Pozornie techniczny problem, jakim są normy jakościowe spalanego w Polsce węgla pokazuje granice sprawczości państwa.
Nic nie sprawia opozycji większej radości niż konflikty w obozie władzy. Trudno się dziwić, bo każda rysa na monolicie to cios w wizerunek PiS jako jedynego i wyłącznego reprezentanta narodu (bo skoro naród jest jednością, to i jego awangarda nie może się dzielić na frakcje); w dłuższej perspektywie promyk nadziei na jakieś frondy czy przynajmniej wykrwawiające konflikty wewnątrz partii władzy, a doraźnie – szansa na przykrycie własnych gaf czy choćby braku pomysłu na politykę inną niż „byle nie PiS”.
O ile jeszcze konflikt wokół obsady spółek skarbu państwa między ministrami Morawieckim a Ziobrą przypominał nadwiślańskie bieda-House of Cards (bo wojny ministrów o synekury są równie stare jak państwo polskie w kolejnych jego odsłonach), o tyle walka Andrzeja Dudy z Antonim Macierewiczem o wpływ na wojsko (oraz resztki godności urzędu prezydenta) była czymś więcej. Dotyczyły podziału władzy i to na dwóch planach: granic autonomii ambitnych polityków w ramach PiS oraz istnienia ośrodka prezydenckiego w roli innej niż biuro notarialne.
Teraz PiS mierzy się z wyzwaniem poważniejszym, choć niekoniecznie w logice doraźnego konfliktu partyjnego. Pozornie techniczny problem, jakim są normy jakościowe spalanego w Polsce węgla pokazuje – po raz drugi, po zeszłorocznym sporze kompetencyjnym Ministerstwa Rozwoju ze zlikwidowanym Ministerstwem Skarbu – granice sprawczości państwa. Jakby powiedzieli eksperci, jego „silosowy”, a złośliwi dodali – „teoretyczny” charakter.
W samym konflikcie chodzi o to, czym Polacy będą palić w kotłach i piecach. Po tym, jak media głównego nurtu łaskawie zauważyły, że polskim powietrzem nie zawsze da się oddychać (i to nie tylko w Krakowie), premier Szydło miała zlecić ministrowi rozwoju podjęcie stosownych kroków. No i podjął. Co prawda nie zaplanował, z właściwym sobie rozmachem, żadnego „polskiego zwrotu energetycznego”, niemniej resort Morawieckiego zabrał się za normy jakości spalanego w Polsce węgla, która to jakość w głównej mierze za smog odpowiada.
Tu dygresja: tak jak nierówności społeczne trudno zlikwidować ustawą, tak też i lepsze przepisy środowiskowe to za mało, żeby w Polsce ludzie przestali z powodu smogu chorować i umierać. Przyczyną ogrzewania wielu domów odpadami często bywa, obok regulacyjnego bezwładu państwa, ubóstwo energetyczne – podwyższonym normom ekologicznym i kampaniom edukacyjnym powinny zatem towarzyszyć działania redystrybucyjne (żeby ludzi stać było na ogrzewanie czystym paliwem) oraz włączanie kolejnych osiedli do miejskich systemów c.o.
czytaj także
To wszystko nie zmienia faktu, że pomysł Ministerstwa Rozwoju, aby wprowadzić świadectwa jakości sprzedawanego węgla oraz normy jakościowe (zasiarczenie, ilość popiołu, wilgotność), poniżej których sprzedawać go nie wolno – byłyby krokiem w dobrym kierunku, podobnie jak lepsze standardy sprzedawanych kotłów na węgiel. W temat jakości sprzedawanego surowca wmieszało się jednak Ministerstwo Energii, którego departament górniczy kierowany jest przez ludzi związanych bezpośrednio z sektorem węglowym. Resort ten domaga się radykalnego poluzowania proponowanych przez ekspertów Morawieckiego norm – by w efekcie kopalnie mogły sprzedawać zalegające na hałdach odpady jako pełnowartościowy produkt.
W sporze Morawieckiego z Ministerstwem Energii ściera się doraźny interes podległych temu drugiemu spółek węglowych z interesem konsumentów, którzy nie będą mieli szansy zweryfikować jakości kupowanego produktu, ze średniookresowym interesem polskiej energetyki, której zaniżanie jakości produkcji nie pomoże w rozwoju oraz z najbardziej długofalowym interesem społeczeństwa, któremu zależy na jakości życia i ochronie zdrowia. Krótko mówiąc, w tym konkretnym wypadku starcie dwóch ministerstw rządu PiS jest starciem między reakcją (choćby spóźnioną i zachowawczą) na wyzwanie cywilizacyjne, a dziadowskimi oszczędnościami kosztem zdrowia i życia ludzi.
Spór o węgiel ujawnia jednak problem najpoważniejszy: oto polski rząd staje przed klasycznym dylematem opisanym przez historyków gospodarczych. Interes państwa jako właściciela i zarządcy przedsiębiorstwa (albo wręcz całej branży) może stać w konflikcie z warunkami koniecznymi dla rozwoju danego sektora, całej gospodarki bądź z innymi celami makro . To nie znaczy, że prywatna własność np. kopalń z automatu rozwiązałaby problem (bo prywatne lobby też może naciskać na rząd, by zaniżał normy jakości produktów), ale że świadoma polityka przemysłowa wymaga, po pierwsze, silnego centrum decyzyjnego, a po drugie – elementarnie spójnej wizji rozwoju.
Centrum decyzyjne znajduje się w gabinecie na Nowogrodzkiej, a jego lokator na gospodarce zna się umiarkowanie. Spójność Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju i jej praktyka to niestety żart. Korea Południowa, na której doświadczenie minister Morawiecki lubi się powoływać, wspierała wybrane branże z przyszłością, np. stoczniową czy elektroniczną – ale twardo egzekwowała normy jakości wytwarzanych produktów tak, aby publiczne wsparcie zwróciło się dzięki skutecznej konkurencji na globalnym rynku. Polska wspiera branże z przeszłości, pozwalając im na sprzedaż dziadostwa na rynku krajowym kosztem zdrowia obywateli, a przy okazji dobija ustawą raczkujące branże, jak OZE, będące rachitycznym, ale jednak zalążkiem cywilizacji XXI wieku w naszym kraju.
Konflikt kluczowych resortów gospodarczych przysporzy nieco radości wrogim PiS komentatorom; bardziej życzliwych utwierdzi w przekonaniu, że nawet w tym rządzie jest jakaś ostoja racjonalności. Dla wszystkich myślących o państwie jako niezbędnym wehikule modernizacji – do których zalicza się wyżej podpisany – to kolejny powód do frustracji. Bo coraz trudniej uwierzyć, że jakimś następcom PiS uda się wyjść poza tyleż stary, co katastrofalny dylemat: dalej trzymać sklerotycznego Lewiatana pod respiratorem, czy na wolnym rynku sprzedać go na organy.
Popkiewicz: Polska Wunderwaffe przeciwko wiatrakom z Niemiec