We wrześniowym numerze Wysokich Obcasów Hanna Samson przyznaje, że prowadzi podwójne życie zawodowe. Literaturą zajmuje się dla przyjemności, na co dzień zarabia, jako terapeutka, bo z pisania książek nie może się utrzymać. Przy okazji nadmienia przytomnie, że problem nie dotyczy wyłącznie osób trudniących się piórem. Wspomina znajomego naukowca, który rzucił intratną pracę w korporacji i gotów jest przymierać głodem w zamian za spełnienie zawodowe. Na koniec stawia pytanie, czy powinna w tej sytuacji określać się mianem pisarki?
W tekście publikowanym na stronie Dziennika Opinii Eliza Szybowicz, podejmując dialog z Hanną Samson, przywołuje nazwiska kilku najwybitniejszych polskich literatów. Mamy znajdującego się w środku mainstreamu gabinetowego pisarza – Jerzego Pilcha, którego popularność przekłada się na podpisane umowy. Następni w kolejce to kontestatorzy – outsiderzy: Podsiadło i Karpowicz. Unikają zbytku i miejskiego zgiełku, zaszyci po polskich wsiach utrzymują się głównie dzięki stypendiom, nagrodom literackim i pisaniu felietonów. Do stereotypu pisarza indywidualisty – samotnika, świetnie pasuje też Andrzej Stasiuk. Ten jednak nie musi troszczyć się o sprawy materialne, bo należy do niego jedno z najlepszych wydawnictw w Polsce. Szybowicz nie ukrywa swoich wątpliwości co do postaw życiowych wyżej wymienionych panów. Ostrzega przed alienacją i oderwaniem od rzeczywistości, które mają znaczący i nie najlepszy wpływ na twórczość literacką. Na przeciwnym biegunie stawia kobiety: Olgę Tokarczuk i Sylwię Chutnik. Obie panie pochłania nieustanna ciekawość tego, co je otacza. Obie ciągle się uczą, pracują, przyglądają światu i ze świata czerpią natchnienie. Autorka dostrzega wartość pisarek zainteresowanych rzeczywistością, tę rzeczywistość rozumiejących i przekładających ją na literaturę. „Biorąc pod uwagę twórcze zamieszanie, jakie Tokarczuk i Chutnik wprowadzają do ustalonego repertuaru pisarskich ról, powiem Hannie Samson (…): alternatywa wszystko lub nic, być tylko pisarzem lub nie pisać wcale, jest fałszywa. Problem stanowi uznanie i jego finansowy odpowiednik” stwierdza na koniec – i trudno nie przyznać jej racji.
Tekst Szybowicz żywo mnie zainteresował, nie tylko dlatego, że dotyczy problemu, z jakim borykam się od kilku lat, próbując zarobić na życie i jednocześnie nie rezygnować z pisania książek. Eliza w sposób aluzyjny odsłania nieprzyjemne kulisy literackiego światka. Nie przypadkiem ustawia mężczyzn i kobiety po dwóch stronach barykady. Nie przypadkiem też w ostatnim zdaniu wspomina o uznaniu, którego ekwiwalent stanowią pieniądze. Kończąc czytać, miałam jednak uczucie, że czegoś bardzo istotnego zabrakło. Czegoś, co ma znaczenie nie tylko dla współczesnych pisarzy, ale dla wszystkich ludzi, którzy próbują zajmować się szeroko pojętą pracą twórczą w naszym kraju.
Autorka wymieniła pisarki i pisarzy znajdujących się w absolutnej czołówce. Żadna z tych osób nie ma większego problemu z zarobieniem na życie. Przy całym moim szacunku i sympatii dla Olgi Tokarczuk i Sylwii Chutnik, nie rozumiem, dlaczego one akurat powinny stanowić przykład godny naśladowania dla Hanny Samson? Olga Tokarczuk niewątpliwie i jak najbardziej słusznie została uznana jedną z najwybitniejszych polskich pisarek. Sylwia Chutnik stała się swego rodzaju symbolem kobiecości, ikoną nowoczesnego macierzyństwa. Jest znaną działaczką społeczną, założyła fundację, prowadzi programy telewizyjne, udziela wywiadów w poważnych pismach. Obie panie cenię bardzo wysoko. Obie jednak tkwią w niszach, do których udało im się dotrzeć dzięki ciężkiej pracy, wytrwałości, dzięki talentom i dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności. W niszach, w których ze zrozumiałych względów nie ma już miejsca dla innych. Polski świat literacki jest zatłoczony i cierpi na chroniczny brak pieniędzy, w tej sytuacji wygrywają jedynie ci uznani za absolutnie najlepszych. Dla pozostałych, tych po prostu dobrych, miejsca brak.
Zapewne ktoś zaraz wykrzyknie, że wcale nie martwię się Hanną Samson, tylko mówię o sobie. Racja. Przyznaję z podniesionym czołem. Bycie literatem drugiego sortu, który nie ma szans utrzymać się z tego, co pisze, stanowi nie lada wyzwanie, któremu nie każdy potrafi sprostać. Po trzech latach od wydania pierwszej książki uważam, że pisanie bardzo źle mi zrobiło. Na przemian czuję się sfrustrowana i niedoceniona albo beznadziejna, zrezygnowana i zniechęcona. I wiem, że na to wszystko znalazłaby się bardzo prosta rada: gdyby ktoś zechciał mi płacić za mój wysiłek, nie czułabym się taka zmiażdżona. Szybowicz ma rację mówiąc, że problem stanowi uznanie i jego finansowy odpowiednik – takie jest bowiem dodatkowe znaczenie pieniędzy w dzisiejszych czasach. Od półtora roku nie mogę znaleźć stałej pracy. Ciągle myślę, że gdybym była dobrą pisarką, wszystko wyglądałoby inaczej, a wygląda, jak wygląda, bo jestem kiepska. To ani zdrowy, ani mądry sposób podchodzenia do problemu, a jednak nie umiem mu się oprzeć.
Czy to, co właśnie powiedziałam, świadczy o chorobliwej, nadmiernie wybujałej ambicji? Być może. Prawdą jednak jest, że każda osoba trudniąca się piórem potrzebuje uznania, żeby móc dalej pracować. Tych, którzy mieli na tyle dużo wiary w siebie, żeby tworzyć całkowicie niezależnie, można zliczyć na palcach jednej reki, cofając się o całe stulecia w przeszłość. Uznanie wcale nie musi przybierać spektakularnej formy prestiżowej nagrody. W krajach takich jak Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone wydawnictwa podpisują umowy z pisarzami, których książki sprzedają się w nieco mniejszych nakładach, co stanowi nie tylko możliwe źródło dochodu, ale prosty i czytelny komunikat: doceniamy cię, masz grono czytelników, to, co robisz ma sens, rób więc to dalej.
Ktoś pewno od razu mi zarzuci, że mówię o krajach bogatych, o wielkich wydawnictwach, które mogą pozwolić sobie na zbytek. W Polsce stać nas jedynie na utrzymanie prawdziwych talentów, te mniejsze pomijamy, zwłaszcza że korzyść z nich niewielka. Czy jednak mamy rację? Od lat narzekamy, że polska literatura nie dostaje światowego poziomu. Brak tradycji, powtarzamy markotnie i bezradnie opuszczamy ręce. Nikt jednak nie umie wytłumaczyć, na czym ów brak tradycji właściwie polega. Być może problem nie tkwi w naszej przeszłości, ale w mentalności? Przed pisarzami stawiamy trudne do osiągnięcia cele: wszystko albo nic, wielki, samorodny talent albo miernota, na którą nie warto zwracać uwagi. Nie budujemy piramidy, po której stopniach można by się powoli wspinać i doskonalić rzemiosło. Powstaje ogromna, ziejącą pustką dziura, którą trzeba przeskoczyć, żeby dotrzeć na szczyt.
Zjawisko to dotyczy nie tylko pisarzy, ale wszystkich osób zajmujących się pracą twórczą. Nie przypadkiem Hanna Samson wspomniała o koledze naukowcu. Każdy, kto spróbował wstąpić na ścieżkę polskiej kariery akademickiej, wie doskonale, że liczą się tylko najlepsi, średni i dobrzy nie zasługują na żadne uznanie. Na studiach doktoranckich nie kształcimy, nie rozwijamy, ale wymagamy. Ci, którzy nie okażą się na samym początku wystarczająco zdolni albo niezwykle uparci, nie wytrzymują presji psychicznej i odchodzą. Właśnie w ten sposób podcinamy skrzydła próbującej wykluć się tradycji, podcinamy skrzydła szkołom, które mogłyby powstać, gdyby nie nasze przekonanie, że naukowcem albo artystą człowiek się rodzi, a cierpliwe polerowanie rzemiosła to drugorzędna kwestia, na którą nie warto zwracać uwagi. Bycie dobrym, a nawet bardzo dobrym to wstyd. W naszym kraju można być tylko najlepszym. Paradoksalnie, ustawianie poprzeczki tak wysoko obraca się przeciwko nam. Pomijając bardzo nieliczne wyjątki, ani literatura, ani sztuka, ani nauka polska nie mają żadnego znaczenia w skali światowej.
W pracy twórczej element uznania odgrywa zasadniczą rolę. Stanowi nagrodę, dla której wspinamy się po wysokich stopniach, prowadzących na szczyt. Na samej górze jest niewiele miejsca. Nie każdy zdoła tam dotrzeć. Teoretycznie istnieją jednak poziomy pośrednie, na których można odnaleźć wiele satysfakcji i motywacji do dalszej pracy. Żeby dorobić się dobrych tradycji literackich, musimy najpierw takie poziomy stworzyć. A stworzymy je, wypełniając dziurę, nie tylko finansową, ale przede wszystkim dziurę, która tkwi w naszym sposobie myślenia.
Hanna Samson jest dobrą pisarką, wydała dziesięć powieści, ma stałe grono czytelników, a jednak znajduje się poza maleńką niszą zarezerwowaną wyłącznie dla najlepszych. I to jest bardzo trudne do przełknięcia, bo poza tą niszą nie ma właściwie nic.