„W ocenie Prezydenta RP zgoda na bierność państwa w przypadkach, kiedy celem planowanych zgromadzeń w jednym miejscu jest manifestowanie sprzecznych poglądów, czego efektem bywa uliczna burda, jest nie do przyjęcia” – tłumaczy prezydencki sekretarz i trudno się z nim nie zgodzić. Zgoda na to, żeby ludzie manifestowali sprzeczne poglądy, to coś okropnego. Najlepiej, żeby ludzie w ogóle żadnych poglądów nie mieli. A jak koniecznie muszą je mieć, to przynajmniej powinni zachować je dla siebie.
Obawiam się jednak, że nowelizacja ustawy o zgromadzeniach publicznych tego problemu nie rozwiąże. Potrzebujemy bardziej radykalnego prawa. Nie tylko dlatego, że manifestowanie, czy nawet choćby okazywanie (pamiętamy wszyscy wpierdol za kolorowe sznurówki) sprzecznych poglądów może prowadzić do burd, ale tak po prostu. Tak to już jest, że posiadanie odmiennych spojrzeń na różne sprawy skończyć się może nie tylko na krzywych spojrzeniach czy złośliwych komentarzach w przestrzeni Internetu. Posiadanie sprzecznych poglądów grozi jeszcze innymi rzeczami. Np. frustracją, wewnętrznie pielęgnowaną agresją, poczuciem niemocy i rozbicia.
Wyobraźmy sobie np. dowolnego monarchistę albo maoistę. Jak ma on żyć w demokratycznej republice, gdy widzi całą jej degrengoladę? A przecież wystarczyłoby wprowadzić monarchię oświęconą/dyktaturę proletariatu (niepotrzebne skreślić). Czy nie żyłoby mu się lepiej i bezpieczniej, gdyby nie spotykał ludzi, którzy go uważają za świra, którego należałoby wyeliminować albo po prostu mu wrąbać zgodnie z popularnym hasłem: Raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę? To akurat monarchistów się nie tyczy, ale z pewnością są tacy, którzy im też chcieliby wpieprzyć. Pojawia się więc pytanie: Czy w demokratycznym państwie prawa powinniśmy na to pozwolić? Przecież w efekcie takiej burdy ucierpieć mogą też zwykli obywatele, którzy poglądów żadnych nie mają i nawet nie zamierzają ich posiadać. I to by było najgorsze.
Na szczęście jest na to rozwiązanie. Przecież wcale nie jest tak, że ludzie o różnych poglądach muszą się konfrontować. No może jest tak w programach Tomasza Lisa. (Których swoją drogą też chyba należałoby zakazać. Za każdym razem, gdy zaprasza Szczukę i Terlikowskiego, kończy się to burdą, w której cierpią normalni mieszkańcy, a gdzieś na świecie umiera mała panda.) Natomiast w życiu jest tak, że można swoich poglądów nie konfrontować. (Jeśli już się je ma, bo lepiej byłoby ich nie mieć.) Skoro możemy zabronić manifestowania sprzecznych poglądów, dlaczego nie zabronić mieszkania w tych samych dzielnicach ludziom o odmiennych zapatrywaniach na świat? Dzielnicach? Lepiej w tych samych miastach. Warszawa dla socjaldemokratów, Poznań dla korwinistów, Kraków dla konserwatystów, Bytom dla anarchistów, Wrocław dla ludzi bez poglądów. Mamy w Polsce dużo miast i kilka przesiedleń załatwiłoby sprawę. Już nigdy więcej ludzie o przeciwnych poglądach nie musieliby ich manifestować naprzeciwko siebie. Oczywiście wymagałoby to również wprowadzenia sztywniejszych granic. Np. korwinista nie może opuścić granic Wielkopolski bez wpłaty 10 tysięcy na Fundusz Przeciwko Burdom. A jeśli będzie swoje poglądy zbyt głośno manifestował na obcej ziemi, pieniądze przepadną.
Czyż nie byłoby wtedy o wiele bezpieczniej? Oszczędziłoby to nam wszystkim mnóstwa problemów. Panie prezydencie, dzięki tej nowelizacji świat będzie lepszy, a ludziom będzie żyło się dostatniej! Na co jeszcze czekamy?