Żeby kraj mógł się rozwijać, trzeba budować, a nie budowania zabraniać, prawda?
Dawno już nie było powodzi. Całe kilka lat. Co prawda powódź w 2010 była jedną z największych w Polsce: zginęło 25 osób, woda zalała około 554 tysięcy hektarów w 2157 miejscowościach, ewakuowano ponad 30 000 osób, kulminacja fali wezbraniowej na Wiśle była największa od 160 lat, a straty wyniosły ponad 10 mld złotych, ale to wszystko przecież było w zeszłym wieku. I do tego rządziła wtedy PO.
Teraz już na pewno nic takiego się nie wydarzy. W końcu z historii wiemy, że Bóg obiecał, że nie ześle już więcej potopu na ziemię. A przynajmniej nie za rządów PiS-u, partii, którą sam wybrał, aby czyniła sobie ziemię poddaną i chroniła Europę przed islamizacją i prokrastynacją. Musimy przynajmniej mieć nadzieję, że Bóg będzie dla nas łaskawy i powodzi nie będzie, bo znowelizowane pod koniec zeszłego roku przez PiS prawo wodne dopuszcza możliwość budowania na terenach szczególnie zagrożonych zalaniem, o ile zgodzi się na to samorząd.
Niektóre samorządy i pewni sprytni przedsiębiorcy oczywiście chętnie będą budować na terenach zagrożonych zalaniem, bo są to tereny świetnie ulokowane i prawie idealne pod nowe inwestycje.
Generalnie tak jest, że ludzie lubią budować sobie siedliska blisko wody, więc sporo budynków już i tak stoi na terenach zagrożonych. Dlaczego by więc nie budować tam kolejnych?
O tym, dlaczego lepiej by ich nie budować, przypominają nam co jakiś czas powodzie, zalewające nie tylko ścieżki rowerowe, ale też większe konstrukcje, czasami z mieszkańcami lub pracownicami w środku. Najwyraźniej jednak ktoś w PiS doszedł do wniosku, że za mało budynków zostało ostatnio zalanych i powinno ich być więcej.
Podczas dyskusji nad nowelizacją w senacie wiceminister środowiska Mariusz Gajda przekonywał, że przygotowane za setki milionów złotych mapy zagrożenia powodziowego szkodzą samorządom i blokują rozwój kraju. Ktoś mógłby powiedzieć, że skoro mapy są źle przygotowane, to może należałoby je przygotować dobrze. Ale przecież chodzi o rozwój kraju. A żeby kraj mógł się rozwijać, trzeba budować, a nie budowania zabraniać. Trudno się z wiceministrem środowiska nie zgodzić. Pamiętamy przecież, o czym pisała Naomi Klein w Doktrynie szoku. Dla jednych huragan to tragedia i groźba utraty dorobku życia, dla innych szansa na inwestycje i godziwy zarobek. Gdy woda zaleje trochę infrastruktury, trzeba będzie ją potem odbudowywać. Pieniążki będzie można zarobić. PKB będzie rosnąć, a ludziom będzie żyło się dostatniej. Przynajmniej niektórym.
Ostatecznie ludzie kupujący mieszkania od dewelopera, któremu udało się od samorządu uzyskać zgodę na budowę na terenie szczególnie podatnym na zalanie, nie muszą o tym wiedzieć.
Co prawda mogą sobie sprawdzić na stronie powodz.gov.pl, czy dany teren jest zagrożony powodzią, ale przecież wiceminister środowiska mówi, że mapy są źle przygotowane, więc chyba nie trzeba się tym za bardzo przejmować.
Oczywiście możemy mówić, że ludzie, którzy kupią mieszkania na terenach zagrożonych zalaniem, sami będę sobie winni. Ale jednak jestem pewien, że nie wszyscy sprawdzają, czy grozi im powódź. Niektórzy pewnie zakładają, że skoro plan zagospodarowania przestrzennego zezwala na budowę, to wszystko będzie OK. Tylko że od tego roku wcale nie mogą być tego pewni.
Jakby tego było mało, wprowadzona nowelizacja stwarza mechanizm nacisku na samorządy, aby wydawały zgodę na budowę na terenach zagrożonych. Jak tłumaczy Grzegorz Kubalski, prawnik i ekspert Związku Powiatów Polskich, uznaje się, że zakaz budowy na tych terenach zalewowych powoduje spadek ich wartości, a to z kolei może być przesłanką do domagania się od gminy odszkodowania. Łatwo możemy sobie wyobrazić cwanych przedsiębiorców, którym plany zagospodarowania przestrzennego nie pozwoliły budować na posiadanych przez nich ziemiach, pozywających samorządy.
PiS-owska nowelizacja Prawa wodnego jest jak szampon dwa w jednym. Z jednej strony zachęca samorządy do zgadzania się na budowanie na terenach szczególnie zagrożonych powodzią. Z drugiej sprawia, że samorządom, które na takich terenach budować nie będą chciały, grozić będą kary finansowe z powodu przegranych procesów. No i jeszcze pozwala zarobić sprytnym przedsiębiorcom. Jakby ktoś z państwa miał grunty, które w planach zagospodarowania przestrzennego oznaczone są jako szczególnie zagrożone zalaniem, to jest interes do zrobienia.
**Dziennik Opinii nr 39/2016 (1189)