Jarosław Gowin heroicznie przeszedł całą drogę mojego pokolenia. Stawał się tym bardziej katolicki, im bardziej rozpadała się wokół niego polityka świecka.
Jarosław Gowin heroicznie przeszedł całą drogę mojego pokolenia. Stawał się tym bardziej katolicki, im bardziej rozpadała się wokół niego polityka świecka. Tak jak wielu jego – i moich – rówieśników klęska świeckiego ruchu społecznego NSZZ „Solidarność”, a następnie klęska świeckich solidarnościowych elit pchnęła go w ramiona Kościoła. Nie potrafiąc budować silnego świeckiego państwa, bronić praw pracowniczych, sprawiedliwości społecznej, zrównoważonego rozwoju, nie potrafiąc politycznymi narzędziami łagodzić społecznego wykluczenia towarzyszącego polskiej transformacji (bez względu na to, jak ją oceniamy, społeczne wykluczenie było jej ceną, którą należało minimalizować, a polska świecka polityka nie była do tego zdolna), zaczął bronić praw zarodków i zygot.
Jako publicysta i inteligent nie obronił rządu Mazowieckiego, nie obronił rządu Suchockiej, nie obronił rządu koalicji AWS-UW (znam i rozumiem gorycz, jaka z tego wynika). Jako czynny już polityk nie obronił PO-PiS-u z jego obietnicą reformy państwa, nie obronił nawet Rokity przed Palikotem, którego jego polityczny lider Donald Tusk na jego oczach, w jego obecności, używał do osobistego upokarzania i politycznej likwidacji najbliższego Gowinowi polityka w PO. Jarosław Gowin obronił jedynie własne miejsce w Platformie, ale w Platformie będącej już karykaturą partii, do której kiedyś wchodził. Karykaturą w myśl kryteriów, które sam kiedyś wyznawał i, jak sądzę, nadal prywatnie wyznaje. Musi go skręcać (mnie skręca, a nie sądzę, by Gowin był mniej wrażliwy ode mnie), kiedy widzi w mediach zdziczałych i wykrzywionych ludzi „swojej” Platformy naprzeciwko swoich dawnych intelektualnych konserwatywnych mentorów – Legutki czy Krasnodębskiego – także coraz bardziej zdziczałych i wykrzywionych po stronie PiS-u.
Jako minister sprawiedliwości jest ministrem głośnym, ale słabym. Gdyby miał jakiekolwiek zadatki na ministra silnego, nie zostałby przez Donalda Tuska na stanowisko ministra powołany, ponieważ zgodnie z zasadą realizowaną po ostatnich wyborach bez żadnego wyjątku jedynym silnym politykiem w tym rządzie może być tylko jego premier. Tusk nie jest, jak to już wielokrotnie w moich dialektycznych felietonach powtarzałem, najgorszym jedynowładcą, jaki się w polskiej historii pojawił, ale kultury organizacji, zdolności instytucjonalnych, umiejętności budowania kapitału społecznego nie posiada tak samo, jak nie posiadali ich politycy – z Jarosławem Kaczyńskim na czele – których na swojej drodze pokonał.
Jako bardzo słaby minister sprawiedliwości Jarosław Gowin nie kontroluje ani sądownictwa, ani prokuratury. I to nie ponad kompetencje, które istotnie ma ograniczone poprzez zagwarantowaną ustrojowo niezależność prokuratury i sądownictwa. On nie kontroluje sądów i prokuratury nawet w wymiarze kompetencji mu pozostawionych. Jest bezsilny i nieobecny, kiedy na życzenie naszych amerykańskich mediów prokuratorzy urządzają amerykańskie spektakle medialne na każdy temat (patrz serial „mama małej Madzi” z jego barwnymi zwrotami prokuratorskiej akcji). Jest bezsilny i nieobecny, kiedy w polskiej prokuraturze po staremu dominują specjaliści od „aresztów wydobywczych” z czasów rządów SLD i PiS. Jest bezsilny i nieobecny wobec sądów, kiedy wydają orzeczenia sprzeczne i źle uzasadnione, a jedyne, w czym są konsekwentne, to obrona własnych sędziowskich przywilejów. Jego sztandarowa deregulacja już została pokonana przez taksówkarzy i przewodników turystycznych, wkrótce pokonają go wszyscy. Reformą sądownictwa zgodnie z wewnętrznym slangiem swojej partii nazywa likwidację sądów i prokuratur z powodu braku pieniędzy. Tak samo jego koledzy z MEN nazywają reformą szkolnictwa zamykanie szkół, co gwarantuje oszczędności państwu i samorządom, ale nie gwarantuje zmniejszania liczby uczniów w klasach czy podnoszenia jakości nauczania.
Poniósł każdą możliwą porażkę w polityce świeckiej, wobec tego – zgodnie z logiką znacznej części mojego pokolenia – jedyne, co mu pozostało, to polityczny katolicyzm, upolityczniona religia. Dlaczego jednak w Polsce czyszczenie własnego politycznego sumienia odbywa się zawsze poprzez odbieranie innym prawa do wyznawania ich światopoglądu, np. takiego, zgodnie z którym zygota czy zarodek nie są jednak człowiekiem? Zygota czy zarodek zawierają materiał genetyczny człowieka, ale materiał genetyczny człowieka nie jest człowiekiem. Europejskie świeckie ustawodawstwo bioetyczne pochyla się nad procedurami in vitro w obawie przed nieskrępowaną manipulacją materiałem genetycznym człowieka (czyli nieskrępowaną eugeniką), a nie w obronie milionów malusieńkich homunkulusów, które nie istnieją. Mrożenie krwi do transfuzji też zostanie w Polsce zakazane? Czemu polityczni katolicy nie mieliby usłyszeć krzyku bezbronnej tkanki, skoro słyszą krzyk bezbronnej zygoty i bezbronnego zarodka? Nie do śmiechu mi, bo za tą retoryką obrony życia przesuniętą już z poziomu paromiesięcznego embriona (decyzja o aborcji na tym etapie zaawansowanej ciąży jest moim zdaniem realnie tragiczna, tłumacząca nawet wybuch „kulturowych wojen”) na poziom jednokomórkowej zygoty czy kilkukomórkowego zarodka (żadnego tragizmu, wyłącznie walka o absolutne panowanie nad człowiekiem nie wyznającym twojego światopoglądu, twoich definicji) stoi faktyczna siła stanowienia prawa lub siła paraliżowania stanowienia prawa. Tymczasem za moją retoryką kryje się bezsilność kogoś, kto swoją publicystyką nie potrafi powstrzymać istniejącej dziś w polskim sejmie, ale także w polskich mediach „konserwatywnej większości” grającej najnowszym seksualnym nauczaniem Kościoła albo cynicznie, albo szczerze i żarliwie – antyliberalnie.
Kaczyński w zarodki nie wierzy, wierzy w politykę. Machiavelli o zarodkowej krucjacie Kaczyńskiego napisałby z szacunkiem (bez szacunku napisałby o zarodkowej krucjacie Gowina, bo nie lubił ludzi, którzy tak jak Gowin polityki próbują używać do czyszczenia sobie sumienia, zdecydowanie wolał takich jak Kaczyński, którzy za polityczną skuteczność gotowi są własnym sumieniem zapłacić). Zatem Machiavelli z zainteresowaniem patrzyłby na zarodkową krucjatę Kaczyńskiego nie dlatego, że wierzył w człowieczeństwo zarodków, ale dlatego, że wierzył w pewien rodzaj cynicznego politycznego warsztatu, który Kaczyński bez wątpienia posiada. Uczą się go także polityczni katolicy zajmujący coraz silniejszą pozycję w polskiej polityce i mediach. Kiedy nauczą się go liberałowie? Kiedy nauczy się go lewica? Kiedy nauczą się go zwolennicy rozdziału religii od państwa? Kiedy zaczną być politycznie skuteczni, a nie tylko zadowalać się swoją coraz bardziej bezsilną słusznością?
Jeśli się liberałowie, lewicowcy i zwolennicy rozdziału religii od państwa nie nauczą politycznej skuteczności, pozostanie już tylko sekularyzacja, bez wątpienia przyspieszona i zradykalizowana przez to jawne nadużywanie religii do najzupełniej świeckiego panowania jednego człowieka nad drugim. A kiedy polskie społeczeństwo się zsekularyzuje, tak jak zsekularyzowały się społeczeństwa brytyjskie, holenderskie, francuskie, a w istotnej części także „odwiecznie katolickie” społeczeństwa hiszpańskie, włoskie, irlandzkie, może się zdarzyć i tak, że ci, którym dzisiaj polityczni katolicy bez skrępowania narzucają swój światopogląd, zaczną bez skrępowania narzucać swój światopogląd politycznym katolikom. A nawet katolikom niepolitycznym, którzy staną się w ten sposób zakładnikiem i późną ofiarą błędu Gowina i politycznego warsztatu Kaczyńskiego.