To wyglądało trochę jak scena z Hitchcocka. Gdyby autor Północy, północnego zachodu jeszcze żył, na pewno by ją docenił. Dwaj mężczyźni, ubrani w garnitury zbyt lekkie jak na zimną pogodę, wysiadają na lotnisku w Phenianie z autobusu, który przypomina raczej czołg. Przypadkowi pasażerowie (jeśli naprawdę byli przypadkowi) szybko się rozchodzą, nie wiedząc, że zostali mimowolnymi świadkami wydarzenia, które na pewno zmieni losy Korei Północnej. Oto noga Erica Schmidta, szefa Google, zstąpiła na tę nietkniętą wolnością internetową ziemię.
Schmidt nie udziela żadnych komentarzy, za to towarzyszący mu amerykański polityk Bill Richardson zgrabnie tłumaczy powody tej wycieczki, już określonej jako „niekorzystna” przez amerykański Departament Stanu. Otóż Amerykanie składają prywatną wizytę i są zainteresowani „niektórymi ekonomicznymi kwestiami, takimi jak na przykład media społecznościowe”. Reporterzy łykają tę wypowiedź niczym słuchacze Radia Maryja.
Już wkrótce Eric Schmidt osobiście przekona się, jak w Korei Północnej działają media społecznościowe. Na przykład wyszukiwarka Google, której używa dowolny student Uniwersytetu Kim Dzong Ila, przypadkowo napotkany przez amerykańską delegację przy dowolnym komputerze. Kolega Schmidta prosi nawet o wpisanie własnego wyszukiwania do północnokoreańskiego Google’a, jakby podejrzewał, że wszechmogące służby specjalne sfałszowały wynik pracy całej korporacji. Jednak Google działa naprawdę.
Czy chodzi o to, by działał w Korei Północnej nie tylko na komputerach, do których osobiście zbliża się szef Google’a? Czy raczej o to, żeby obniżyć wydatki na siłę roboczą niezbędną dla globalnego przemysłu, przestraszonego strajkami w chińskich fabrykach produkujących iPhone’y?
Szef Google’a niezwykle sprytnie zareagował na okazję, by sprzedać wolność internetu do najbardziej opresyjnego kraju na świecie. Analitycy jeszcze się zastanawiali, jak wytłumaczyć noworoczne orędzie nowego przywódcy Kim Dzong Una, w którym nawoływał do „radykalnego przewrotu” zmieniającego jego kraj w „ekonomicznego giganta” – a Schmidt już potwierdził swój wizerunek bezkompromisowego nowatora, lądując w Phenianie. Stało się to pięć dni po tym, jak Kim Dzong Un ogłosił w swoim kraju nową erę – „erę komputerów”. Do tego właśnie podczas pobytu Schmidta Kim Dzong Un miał mieć trzydzieste urodziny.
Nie wiemy, czy „era komputerów” zaczęła się dla niego od nowego MacBooka, którego dostał w prezencie. Wiemy natomiast, że tegoż 5 stycznia Północnokoreańska Centralna Agencja Prasowa apdejtowała swoją stronę internetową, usuwając z niej odwołania do kalendarza Dżucze, czyli przenosząc swoich obywateli z roku 102 od razu do 2013. Zauważono też, że agencja stała się bardziej interaktywna – teraz można do niej napisać maila, choć na niedziałające konto. Ale nic to: liczy się nie przesłanie, tylko medium. Adres mailowy agencji to [email protected].
Kim Dzong Un miał zdecydowanie więcej szczęścia niż szef komunikacji Tadżykistanu Bek Zuchurow. Po zablokowaniu Facebooka w tym kraju Zuchurow oświadczył, że zdecyduje o jego dalszym losie po osobistej rozmowie z właścicielem i nawet wyraził gotowość przyjąć Marka Zuckerberga w godzinach pracy. Kilka dni później rozniosła się wieść, że Zuckerberg rzeczywiście porozmawiał z Zuchurowem przy pomocy swojego tłumacza Siergieja Brina. Wzięło ją na serio mnóstwo agencji prasowych, w tym rosyjski oddział BBC.
Podejrzewam, że niekoniecznie stało się tak przez dziennikarską naiwność. Przyzwyczajamy się powoli, że Facebook usuwa strony aktywistów politycznych i blokuje niewinne obrazki Adama i Ewy, Apple usuwa kontrowersyjne aplikacje ze swojego AppStore’a, a największe światowe korporacje jednoczą się w skoordynowanym i niemającym żadnej sankcji prawnej ataku na WikiLeaks. Świat internetu musi się dobrze przygotować, zanim wchłonie Koreę Północną.