Od nowego roku cena przejazdu komunikacją miejską na terenie Warszawy wynosi 1 €, czyli, jak z dumą informuje nas ZTM, nadal zdecydowanie mniej niż w stolicach bogatych krajów Europy Zachodniej. W Paryżu na przykład bilet kosztuje 1,4 €, a w Berlinie aż 2,3 €. Różnica polega na tym, że warszawiacy zarabiają średnio cztery razy mniej niż berlińczycy albo paryżanie. Nie dość tego, jeśli kupić w Paryżu pakiet dziesięcioprzejazdowy, to koszt poruszania się po mieście wyniesie niemal dokładnie tyle, co w Warszawie. Fakt, że urzędnicy w ratuszu nie biorą pod uwagę wysokości zarobków mieszkańców, wydaje się dziwny. Jednak jeszcze dziwniejszym jest to, że samym warszawiakom nie przeszkadza horrendalny wzrost cen biletów.
Ratusz wymienia liczne powody, dla których podwyżek w żaden sposób nie dało się uniknąć. Znam te racjonalne tyrady na pamięć i robi mi się słabo, kiedy słucham ich po raz kolejny. Tę samą rozmowę przerabialiśmy już przy okazji prywatyzacji służby zdrowia albo cięć funduszy przeznaczonych na szkolnictwo i naukę. Tym razem odbywa się ona na mniejszą, lokalną skalę mojego miasta. Słyszę więc, że zdrożały ceny paliwa i energii, rozrastająca się sieć metra wymaga coraz większych nakładów, do użytku publicznego oddano sto nowoczesnych tramwajów, około trzystu autobusów i dwudziestu składów pociągów. Warszawa musi dopłacać do biletów, bo dochody z ich sprzedaży pokrywają niewiele ponad 30 procent wydatków.
Fakt, że nie ma na świecie miasta, w którym transport publiczny sam by się finansował i że do obowiązków gmin należy utrzymywanie cen biletów na rozsądnym poziomie, został oczywiście całkowicie pominięty. Nikt nie wspomina również o tym, że mamy gigantyczny problem ze stale rosnącą liczbą samochodów. Jednocześnie ze statystyk zebranych przez „DGP” wynika, iż każda podwyżka opłat łączy się ze zmniejszeniem liczby pasażerów. W 2008 roku radni Gdańska postanowili obniżyć dwukrotnie cenę biletu miesięcznego. W efekcie liczba osób korzystających z komunikacji wzrosła, a miasto zarobiło na tym posunięciu prawie 8 mln złotych. Tymczasem w stolicy w 2012 roku sprzedano o 10 mln mniej biletów niż w roku poprzednim. Tendencja spadkowa pogłębi się oczywiście w najbliższym czasie, co stawia pod znakiem zapytania sensowność inwestycji w parkingi „parkuj i jedź”, których tyle ostatnio wybudowano. Na ten temat nie padło jednak ani jedno słowo z ust Hanny Gronkiewicz-Waltz.
W zamian zostaliśmy uraczeni wywodem, z którego jasno wynika, że jeśli dodamy, pomnożymy i wyciągniemy procenty, to wyjdzie nam dziura w budżecie wysokości 120 mln złotych. Po przeprowadzeniu tych skomplikowanych kalkulacji Rada Miasta dumnie obwieściła, że w tym roku budżet będzie odpowiedzialny i ceny biletów pójdą w górę. Rozumiem, że odpowiedzialny z punktu widzenia urzędników ratusza, którzy do pracy dojeżdżają samochodami, słusznie więc zakładają, że eskapada autobusem bądź tramwajem stanowi zbędny luksus, za który powinniśmy więcej płacić.
Wszystko się zgadza, poza jednym drobiazgiem: w obecnej sytuacji jeżdżenie autobusem dla dużej części warszawiaków to naprawdę poważny wydatek. Na szczęście mnie akurat zdrowie dopisuje i mogę przestawić się na rower. Co prawda poranna droga do pracy poprzez śnieżne zaspy nie należy do przyjemnych, dwa razy poślizgnęłam się na oblodzonej ulicy i wjechałam pod samochód, ale zdążył zahamować i nic się nie stało. Poza tym jestem notorycznie przeziębiona, smarkam i kaszlę, ale nie mam gorączki i mogę dalej pedałować.
Pedałuję zatem, marznę i jestem wściekła. Nie tyko na politykę władz miasta, również na jego mieszkańców. Bo to, czy podwyżki biletów zostaną utrzymane, zależy w dużej mierze od nas samych. Wystarczy zebrać 15 tysięcy podpisów, żeby zmusić ratusz do ponownego rozpatrzenia decyzji. Tymczasem nie jesteśmy w stanie zorganizować się w tak prostej sprawie. Najwyraźniej wolimy płacić, niż wykonać minimalny wysiłek, wstąpić do kiosku w metrze i podpisać petycję.
Ktoś powie pewno, że żyjemy w biernym, niezdolnym do mobilizacji społeczeństwie. Nic bardziej błędnego! Organizować potrafimy się doskonale, zależy to tylko od celu, jaki nam przyświeca. W styczniu miały zostać zlikwidowane weekendowe kursy metra po godzinie dwudziestej czwartej i momentalnie powstały na Facebooku grupy protestacyjne zrzeszające w sumie kilkanaście tysięcy członków. Organizatorzy zapowiadali falę protestów, łącznie z imprezą mającą odbyć się na terenie podziemnej kolejki.
Czego jak czego, ale prawa do balangi i nocnych przejazdów po pijaku warszawiacy nie dadzą sobie odebrać! Władze miasta świetnie to zrozumiały i decyzja została natychmiast cofnięta.
Hanna Gronkiewicz-Waltz pochyliła się nad realnymi potrzebami mieszkańców i przywróciła nocne kursy. Groźba, że nieszczęśni uczestnicy sobotnich imprez będą zmuszani do powrotu do domu autobusem bądź taksówką, została zażegnana. Możemy spokojnie pić w weekendy i płacić absurdalne pieniądze za bilety.
W tej sytuacji chciałam wystąpić z nowatorskim wnioskiem zastąpienia obecnego hymnu Warszawy klasykiem Beastie Boys: