Michał Sutowski podsumowuje 53. Konferencję Bezpieczeństwa w Monachium.
„Zniesienie kontroli granicznych między Polską a Niemcami było wielkim wyzwaniem, a ich przywrócenie byłoby katastrofą” – te słowa Wolfganga Schäuble z ostatniej konferencji w Monachium wyraźnie umknęły polskim mediom. A nie powinny. Bo i nie brzmiało to jak kombatanckie wspominki starego biurokraty (Schäuble był ministrem spraw wewnętrznych gdy Polska wchodziła do strefy Schengen w 2007 roku), ale coś między wyrzutem, a ostrzeżeniem: „urobiliśmy się dla was po łokcie, a wy to wszystko chcecie zepsuć”. Co prawda Martin Schulz, Daniel Cohn-Bendit czy Guy Verhofstadt mówili już polskiemu rządowi gorsze rzeczy i to wprost, nie aluzyjnie. Rzecz w tym, że żelazny Finanzminister to nie jest rycerz awangardy liberalnego europeizmu, tylko samo centrum polityczne chadeckich Niemiec.
Oczywiście można ministrowi Schäublemu odpowiedzieć, że kryzys UE przebiegłby łagodniej, gdyby tak pracowicie nie dorzynał Grecji wymuszając na niej kolejne cięcia budżetowe; podobnie minister Waszczykowski może ku uciesze połowy polskiego internetu „zaorywać” Fransa Timmermansa (i „być zaorywanym” ku uciesze połowy drugiej) w sprawie praworządności w Polsce – nie zmieni to faktu, że wielkie niewiadome („znane nieznane”, mówiąc Donaldem Rumsfeldem) europejskiej i atlantyckiej polityki, jakie ujawniły się w zeszły weekend w stolicy Bawarii, to dla nas sprawa być albo nie być. I nie dlatego bynajmniej, że (nie)zaorany Timmermans ma spore szanse zostać przewodniczącym Komisji Europejskiej jeszcze w tym półroczu, a to z kolei zwiększy szansę Tuska na brukselską reelekcję i Kaczyńskiego na wyłysienie z zawiści.
czytaj także
Wielkie niewiadome są trzy.
USA z czy bez Europy?
Ta kwestia zależy od całego mnóstwa czynników, na które Polska nie ma właściwie żadnego wpływu. Spory wpływ mają za to na nią CIA (impeachment?) i być może jakiś dobry terapeuta w Białym Domu.
Kierunek polityki zagranicznej USA nie jest rozstrzygnięty, przy czym z naszego punktu widzenia naturalnie korzystna jest „opcja McCaina”, czyli rezygnacja z zapowiadanego przez Trumpa unilateralizmu na rzecz dalszej współpracy z sojusznikami na bazie „cywilizacyjnej” (jak bardzo konstrukt „cywilizacji zachodniej” nie byłby skompromitowany). Zapewne największą rolę w rozstrzygnięciu ostatecznej linii Waszyngtonu odegrają tamtejsze służby, kompleks militarno-przemysłowy i kręgi gospodarcze. Europa może jednak wpłynąć na amerykański establishment, jeśli zdecyduje się uznać potrzebę wzmocnienia wysiłku obronnego. Nie tylko przez zwiększenie wydatków na zbrojenia, ale choćby przez pooling and sharing, czyli wzmacnianie potencjału wspólnego przez koordynację działań, łączenie zdolności operacyjnych, tworzenie wspólnych struktur dowodzenia, stacjonowanie europejskich armii na terytoriach sąsiadów, etc.
John McCain, ów „przyjaciel Polski” z Arizony, zapewne szczerze mówił na konferencji o wspólnocie zachodnich wartości, ale zakres zaangażowania Amerykanów w Europie, zwłaszcza za prezydentury Trumpa, nie będzie zależał od wartości, lecz od siły europejskich armii – a przede wszystkim niemieckiej. To ich łączny potencjał może przesunąć – na wschód bądź na zachód – granicę, za którą zaczną się te „polityczne realia”, z którymi kazał się liczyć amerykański sekretarz obrony James Mattis. Dość powszechnie interpretowano jego słowa jako aluzję do retoryki i poglądów Trumpa, ale równie dobrze mogło chodzić o Rosję jako konkurencyjny wobec UE czy Zachodu ośrodek siły i o granice jej strefy wpływów (nawet jeśli Mattis współpracę wojskową z Rosją na chwilę obecną wykluczył).
Europa jako wspólnota solidarna czy koncert mocarstw?
Na drugą niewiadomą, czyli spójność europejskiej wspólnoty wpływ mamy już całkiem spory. Minister Waszczykowski złagodził ostatnio ton – wyraża obawy w związku z ewentualnym zwycięstwem Marine Le Pen, a domagając się nieingerencji Komisji w wewnętrzne sprawy Polski przykrywa to postulatem Unii „elastycznej i solidarnej”.
Brzmi to nawet nieźle, choć jak celnie wskazuje Piotr Buras – na dłuższą metę im więcej elastyczności (tzn. prawa wyjścia bądź nieprzystąpienia do niechcianej przez dany kraj sfery integracji), tym trudniej o solidarność (czyli wzajemne ponoszenie ciężarów oraz równoważenie korzyści i kosztów członkostwa w różnych obszarach).
W perspektywie krótkiej temat bezpieczeństwa może jednak sprzyjać integracji i hamować tendencje odśrodkowe w UE – jeśli jakaś unia obronna z Niemcami w centrum, Wielką Brytanią i Skandynawią na skrzydłach, i z udziałem Polski powstanie, wówczas nacjonalistyczne pohukiwania Trumpa okażą się wolą boską czynioną rękami Tatarów. Być może też przejściowym spoiwem Unii Europejskiej do czasu, gdy jakaś głębsza reforma projektu integracyjnego okaże się możliwa.
czytaj także
Granice wpływów Europy/Zachodu, granice stref wpływów mocarstw
Zostaje niewiadoma trzecia – przebieg granicy strefy wpływów. Czy będzie to granica „wspólnoty europejskiej”, czy jedynego de facto zachodniego mocarstwa – Niemiec? Czy wytyczona zostanie na Odrze/Bugu, czy może – szczęśliwie dla nas – trochę dalej na wschód? I tutaj zaczynają się być może najpoważniejsze schody. Nawet dla Johna McCaine’a, dyżurnego przyjaciela Polski, który o Europie Środkowej wie dużo więcej niż to, że „to gdzieś tam, między Niemcami a Rosją”, praktyka polityczna Kaczyńskiego czy Orbana jest trudna do przełknięcia. Niełatwo będzie mu przekonać Kongres i sceptyczny amerykański establishment, że Polska i Węgry też należą do wspólnoty „szlachetnych ideałów – wolności, demokracji i rządów prawa”, skoro „rosnące uprzedzenia wobec imigrantów, uchodźców i mniejszości, zwłaszcza muzułmanów” stanowią dla McCaine’a problem nawet we własnym kraju.
Kierownictwo PiS liczyło zapewne, że wraz ze zwycięstwem Trumpa liberalne standardy polityczne zejdą z amerykańskiej agendy; kłopot polega na tym, że akurat z punktu widzenia Polski grozi to jakimś nieciekawym dealem zawartym z Rosją ponad naszymi głowami. A zwolennicy korzystnego dla nas kursu „powstrzymywania” Kremla mówią raczej językiem wspólnoty wartości (nawet jeśli w tle mają jakieś twarde interesy).
W Europie sprawa wygląda jeszcze gorzej. Monachijskie starcie Waszczykowskiego z Timmermansem i retoryczne wygibasy w korespondencji z Komisją Europejską to nie tylko kłopot dla naszych przyjaciół po tamtej stronie; to także amunicja dla naszych wrogów w UE, czyli zwolenników wysłania Europy Środkowej w kosmos (na wschód). Kontynuując swoją obecną politykę Prawo i Sprawiedliwość tylko stwarza Holendrom, Austriakom, a może i Francuzom pretekst, by o integracji, solidarności i „wspólnym europejskim domu” myśleli wyłącznie w kategoriach: „tak, ale w dobrym towarzystwie”.
Rosja bywa traktowana jak dyżurny straszak, który krytykom ekscesów „uniwersalistycznej” Ameryki zamknąć ma usta. Kłopot w tym, że wojna hybrydowa Kremla w Europie trwa w najlepsze: wszystko wskazuje na to, że Rosjanie próbowali obalić premiera Czarnogóry, by powstrzymać wstąpienie tego kraju do NATO; de facto uznali państwowość „ludowej republiki” Donbasu, honorując wydawane przez nią dokumenty, a dyslokację wojsk NATO sabotują metodami rodem z Breitbarta, czyli wypuszczając kaczki dziennikarskie o tym, jak „Niemcy w mundurach gwałcą łotewskie dziewczęta”. To jest kontekst konferencji w Monachium, na której ujawniły się głównie napięcia i wielkie znaki zapytania: o linię USA, o spójność UE i o granice przyszłej wspólnoty na kontynencie.
Na wiele z tych wszystkich napięć nie mamy wielkiego wpływu. A na znaki zapytania? Na pewno dobrze by było, żeby polski rząd z prezydentem nie dokładali do nich wątpliwości co do miejsca Polski na mapie liberalnej cywilizacji Europy.