Były szef SLD zdaje się zupełnie nie zauważać, że politycznie jest już trupem.
Wielka jest siła wyparcia. Można polec zupełnie w wyborach i żyć dalej tak, jakby nic się nie stało i jakby wciąż było się posłem: brylować w mediach, twittować, co tam się w klawiaturę wklepie, lśnić samozadowoleniem, tryskać entuzjazmem. Leszek Miller jest niezatapialny.
Casus byłego przewodniczącego SLD dodaje otuchy posłom, dla których polityka to realizacja ich rozbuchanego narcyzmu. Można zostać odesłanym na polityczny śmietnik i dalej bawić się w ulubione gry i zabawy. Sprośne żarty w mediach, puszenie się na sejmowych korytarzach, udział w karuzeli urzędów – czego więcej mógłby chcieć polski parlamentarzysta? Wizja emerytury jako ambasador w Pekinie „chłodne analizy” w reżimowych mediach,rasistowskie i antyukraińskie wypowiedzi, szeroko podawane dalej przez pisowskich użytkowników – Miller pokazuje, że dla polskiego polityka nie ma czegoś takiego, jak wiek emerytalny. Nawet dla kogoś, kto przegrał wszystko, co tylko mógł przegrać i zdyskredytował do cna termin lewica w Polsce.
Wydawało się, że to PRL zrobił, co mógł, żeby obrzydzić Polakom pojęcie „lewica”. A jednak Millerowi udało się dodać swoje trzy grosze. Osiągnięcia Leszka są imponujące: inwazja na Irak, katownie CIA na Mazurach, fantazje o podatku liniowym, tajemnicze związki z biznesem i wisienka na torcie w postaci kuriozalnej kandydatury Magdaleny Ogórek w wyborach prezydenckich. Plus lukier w postaci nie dostania się do parlamentu. I już po wyborach kolorowa posypka z rasizmu, ksenofobii i wazeliniarstwa wobec aktualnie rządzących. Dalej od lewicy jest aktualnie może Marian Kowalski.
Telewizja publiczna, Jarosław Kaczyński i własne gigantyczne ego pozwalają Millerowi nie opuszczać świata swojej fantazji. Fantazji o tym, że jest aktywnym i ważnym dla przyszłości Polski graczem. Były szef SLD zdaje się zupełnie nie zauważać, że politycznie jest już trupem.
Zdarza się to bezrobotnym świeżego chowu. Zaspani wstają, jak kiedyś, co rano, pakują kanapki do torby, wsiadają w autobus i jadą do swojego dawnego miejsca pracy. Dopiero przy bramce zauważają, że identyfikator nie otwiera już bramki, że ich biurko jest zajęte, nie mogą się zalogować na firmową pocztę. Podobnie Miller, tylko na większej pompie. Wkracza pewnym krokiem do budynku parlamentu i dziarsko idzie przez sejmowe korytarze. Wymienia ze starymi znajomkami uśmiechy, tu żółwik, tam piąteczka, oczko puszczone do kamery, śmieszek, gdy podstawiają mikrofon, kropelka czegoś konkretnego w sejmowej restauracji, krótki wywiadzik okraszony żartem przy wejściu na salę plenarną. Dopiero tam smutek, łza, wkracza realne. Na ulubionym miejscu tabliczka z innym nazwiskiem. Do slotu nie pasuje magnetyczna karta.
Na szczęście uczynni dziennikarze i politycy partii rządzącej nie pozwolą na ten smutek w sercu Leszka. Jego zdanie jest ważne, bo przecież jest znany, myślą ci pierwsi. Jego zdanie świadczy o polskiej demokracji, pluralizmie, uważają ci drudzy. A Jarosław Kaczyński zaciera rączki, bo dopóki z lewicą będzie się kojarzył Polakom Miller, on może spać spokojnie, nie martwiąc się o swój elektorat socjalny. A do polskich „elit” politycznych brylujący Miller wysyła czytelny komunikat. Nie ma sensu zajmować się realną polityką. Zawsze można zostać celebrytą.
Jest jeszcze inna możliwość. Miller jest jak bohater filmu Szósty zmysł. Żyje, jak żył, choć nie żyje. Idzie do pracy, mija ludzi na ulicy. Mówi do niego tylko jeden dzieciak, a jemu wydaje się, że komunikuje się z nim, jak kiedyś, cały świat.
Mam prośbę. Jeśli spotkacie kiedyś pana Millera, przekażcie mu, że już nie jest posłem. Może jemu tego po prostu nikt nie powiedział.
**Dziennik Opinii nr 313/2016 (1513)