Nic o mnie nie ma w Google Street View, bo mam okna od podwórka i z ulicy ich nie widać. Muszę poczekać na Google Helicopter View. Ale tak naprawdę to marzy mi się Google Bedroom View. To by dopiero się działo na facebook. W końcu i tak Google jest w naszych domach i kieszeniach, więc nie dlaczego nie miałby dokumentować naszego życia intymnego? Skoro prywatne już dokumentuje. Chętnie bym sobie taki film obejrzał. I wcale nie trudno mi to sobie wyobrazić, ale nie o tym chciałem. Chciałem o „naćpanej hołocie”, bo przecież się do niej jakoś tam zaliczam. To ja naćpana hołota, co przed komputerem pije piwo i ogląda porno. Premier Miller pewnie by się tu zgodził z premierem Kaczyńskim.
Chciałem, ale Tomasz Piątek zabrał mi temat, więc pozostaje mi tylko powiedzieć, że gdyby premier Miller przed swoim wystąpieniem zapalił sobie blancika, to może nie byłby taki niemiły dla hołoty, do której w końcu jakoś tam ciągle sam również należy. Nie bez powodu w pierwszych akapitach biograficznej książki poświęconej baronowi SLD Ludwik Stomma pisze, że „Ktokolwiek był jednak w Żyrardowie wie, że na pewno nie jest to Kalifornia”. Poza niekłamaną poezją tych słów, jest to po prostu prawda. Niestety słowa, od których się rzeczona książka zaczyna („Dlaczego o Leszku Millerze? Bo to jest optymistyczna opowieść”), dawno już straciły na aktualności. I marnym pocieszeniem wydaje się fakt, że Żyrardów to wciąż nie Kalifornia.
Korzystając z okazji, chciałbym pozdrowić kolegów z Żyrardowa, a szczególnie Hałka, z którym w czasie weekendu w górach wymyśliliśmy agencję reklamową Burning Advertisement. W skrócie miałoby to polegać na tym, że wynajmowalibyśmy przestrzeń reklamową na tle płonących ludzi. (Płonących ludzi dostarczalibyśmy we własnym zakresie.) Wszyscy wiemy, jak dziś trudno przyciągnąć uwagę odbiorcy, a płonący żywcem ludzie są ciągle rzadką atrakcją. Wierzymy, że na tyle rzadką, że liczni reklamodawcy byliby zainteresowani naszą ofertą. Oczywiście z czasem, gdy płonący żywcem ludzie przestaliby być atrakcyjni, można by wymyślić jakieś inne sposoby przyciągnięcia publiczności. Np. łamanie kołem. Ale to dygresja.
W sumie to nic nie mam do agencji reklamowych. Robią, co muszą. Czasami nawet coś śmiesznego. Np. jest taka reklama, gdzie kobieta opowiada o swoim szefie, że jest ekstra. I koleżanka się dziwi. Twój szef jest ekstra? Od kiedy? Na co ta pierwsza odpowiada: Odkąd biorę Extra Spasminę. Tylko trochę się zdziwiłem, gdy się okazało, że reklamę wymyślił znajomy kolega poznański poeta na etacie w agencji. Właściwie to czysta poezja. Co nie zmienia, że ściema. Żaden wyciąg z melissy i kozłka lekarskiego nie ma szans z wkurwiającym szefem. Ale są na szczęście lepiej działające środki. Nie tylko heroina przychodzi pocztą.
Hobbystycznie interesując się narkotykami, gotów nawet jestem bronić tezy, że jeszcze nigdy ludzie nie brali ich tyle, co współcześnie. Nigdy zresztą nie było tylu narkotyków. Oraz tylu informacji na ich temat, co sprawia, że przy pewnej dawce instynktu samozachowawczego można ćpać zdrowo i bezpiecznie. Zresztą podstawową radą dla rekreacyjnych narkomanów jest zdrowy tryb życia. Gdy dbasz o swój organizm, narkotyki działają lepiej. Tu oczywiście zaczyna się pole popisu dla wszelkiej maści suplementów i medykamentów. Generalnie chemia to wspaniała nauka, biologia zresztą też i nie ma to jak sprawdzać, jak działają w praktyce, czyli we własnym ciele domorosłego naukowca. Przepraszam za te kilka słów zachęty do zgłębiania tajników nauki, ale nie mogę pozwolić, żeby „Gazeta Wyborcza” była lepsza w zachęcaniu do testowania możliwości globalizacji, niż „Krytyka Polityczna”.
Oczywiście u nas nigdy nie ukazałby się poradnik, jak zamawiać heroinę przez internet, bo jesteśmy jedynie za depenalizacją na własny użytek. Jednak kariera dilera musi nieść za sobą pewne ryzyko. Nie można przecież doprowadzić do sytuacji, gdy z usług Burning Advertisement korzystać będą kartele z Kolumbii. Hm. Ale czy już przypadkiem tego nie robią? Tylko ta agencja eventowa się chyba jakoś inaczej nazywa. War on Drugs? Chyba jakoś tak. Nie pamiętam w tej chwili. Ale robili fajne ambienty. I potrafią zadbać o product placement.
Z agencjami reklamowymi mam właściwie tylko jeden problem. Podobny jak z akwizytorami OFE. To znaczy taki, że nikt by nie zauważył, gdyby je wszystkie zamknąć. Nie wiem, czy wszyscy wiedzą, że od początku tego roku OFE nie mogą prowadzić akwizycji. W szczytowym okresie zajmowało się tym bodajże półtora miliona ludzi. Jeszcze pod koniec zeszłego roku było to kilkaset tysięcy osób. Z dnia na dzień zlikwidowali ich zawód. A czy ktoś widział jakiś protest w tej sprawie? Podobnie, gdyby zamknąć wszystkie agencje, nikt by się pewnie nawet nie zająknął. Przyjęłyby to równie pokornie jak dziś przyjmują propozycje reklamy środków na zatwardzenie. A o ile byłoby spokojniej? O ile piękniej? Paru celebrytów zarobiłoby trochę mniej kasiorki, ale większość po prostu mogłaby się zająć czymś pożytecznym.
To dosyć ciekawe. Bo już dziesiątki lat temu przewidywano, że przy tak zwiększającej się produktywności nie będzie pracy dla coraz większych mas ludzkich. A jakoś jest. To pracownicy agencji reklamowych, firm telekomunikacyjnych, akwizytorzy rzeczy, których nie potrzebujemy i innych usług. To nawet zabawne. Miliony ludzi zajętych tym, żeby przekonać innych ludzi, że ich produkt jest super, a inne to ściema. Zdecydowanie nie byłoby to tak zabawne, gdyby ludzie, których starają się przekonać, nie zajmowali się w życiu tym samym.