Trudno o bardziej przyprawiającą o rozpacz wiadomość niż ta o procesie rzekomego lidera ruchu Anonymous w Londynie. Miał dwukrotnie zgwałcić kobietę podczas pobytu na obozie ruchu Occupy London.
Sytuacja wygląda jak mroczne streszczenie antyutopii mającej obalić postępowy ruch społeczny. Już samo to, że grupa Anonymous ma lidera (choćby takiego, który sam się nim ogłosił), wystarczyłoby, by ją całkowicie zdyskredytować w oczach wielu zwolenników. A fakt, że lider ten może się okazać gwałcicielem, dostarczy świetnych argumentów obu siłom, które stopniowo prowadzą nowe ruchy społeczne w ślepą uliczkę.
Jedna z tych sił twierdzi, że zanim podejmie się jakąkolwiek próbę zmiany społecznej, należy pozbyć się wszystkich śladów władzy i hierarchii w swoim własnym gronie. Skandal w obozie Occupy London utwierdzi wielu w przekonaniu, że nowe ruchy społeczne nie dość starannie eliminują wewnętrzne stosunki władzy. Rzekomy gwałt zostanie odczytany jako logiczna konsekwencja postawy autorytarnej. Potrzeba będzie więc jeszcze więcej czasu poświęcić na usuwanie jakichkolwiek hierarchii podczas niekończących się „asambli”.
Zwolennicy drugiej siły natomiast na pewno wykorzystają toczący się proces sądowy, by dowieść tezy, że antyautorytarne praktyki demokracji bezpośredniej są w najlepszym wypadku złudzeniem, a w najgorszym – zwykłym oszustwem. Każda próba ustalenia horyzontalnej, niehierarchicznej struktury kończy się na odtwarzaniu stosunków władzy w ich najgorszej, dzikiej postaci. Trzeba więc zrezygnować z antyautorytarnych obsesji i zgodzić się na to, że emancypacja społeczna koniecznie wymaga pojawienia się lewicowej Margaret Thatcher.
Dostarczane przez każdy z tych obozów argumenty świadczą tylko o tym, że debata utknęła w całkowitym impasie. Z jednej strony mamy dość dziwaczne przekonanie, że wszyscy potrafimy dogadać się co do sposobu, w jaki chcemy obalić system. Że siła jednostek, zrzeszonych w niehierarchicznej strukturze, potrafi pokonać coraz bardziej represyjne reżimy współczesnej władzy, która umiejętnie używa horyzontalnych sieci w celach dalekich od jakiejkolwiek emancypacji. Że z wolnej i nieograniczonej strukturami władzy współpracy jednostek sam z siebie wyłoni się idealny, stabilny porządek – ta teza podejrzanie przypomina teorię o niewidocznej ręce rynku.
Druga strona debaty jest również mało inspirująca – mimo że całą potęgą swojego umysłu wspiera ją ostatnio Slavoj Žižek. W swoim apelu o potrzebie srogiego Pana, przywódcy, który poprowadzi masy ku emancypacji, dostarcza wręcz karykaturalnej krytyki zaangażowania społecznego. Twierdzi, że przeważająca większość ludzi nie interesuje się polityką ani zarządzaniem własnym życiem, i wcale nie musi tego robić – do tego są oświecone elity. Widać, że pisze to głównie po to, żeby wkurzyć swoich oponentów, dostarczających równie karykaturalnych dowodów na konieczność powszechnej, nieograniczonej partycypacji.
Która z tych opcji jest gorsza? Jak powiedział kiedyś pewien często cytowany przez Žižka srogi Pan, obie są gorsze. Obie blokują debatę, jak dwie partie blokują polskie życie polityczne. Nie dajmy się złapać na iluzję wyboru pomiędzy nimi.