Czyli Darth Vader jako wcielenie zimnowojennej wyobraźni Amerykanów na temat totalitaryzmu.
Na nowy odcinek Gwiezdnych Wojen czekałem ze szczególnym zniecierpliwieniem od momentu, gdy ukraińska policja zaaresztowała kandydującego w lokalnych wyborach obywatela Stepana Chewbakka. Miał złamać ciszę wyborczą, występując publicznie w stroju tegoż bohatera. Parę dni przed tym pojawiła się informacja, że jeden z pomników Lenina w obwodzie odeskim został przekształcony w pomnik Dartha Vadera. (Obywatel Ukrainy Darth Vader jest prezesem Internetowej Partii Ukrainy. W jesiennych wyborach lokalnych kandydował na stanowisko prezydenta Odessy).
Czy historia z pomnikiem Lenina-Vadera nie zawiera w sobie, jak w pigułce, całego absurdu związanego z pomysłem na tak zwaną dekomunizację? Przecież Darth Vader to tak naprawdę okrutny dyktator, totalitarny przywódca na skalę niespotykaną: na tle jego dokonań wszelkie grzechy partii leninowskiej wyglądają niczym dziecięce zabawy w superbohaterów.
Przyznajmy szczerze, że Darth Vader jest dużo gorszy od Lenina, a być może nawet od Stalina. Jest właściwie wcieleniem zimnowojennej wyobraźni Amerykanów na temat totalitaryzmu, sumą wszystkich lęków związanych z zagrożeniami dla demokracji liberalnej.
Co zatem oznacza przemiana pomnika Włodzimierza Lenina w rzeźbę Dartha Vadera? Czy nie wskazuje na to, że każda próba obsesyjnego obalenia demonów komunistycznej przeszłości prowadzi tylko do obudzenia jeszcze bardziej odrażających, groźnych, antydemokratycznych demonów?
Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy jest filmem, który świetnie oddaje krajobraz ideologiczny po upadku komunizmu. Przypomnijmy, że pierwsza trylogia Gwiezdnych Wojen reprezentowała przede wszystkim wizję świata podzielonego na bieguny demokratyczny i totalitarny. Druga powstała prawie dziesięć lat po ogłoszeniu „końca historii” i rzekomego zwycięstwa demokracji liberalnej – nic zatem dziwnego, że jej akcja toczy się wcześniej. (Co może się wydarzyć, jeśli historia rzekomo się skończyła? Jasne, że nic). W Przebudzeniu Mocy wracamy do świata, który opuściliśmy w dalekim 1983 roku, kiedy powstał ostatni odcinek oryginalnej trylogii.
Co zastajemy w tym świecie? Nic specjalnie zaskakującego. Imperium Galaktyczne („imperium zła” z poprzednich Gwiezdnych Wojen) odrodziło się w postaci Nowego Ładu – dyktatury o wyraźnie faszystowskich cechach, która jednak nie daje widzowi za dużo powodów, by ją znienawidzić. Po prostu nie wiemy, o co temu Nowemu Ładowi chodzi – poza stłumieniem dosyć niejasno określonego Ruchu Oporu. A jednak najbardziej bezideowo w całym tym świecie Przebudzenia siły wygląda, oczywiście, Nowa Republika – żałosna pozostałość po demokratycznie rządzonej Galaktycznej Republice. O tej Nowej Republice nie dowiemy się właściwie niczego. Ukazana jest w filmie w postaci czystej ofiary, która pojawia się na ekranie dosłownie na kilkanaście sekund, by ulec miażdżącemu atakowi ze strony Imperium. Autorzy Przebudzenia Mocy ewidentnie nie mają żadnego pomysłu, jak taka republika miałaby wyglądać.
W odróżnieniu od płaskiej, nieprzemyślanej i w zasadzie nijakiej Jasnej strony Mocy, jej Ciemna strona w Przebudzeniu Mocy wygląda wspaniale. Przede wszystkim dzięki pojawieniu się znakomitego złoczyńcy o imieniu Kylo Ren, będącego kontynuatorem misji życiowej Dartha Vadera – z wyglądu będącego nieomal jego bliźniakiem. W jednej z najbardziej poruszających scen filmu wydobywa on z intymnego schowka zniszczoną, roztopioną maskę Vadera, którą przechowuje jako bezcenny skarb. Nie domyśla się nawet, że gdzieś w odległej przyszłości, w nieznanym mu zacofanym kraju – A long time ago in a galaxy far, far away…. – powstanie pomnik jego idola stworzony z monumentu jednego z najbardziej inspirujących prototypów Dartha Vadera.
**Dziennik Opinii nr 355/2015 (1139)