podobnie jak wschodnioeuropejskie państwa bloku socjalistycznego bardzo słabo kontrolowały jakość wyrobów w sektorze konsumpcyjnym.

Bo w docelowo autarkicznej gospodarce niedoboru i tak wszystko się sprzeda?

To też, ale przede wszystkim dlatego, że korzenie ich industrializacji tkwiły w gospodarce wojennej: socjalistyczne fabryki miały produkować czołgi, samoloty i rakiety. Czasem robiły to nawet dość efektywnie, ale nie miały produkować nic ponad to, co system ludziom racjonował. Przecież jeszcze 30 lat temu ludzie w Chinach chodzili po ulicach w jednolitych, szarych mundurach Armii Ludowo-Wyzwoleńczej! W pewnym momencie uznano jednak, że trzeba zaimportować taki standard jakości produkcji, żeby móc sprzedać wyroby na zewnątrz – najpierw do Turcji, a z czasem i do USA. A wtedy można też produkować dobre rzeczy na swoje potrzeby, co się nigdy nie udało w Rosji, a w Europie Środkowej właściwie też nie, bo wy nie tyle importowaliście standardy do własnych fabryk, ile je sprzedaliście.

OK, chińscy konsumenci nie dadzą nam pracy. To może chociaż jakaś wojna? Walka z III Rzeszą i militarystyczną Japonią stworzyła zatrudnienie dla bezrobotnych z amerykańskiego Południa…

Sytuacja międzynarodowa i ogólny kryzys bezpieczeństwa na świecie to jeden z czynników, które właśnie uniemożliwiają powrót do sytuacji sprzed kryzysu. Inaczej bowiem niż w latach 30., wydatki wojenne – nawet w krajach nie pustoszonych walkami – nie będą budować miejsc pracy dla przemysłu. Wojna w Syrii dobrze to ilustruje: mamy mnóstwo zniszczeń spowodowanych wojną, które nie przekładają się na żadną dodatkową produkcję nigdzie na świecie; konflikt na Bliskim Wschodzie nie może zdestabilizować ceny surowców, nie mówiąc już o tym, że zniszczenie państw powoduje ogromne przesiedlenia całych mas ludzi, a napływ uchodźców generuje rozmaite lęki i podsyca radykalizmy. Jesteśmy w sytuacji, w której nawet wielkie mocarstwa – inaczej niż w czasach Zimnej Wojny – przestają być obliczalne.

Rozumiem z tego wszystkiego, że wojny do spółki z postępem technologicznym, rosnącymi kosztami surowców i potęgą rynków finansowych wpychają nas w sytuację niemal bez wyjścia. Czy w ogóle ma sens pytanie: co robić? Skąd wziąć miejsca pracy dla ludzi?

Zaznaczę tylko, że technologie odbierają nam pracę, ale też pozwalają oszczędzać energię, surowce i materiały – pod tym względem mogą być pomocne. A jeśli chodzi o miejsca pracy, to w sensie strukturalnym uratować nas może tylko sektor non-profit – instytucjonalnie silny na tyle, by wytrzymać presję ekonomiczną i zatrudnić masę ludzi, przede wszystkim do pracy edukacyjnej i opiekuńczej, czyli takiej, w której technologia nie może zupełnie zastąpić człowieka, a w każdym razie nastąpiłoby to ze stratą dla jakości usług.

Ale skąd wziąć środki na to, żeby sektor nie wytwarzający zysku „wytrzymał presję ekonomiczną”?

Z wielu źródeł. Dobrą ilustracją takiego systemu są amerykańskie uniwersytety. Część dochodów uzyskują z poziomu lokalnego, część z grantów federalnych, część z czesnego płaconego przez rodziców studentów, część z zysków od inwestycji z funduszu żelaznego, część wreszcie z donacji, które zamożnym absolwentom pomagają uniknąć opodatkowania. Wielu Amerykanów naprawdę woli wydać połowę swego majątku na bibliotekę niż oddać go budżetowi państwa. Kiedy jakiś bogacz ma perspektywę, że ze stu milionów dolarów po jego śmierci rząd zabierze w formie tzw. estate tax 55 mln, z chęcią gotowy jest pogadać z rektorem swej starej alma mater o jakimś efektownym budynku, który warto by postawić i nazwać jego imieniem.

Oczywiście, towarzyszy temu cała narracja o odpowiedzialności za wspólnotę i działaniu na rzecz wspólnego dobra, ale brutalna prawda jest taka, że nic tak nie sprzyja donacjom na sensowne cele – i na tworzenie miejsc pracy – jak porządny system bodźców podatkowych.

Ale finansowanie uniwersytetów Ligi Bluszczowej to chyba nie jest model, który dałoby się „wyeksportować” na cały świat. Uniwersytet Harvarda ma fundusz żelazny w wysokości 30 miliardów dolarów!

O przepraszam, ja od 30 lat uczę na zwykłym uniwersytecie stanowym Teksasu, w Austin, i tylko w ciągu ostatniej dekady dokonaliśmy na kampusie inwestycji za 400 milionów dolarów! Każdy liberal arts college w USA ma zamożnego darczyńce, który buduje im laboratorium, bibliotekę czy aulę wykładową. To prawda, że Harvard ma specjalny fundusz hedgingowy, którym zarządza jego kadra…

O zwrocie z kapitału dwa razy większym niż przeciętny – jak wyliczył Thomas Piketty.

Na pewno mają lepszy zwrot niż przeciętne 4 procent, ale wiem, że w czasie kryzysu nawet oni ponieśli spore straty. Niemniej, uniwersytet to tylko ilustracja. Chodzi o to, że sektor non-profit odpowiada dziś za 8 procent zatrudnienia w USA i powinien on być finansowany różnymi kanałami, bo tylko dzięki dywersyfikacji źródeł instytucja może stać się autonomiczna.

Czyli pracować będziemy w NGO. A co musimy uczynić, żeby już zamieszkać w tym najlepszym z możliwych światów?

No jeszcze całkiem sporo – choćby w kontekście tych czterech problemów, o których mówiliśmy. Żeby wyjść naprzeciw problemowi zmiany klimatu i cen surowców, poza rozwojem technologii odnawialnych źródeł energii, o których była już mowa, konieczna jest definansjalizacja rynku żywności i surowców. Po prostu, polityka ich magazynowania i sprzedaży musi być prowadzona przez państwa w logice przeciwnej do inwestorów na giełdzie towarowej w Chicago. To z kolei otwiera szerszy problem, tzn. jak efektywnie regulować globalne finanse w czasach globalizacji cyfrowej: nieunikniony wydaje mi się podatek od transakcji wysokich częstotliwości, ale także rozbicie tych gigantycznych instytucji, które są „zbyt wielkie, by upaść”. One się tak rozrosły po to, żeby ich menadżerowie mogli uzasadnić większe wynagrodzenia dla siebie, ale także po to, by zyskać wielką władzę polityczną. Jeśli na rynku zamiast 14 banków będzie 1400, to bardzo zmniejszyłoby ich siłę polityczną i być może pozwoliło lepiej uregulować także instrumenty pochodne.

Sektor finansowy jest dziś chyba najbardziej dysfunkcjonalną częścią gospodarki, ale zarazem najmniej przejrzystą.

A to nie są lata 30., kiedy różne jego sektory były od siebie wyraźnie oddzielone.

A da się to tak wszystko podregulować i zazielenić, żeby móc konsumować tyle samo, co dotychczas?

No nie bardzo. Trzeba przechodzić, w ramach możliwości, na odnawialne źródła energii, ale jeśli będziemy dalej rosnąć i dalej emitować dwutlenek węgla choćby w tym samym tempie, to nie ma to sensu. Nasz budżet konsumpcyjny trzeba zmieścić w dopuszczalnym budżecie węglowym – a o tym decydują wymogi zmiany klimatycznej.

Widzi pan gdzieś na horyzoncie siłę polityczną, która popchnęłaby świat w postulowanym przez pana kierunku?

Ktoś na mojej pozycji – badacza, ekonomisty – może mieć tylko nadzieję, że taka siła się pojawi. Ja staram się opisywać, jaki jest stan rzeczy – gdyby istniała już siła, która potrafi go zmieniać, zapewne mógłbym zająć się jakimś innym tematem.

**

James K. Galbraith gościł w Polsce na zaproszenie Akademii im. Leona Koźmińskiego.

Wykład Jamesa K. Galbraitha zamyka cykl Nowa ekonomia czasów kryzysu prowadzony w Instytucie Studiów Zaawansowanych w Warszawie w latach 2013-2015Projekt sfinansowany ze środków Fundacji im. Róży Luksemburg – Przedstawicielstwo w Warszawie.

**Dziennik Opinii nr 362/2015 (1147)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij