Obietnice prezydenta elekta, gdyby zostały zrealizowane, zrujnowałyby polskie finanse.
Polska przeszła przez dwie tury wyborów politycznych, podczas których scenariusz pisany przez życie był godny Alfreda Hitchcocka. Rozpoczynającym trzęsieniem ziemi była pierwsza tura wyborów i blisko 21-procentowe poparcie dla Pawła Kukiza, a potem napięcie rosło do momentu zaskakującego wielu finału, czyli wyboru Andrzeja Dudy.
Wynik Pawła Kukiza pokazał, że coraz więcej jest zwolenników zmian. I nie chodzi o jednomandatowe okręgi wyborcze (JOW), bo niewielu zwolenników Kukiza rozumie, że system JOW (są przynajmniej 3 różne warianty tego systemu) na kilkadziesiąt lat zabetonowałby scenę polityczną.
Chodzi według mnie o to, że sukcesy Polski nie były sukcesami wielu warstw społeczeństwa. Duży wzrost PKB, którym chwali się rząd, nie wystarczy, bo PKB dzielony był tak, jak dzielony jest na całym globie: zamożniejsi dostają więcej, a mniej zamożni grosze. W wielu krajach ta sytuacja prowadzi do rozbicia funkcjonującej od wielu lat sceny politycznej. W drugiej turze wyborów wynik Kukiza, pokazujący, że na scenie politycznej można coś zmienić, dał zwycięstwo Andrzejowi Dudzie.
Można powiedzieć, że dzięki wynikowi Kukiza popłynęła krew, a to zwabi drapieżniki. Takimi drapieżnikami będzie prawie na pewno formacja samego Kukiza (antysystemowa), być może nowa lewica powstała na gruzach SLD i, co wydaje się coraz bardziej prawdopodobne, ugrupowanie NowczesnaPL popierające neoliberalne rozwiązania gospodarcze powołane przez Ryszarda Petru z błogosławieństwem Leszka Balcerowicza. Nie można też jeszcze na straty spisywać KORWiNa.
Każde z tych ugrupowań może zdobyć poparcie w granicach kilku do kilkunastu procent. Zapewne rodzą się w czytelniku wątpliwości co do tego, czy tyle poparcia może zgromadzić NowoczesnaPL, ale na całym świecie takie bardzo wolnorynkowe ugrupowania zbierają 7-10 procent elektoratu. Jedno jest pewne – takie rozłożenie poparcia drastycznie zmniejszałoby poparcie dla PO. Wybory wgrałoby PiS, ale nie wiemy, czy lub z kim tworzyłoby koalicję. A to ma podstawowe znaczenie, jeśli chodzi o gospodarkę.
Wybory prezydenckie nie mają bowiem wielkiego znaczenia dla gospodarki i rynków finansowych. Prezydent ma dużą legitymację dla swojego urzędu, bo wybierany jest przez wszystkich wyborców (a nie tak jak np. w Niemczech przez poszerzony parlament), ale ma bardzo ograniczone kompetencje. Ma dużo siły destrukcyjnej (weto prezydenckie), ale mało konstruktywnej. Owszem, ma inicjatywę ustawodawczą, ale jego pomysły ustaw nie zostaną wdrożone, jeśli nie będzie miał poparcia w Sejmie i Senacie.
Przypominam sobie, że w 2005 roku, kiedy wielu aktywnych interesariuszy rynków finansowych martwiło się możliwym wynikiem wyborów (rządziła po nich egzotyczna koalicja PiS, Samoobrona i LPR), miałem okazję uczestniczyć w spotkaniu z kilkoma przedstawicielami bardzo dużych, zagranicznych funduszy inwestycyjnych.
Wtedy to jeden z Polaków zapytał ich, jak zareagują na zmianę politycznej warty. Odpowiedź, którą na zawsze zapamiętam, brzmiała: od wejścia Polski do UE wasza polityka nie ma dla nas najmniejszego znaczenia.
I rzeczywiście miał rację. Na rynku akcji rozpoczęła się hossa, która trwała do czasu globalnego kryzysu, a koalicja PiS, Samoobrona i LPR wprowadzała klasyczne, neoliberalne reformy (obniżenie składki rentowej, zniesienie trzeciego progu podatkowego PIT, zerowy podatek spadkowy i od darowizny wśród najbliższej rodziny). Do niedawna wydawało mi się, że teraz będzie podobnie, ale kampania prezydencka stawia duży znak zapytania.
Wielu ludzi w londyńskim City było naprawdę zdenerwowanych wygraną Andrzeja Dudy. Zagranica jednoznacznie twierdziła (vide przedwyborczy komentarz agencji Bloomberg), że wygrana Dudy oznacza przeceny akcji banków, osłabienie złotego i wzrost rentowności obligacji. Rzeczywiście w kolejnych dniach złoty i obligacje traciły. Giełda Papierów Wartościowych zareagowała mocniej – spadkiem indeksów (szczególnie cen akcji banków zaangażowanych w kredyty walutowe).
Reakcja była dość pośpieszna, ale zrozumiała. Obietnice prezydenta elekta, gdyby zostały zrealizowane, zrujnowałyby polskie finanse. Szczególnie chodzi o powrót wieku emerytalnego do sytuacji sprzed zmian. W pierwszych latach ubytki budżetu nie byłyby duże, ale w kolejnych byłyby potężne – do 2060 roku kosztowałoby to nas 1,4 biliona złotych (blisko 90 procent rocznego PKB).
Na początku nowej kadencji parlamentu można by to lekceważyć, ale rynki finansowe nie dadzą nam o tym zapomnieć. Wyprzedaż złotego i obligacji rozpocznie się natychmiast po przyjęciu takich kontrreformatorskich rozwiązań. Budżet na rok przyszły przyszykuje obecny rząd, więc najpewniej dramatu nie będzie.
Gdyby jednak, w szale przedwyborczym, parlament przyjął inicjatywę prezydenta Dudy (który z pewnością taką inicjatywę ustawodawczą przed wyborami zgłosi), to drogo by nas to kosztowało.
W krótkim terminie gorzej jest z innymi zapowiedziami prezydenta elekta. Jestem przekonany, że zgłosi on inicjatywę ustawodawczą zwiększającą kwotę wolną od podatku. Podejrzewam, że parlament się nie oprze i tą kwotę zwiększy. Zapewne nie do 8 tysięcy, ale na przykład 5 tysięcy mogę siebie wyobrazić. Nawiasem mówiąc, „pracujący biedni” nie powinni płacić podatków, więc wzrost kwoty wolnej (może degresywny) jest postulatem sensownym pod jednym wszakże warunkiem – o ile znajdą się na to pieniądze.
Najgorzej jest z inną sprawą – znowu w krótkim terminie, bo w długim najważniejszy jest wiek emerytalny. Nie wiadomo, jak na kolejną inicjatywę ustawodawczą, czyli na ustawę pozwalającą na przewalutowania kredytów walutowych po kursie ich wzięcia (obiecał ją prezydent elekt), zareaguje parlament. Politycy obecnej koalicji mogą nie oprzeć się przed wyborami pokusie przegłosowania tej szkodliwej inicjatywy. 40- 50 miliardów strat banków doprowadziłoby do drastycznych spadków cen ich akcji i, co za tym idzie, indeksów giełdowych oraz do ograniczenia akcji kredytowej, co z kolei uderzyłoby w gospodarkę.
Miejmy nadzieję, że doradcy prezydenta elekta po wyborach okażą się ludźmi bardziej rozumnymi, niż byli przed wyborami i uderzenia w gospodarkę nie będzie. Jeśli te moje nadzieje nie wypełnią się, to zapłacimy za to nie tylko my wszyscy, ale i nowy rząd i prezydent. Nie takich szefów rządów w ostatnich latach zmieniały rynki finansowe…
**Dziennik Opinii nr 152/2015 (936)