Media nie robią prawie nic, by uczyć Polaków wpływu rynków na ich życie. A rynki zastępują już w dużej części demokrację i nakazują politykom, co mają robić.
W tym tekście zajmę się rynkami finansowymi. Teoretycznie ten temat interesuje niewielu, ale mam nadzieję, że grupa interesariuszy będzie rosła. W USA 60 procent rodzin jest zainteresowana tym, co dzieje się na rynkach. Z prostego powodu – pośrednio lub bezpośrednio posiadają akcje. Przede wszystkim pośrednio, bo jeśli nawet nie inwestują w funduszach inwestycyjnych, to mają przeróżne plany emerytalne, a ich wartość zależy właśnie od sytuacji na Wall Street.
Pamiętam rozmowę z Amerykaninem, kiedy na początku XXI wieku pękła bańka spekulacyjna (nadmuchana przez nierealne oczekiwania w stosunku do spółek internetowych). Ze smutkiem powiedział mi, że przez pęknięcie tej bańki będzie musiał pracować dłużej, żeby osiągnąć emeryturę taką, jakiej będzie potrzebował, żeby – w swoim wyobrażeniu – godnie żyć. W Polsce takiej świadomości nie ma, mimo że duża część (zwiększająca się) Polaków inwestuje w akcje za pośrednictwem OFE. Tyle że większość z nich nawet o tym nie wie, a jeśli wie, to i tak 90 procent emerytury będą otrzymywali z ZUS, a nie z OFE. Dlatego też niespecjalnie się rynkami interesują.
Poza tym media nie robią prawie nic w kierunku uczenia Polaków ekonomii, wpływu rynków i sytuacji gospodarczej na ich życie. Szczególnie teraz, kiedy rynki zastępują w dużej części demokrację i nakazują politykom, co mają robić.
Nic dziwnego, że potem takie idiotyzmy (świadomie to piszę), jak mówienie, że nasza gospodarka, nasze finanse publiczne są w „katastrofalnym” stanie, znajdują posłuch w społeczeństwie. Nawiasem mówiąc, rozpowszechnianie takich opinii to prawdziwy sabotaż.
Jeśli wielu Polaków w nie uwierzy, to przestaną wydawać, a to rzeczywiście doprowadzi do katastrofy.
Pozostaje mieć nadzieję, że Polacy politykom nie będą wierzyć. Z pewnością podchodziliby jednak bardziej krytycznie, gdyby media dobrze wypełniały swoją rolę.
Wróćmy jednak na rynki finansowe. Nasz rynek akcji wreszcie zaczął się zachowywać przyzwoicie. Mniejsze spółki zachowywały się wręcz doskonale. SWIG80 wylądował na pięcioletnim szczycie, a MWIG40 na dwuletnim. Oczywiście mniejszym spółkom pomaga ciągle niskie oprocentowanie lokat, co zmusza posiadaczy kapitałów do szukania zysku w bardziej ryzykownych inwestycjach. Skoro drożeją mniejsze spółki, to nasze TFI dostają zasilanie od tych poszukiwaczy zysków. Mniejsze spółki zyskiwać mogły też dlatego, że 23 września zacznie być notowany WIG30 – fundusze muszą zajmować pozycje na spółkach desygnowanych do tego indeksu.
Nie bez znaczenie jest też to, że w gospodarce widać już pierwsze, nieśmiałe sygnały ożywienia. Rośnie produkcja, sprzedaż detaliczna, powoli zmniejsza się stopa bezrobocia (zbyt powoli). Problemem jest jednak to, że Polacy tej poprawy w danych statystycznych długo nie poczują w kieszeniach. Dopiero od połowy 2014 roku zaczną na gospodarkę wpływać środki unijne, mocniej też zacznie działać wspomaganie Inwestycji Rozwojowych, czyli rządowego programu wstrzyknięcia w gospodarkę 40 mld złotych. Apogeum rozwoju gospodarka powinna osiągnąć w 2015 roku – tak jakoś dziwnie przed wyborami parlamentarnymi…
Skoro giełda wyprzedza ożywienie, to nic dziwnego, że indeksy rosną. To jednak słaby powód, bo jak od dawna już wiemy, fundamenty nie mają wielkiego wpływu na giełdowe nastroje. Gdyby było inaczej, to hossa na rynkach globalnych nie trwałaby od 2009 roku, mimo że gospodarki miały się coraz gorzej. Z pewnością jednak lepsze dane makro muszą pomagać. Pamiętać trzeba też, że nasza giełda jest niedowartościowana.
Dużo się mówi o się o ucieczce funduszy z emerging markets. Wystarczy jednak spojrzeć na indeksy, żeby zobaczyć, że rzeczywiście uciekają, ale z rynków, na których budowały przez kilka lat bańki spekulacyjne. Dowody? Proszę bardzo. Tajlandia w czerwcu zaczęła się korygować z poziomu o 80 procent wyższego niż w 2007 roku (przed kryzysem), Indonezja podobnie (z poziomu o około 90 wyższego niż w 2007 roku) itp. Gdyby tak jak indeks w Tajlandii czy Indonezji zachowywał się WIG20, to miałby w maju wartość 7 000 pkt. (miał około 2 500 pkt.), a amerykański S&P 500 byłby na poziomie 2 800 pkt., a nie około 1 700 pkt. Po prostu kapitały uciekają z rynków, na których doprowadziły do przesadnych zwyżek.
Trochę dziwić może, że rynek nie czeka na wyrok w sprawie OFE, ale najwidoczniej gracze doszli do wniosku, ze straszliwej krzywdy rząd rynkowi nie zrobi. Ja też tak uważam. Nie twierdzę, że z lokat powinno się szybko przenosić na akcje, bo ludzie mają różne sytuacje osobiste i różny apetyt na ryzyko, ale uważam, że warto taką opcję rozważać.