Wakacje minęły, zaczęły się schody. Najwyższy z nich to najważniejsze od wielu lat wybory prezydenckie w USA.
W poprzednim tekście pisałem o ucieczce od wolności, ale szybko zauważyłem, że nie jest to teza podzielana przez mainstream. Szkoda, że nie jest. Główny nurt z uporem pisze/mówi o zalewie populizmu i zwiększającej się sile przyciągania populistów. Nie będę zwalczał tej tezy, bo nie odwrócę kijem Wisły. Powiem tylko, że według mnie populizm i autorytaryzm często idą razem, w jednym szeregu.
W tym ostatnim swoim tekście przytaczałem opis książki Ericha Fromma Ucieczka od wolności, w której to książce Fromm pisał o faszyzmie (rok 1941). Pasowało jak ulał do tego, co się dzieje na świecie. Pocieszanie się, że to tylko populizm, jest według mnie błędem. Możemy obudzić się w świecie, w którym autorytarny populizm zamknie nam usta.
Zawiązałem do poprzedniego tekstu dlatego, że uważałem go za ważny, a brak mocnej reakcji czytelników był dla mnie nieco rozczarowujący. Może to wakacje tak działają. Rozleniwiają. Wakacje już minęły, zaczęły się schody. Wiele schodów, ale najwyższy z nich to najważniejsze od wielu lat wybory prezydenckie w USA.
Nie należy wierzyć sondażom, chociaż warto je sprawdzać. Sześcioprocentowa i ciągle topniejąca przewaga Hillary Clinton nad Donaldem Trumpem jest dramatycznie niewielka. Niedawno jeden z dziennikarzy (chyba w „Newsweeku”) napisał, że najlepiej przygotowana od dawna kandydatka na prezydenta ma jedynie niewielką przewagę nad ignorantem i zapatrzonym w siebie bufonem. Czy to nie jest straszne?
Poza tym, według zwolenników Trumpa (których poglądy w tej sprawie podzielam), wyborcy Trumpa okłamują ankieterów, bo wstydzą się przyznać do tego na kogo głosują. Można przyjąć za pewnik, że realny stosunek sił między kandydatami jest inny, niż pokazują to sondaże – dużo lepszy dla Trumpa.
Przed nami jeszcze dwa miesiące kampanii (wybory 8 listopada), a podczas tych dwóch miesięcy trzy debaty prezydenckie (pierwsza 26 września). Kto je wygra, może wygrać też całe wybory.
Co wygra w oczach telewidzów – przewaga intelektualna Clinton czy populizm i brutalność Trumpa? Wiedząc jak działa na wyborców obraz telewizyjny, można naprawdę niepokoić się o wynik.
Dobrze, zostawmy przez chwilę w spokoju Stany Zjednoczone (przez chwilę, bo w nadchodzących miesiącach trzeba będzie do tego wrócić). Spójrzmy na Polskę. Rząd w sierpniu przedstawił projekt budżetu państwa (Sejm musi go przyjąć do końca września) na 2017 rok. Podstawowe założenie są znane chyba wszystkim, ale na wszelki wypadek je przypomnę: wzrost PKB 3,6%, inflacja 1,3%, wzrost płac 5%, deficyt budżetowy 59,3 mld złotych nieprzekraczający 2,9% PKB.
Wszyscy dziennikarze zadają pytanie, czy te założenia są sensowne i realne (agencja ratingowa Fitch uważa, że nie są).
Otóż ja uważam, że każdy, ale to absolutnie każdy minister finansów, tworząc projekt budżetu, musi mieć w głowie jedno założenie: prawdopodobieństwo tego, że się pomyli, jest co najmniej 90- procentowe.
A od wielu już lat kiedy zmienność na rynkach i w gospodarkach jest potężna i pewne jest tylko to, że nic nie jest pewne, takie prawdopodobieństwo pomyłki sięgać może nawet 99 procent.
Po to, żeby jakoś z tą zmiennością dać sobie radę, stosowane są nowelizacje budżetu (zazwyczaj latem), które nam się już nieraz zdarzały. I nie są to wyniki błędów ministra finansów. Z prostego powodu: po prostu to nie są błędy – żaden z ministrów nie był i nie będzie jasnowidzem. Można więc pytać nie tyle o realność, ile o to, czy projekt został stworzony według zasady najgorszego przypadku, czy może według potrzeb politycznych.
Ten budżet z pewnością nie jest przygotowany na najgorszy scenariusz (o tym niżej). Jest przygotowany zgodnie z zasadą ceteris paribus, czyli zgodnie z założeniem, że wszystkie warunki będą takie same, jakie były w momencie tworzenia projektu budżetu. Jest przygotowany na potrzeby polityczne. Nie widać w nim pożądanej zasady, że jeśli w gospodarce jest dobrze, to zadłużamy się wolniej.
Gdyby warunki się nie zmieniły, to rzeczywiście uruchomione wreszcie środki unijne (mamy podobno rok opóźnienia) powinny podkręcić wzrost gospodarczy, więc 3,6% wzrostu PKB w 2017 roku byłoby możliwe. Przy okazji – program 500+ podkręci ten wzrost w przyszłym roku już naprawdę nieznacznie, bo w 2017 roku do ludzi popłynie jedynie 5,5 mld złotych więcej niż w 2016 roku, kiedy to wydamy 17 mld złotych.
Przy takim wzroście i po dwóch latach deflacji mikry wzrost inflacji, czyli zakładane 1,3%, również jest prawdopodobny (im wyższa inflacja, tym lepiej dla budżetu). Podobnie jest ze wzrostem płacy o 5%. Problem może być z deficytem budżetowym, bo w dochody wliczone jest 10 mld złotych z uszczelnienia systemu podatkowego. Nikt i nigdy nie przewidział, ile działania uszczelniające mogą przynieść budżetowi.
Największy problem jest jednak w tym, że z pewnością wiele rzeczy nas w 2017 roku zaskoczy. Wyobraźmy sobie na przykład wygraną Donalda Trumpa w USA, wygraną Marine Le Pen w przyszłym roku w wyborach prezydenckich we Francji i przegraną partii kanclerz Angeli Merkel w Niemczech (także przyszły rok). Dodajmy do tego jeszcze to, co zapowiada wiceszef Fed Stanley Fischer – dwie podwyżki stóp w USA w tym roku. Może się też pojawić kryzys w Chinach czy recesja w strefie euro.
Trudno sobie wyobrazić, jak to wszystko wpłynęłoby na nastroje i na gospodarkę globalną. Że realizacja takich scenariuszy jest niemożliwa? Tak się stać nie może? Niestety, może. Jeszcze kilka ataków terrorystycznych i wyniki wyborów, o których piszę wyżej (i które powinny być nocnym koszmarem), będą nie tylko możliwe, ale wręcz pewne. A wtedy PKB Polski wzrośnie nie o 3,6%, ale o 1,5%, i cała konstrukcja budżetu legnie w gruzach.
Jeśli tak się stanie, to trzeba się będzie bardziej zadłużyć, nowelizując latem budżet i nie bojąc się procedury nadmiernego deficytu. Nie bojąc się jej, bo po pierwsze wszyscy będą mieli wtedy problemy, a po drugie uruchomienie takiej procedury zajęłoby około dwóch lat.
Tyle tylko, że szybkim krokiem dążylibyśmy do maksymalnego dopuszczalnego w polskiej konstytucji zadłużenia (60% PKB) – już po 2017 roku, jeśli wszystko pójdzie dobrze, będzie to 55%. A zmiana progu zadłużenia zapisanego w konstytucji to nie nowelizacja budżetu – atak funduszy spekulacyjnych na Polskę mielibyśmy pewny jak w banku. I tym właśnie ryzykujemy, przyjmując optymistyczny projekt budżetu.
**Dziennik Opinii nr 247/2016 (1447)