Zacznę od cytatu z więcej niż ciekawego wywiadu z Danutą Wałęsą w „Gazecie Wyborczej”. „Niech pani pamięta, w jakich warunkach mąż był wychowywany. Jego ojciec zmarł, gdy miał dwa latka. Takie wydarzenia z dzieciństwa mają wpływ na całe życie. Potem przywykł do patriarchatu absolutnego. Nie sposób już tego zmienić, lepiej w ogóle nie wkraczać. Mąż w tym roku będzie miał 70 lat, to nie jest czas na zmiany. Jest zmęczony życiem, rozgoryczony. Doszedł do takiego momentu, że nie ma już bezpośredniego wpływu na to, co się w Polsce dzieje, polityka poszła w swoją stronę. Myślę, że czuje się też niedoceniony. A teraz jeszcze pewien pan nie chce przeprosić męża za to, że go nazwał współpracownikiem SB”.
Jak jednak uzgodnić ze sobą dwa dyskursy nie do uzgodnienia, oba wypełniające łamy resztek liberalnej prasy w tym kraju, która od dawna nie jest już moim przeciwnikiem, bywa raczej przedmiotem mego smutku z uwagi na jej narastającą słabość i brak logiki dochodzącego z jej łamów przekazu? Pierwszy, że polska transformacja po roku 1989 nie produkowała masowo społecznego wykluczenia będącego dzisiaj pokarmem prawicowego populizmu, że gdyby nie talent polityczny Jarosława Kaczyńskiego nie byłoby PiS-u, a gdyby nie wyspecjalizowany w mówieniu „prosto z mostu” Rafał Aleksander Ziemkiewicz – nie byłoby narodowców werbujących po klatkach schodowych blokowisk Radomia czy Łodzi. I drugi dyskurs, że realnie wykluczonym jest Lech Wałęsa, którego portret wyłaniający się ze świadectwa jego żony i niedawnego świadectwa jego syna istotnie pokazuje starego osamotnionego człowieka, który dzień spędza w polskim Internecie, a noc przy Radiu Maryja. Szukając tam i znajdując bez trudu pokarm dla narastającej w nim mizantropii, której wyrazem jest lęk przed ludźmi jeszcze słabszymi od niego, których jednak on uważa za zagrożenie dla siebie, swojego stylu życia i swoich wartości.
Skoro zatem Wałęsa czuje się wykluczony i reaguje jak wykluczony – wyżywając się na mniejszościach, okazując niechęć do liberalnego świata, który nie dał mu poczucia spokoju, bezpieczeństwa i sensu – to ile milionów ludzi, którzy nie dostali Nobla i nie byli prezydentami RP znajduje się w sytuacji bez porównania gorszej? Jeśli zajmujemy się – słusznie – wykluczeniem Wałęsy, próbujemy go – –słusznie publicznie terapeutyzować, to jak możemy twierdzić, że w Polsce nie ma wykluczonych społecznie milionów? I że być może część tej ludzkiej ceny transformacji była nie do uniknięcia, a część wynika może jednak z błędów transformacji – błędów bazy i błędów nadbudowy, błędów rezygnacji z polityki gospodarczej państwa i z osłon socjalnych oraz błędów rezygnacji z osłon symbolicznych, które zastąpiono zasadą symbolicznych uderzeń prewencyjnych?
Nie chcemy populistów u władzy – u władzy politycznej, u władzy medialnej? Odbierzmy im żerowisko. Ale jak to zrobić? Opiekując się bardziej naszymi rodzicami? Co to pomoże, kiedy nie możemy przejść na ich stronę, uznać, że geje wymagają leczenia, Żydzi chcą za dużo dla siebie, a Unia Europejska to „Pax Germanica” (ta formuła Anny Fotygi jest wyrażana przez „eurosceptyków” z pokolenia naszych rodziców i dziadków w dużo bardziej bezpośrednim języku). A przecież usłyszymy to samo zarówno od rodziców i dziadków, którzy słuchają Radia Maryja i głosują na Kaczyńskiego, bo byli w pierwszej „Solidarności”, jak też od rodziców i dziadków, którzy słuchają Radia Maryja i głosują na Kaczyńskiego, bo byli w PZPR. Zatem nasza bliskość będzie ich tylko rozwścieczać? A może jednak nie, może uda nam się spędzić z nimi choć jeden wieczór „nie rozmawiając o polityce”? Ale jak rozmawiać z nimi, nie wrzeszcząc na siebie wzajemnie ani nie ulegając moralnemu szantażowi ich realnego cierpienia – cierpienia ludzi, którym spod nóg usunął się wszelki twardy społeczny grunt? To dobre pytanie.
Z braku odpowiedzi wykręcę się formułą z poziomu kartezjańskiej „etyki tymczasowej”. Dopóki nie znajdziemy „metafizycznej” odpowiedzi, nie dać się wkręcać w spiralę moherów/lemingów, bo to jest żerowisko redaktora Ziomeckiego (który w 2007 roku pławił się w pogardzie dla moherów) i redaktora Mazurka (który dziś pławi się w pogardzie dla lemingów). Nie przedstawiać związkowców jako bandy „politykierów” (to sformułowanie zapamiętane przeze mnie z wczesnych miesięcy 1982 roku powróciło w obowiązującym dziś szeroko dyskursie neoliberalnym, i to właśnie w odniesieniu do akcji, które są czysto związkowe – protesty przeciwko umowom śmieciowym i zwolnieniom zbiorowym, nie traktowanie rosnącego bezrobocia jako „naturalnej ceny za wzrost efektywności przedsiębiorstw” – cyt. za Janusz Piechociński, niestety).
Obrońcy tezy, że Balcerowicz był wzorcowo wrażliwy społecznie, bo przecież w III RP pozostawiono powszechną służbę zdrowia i powszechny system ubezpieczeń społecznych („a mógł ubit’” – cyt. za dawnym dowcipem o tow. Dzierżyńskim), wiedzą doskonale, że nie mówią całej prawdy. Od czasu, jak sięga pamięć pokolenia wychowanego po roku 1989, nie mamy powszechnej i bezpłatnej (czyli utrzymywanej z naszych podatków) służby zdrowia, nie mamy powszechnego systemu ubezpieczeń społecznych. Mamy fasady, ruiny, w których przeżywają silni, mający pieniądze i dostęp do diagnostyki „poza powszechnym systemem”, a umierają niemający pieniędzy i czekający na diagnozę (nawet nie leczenie) „w powszechnym systemie”. Mamy też miliony ludzi, którzy zbyt długo nie płacili składek emerytalnych i długo jeszcze nie zapłacą, a milionerami na starość też już nie zostaną. Niech tutaj Gowin wystąpi w Sejmie krzycząc, że polska konstytucja (z zapisanymi w niej gwarancjami socjalnymi) znalazła się w niebezpieczeństwie. A, zapomniałem, przecież on jest „thatcherystą” i zagrożenia dla konstytucji widzi wyłącznie w możliwości legalizacji związków partnerskich. A likwidacja osłon i gwarancji socjalnych to dla niego element „deregulacji”, którą woli od europejskiego „socjalizmu”.
Warto bowiem jeszcze raz przypomnieć sobie, że Unia to także standardy socjalne, u nas nieprzestrzegane – jedne dlatego, że jesteśmy zbyt biedni (to jest nie do ominięcia albo do ominięcia bardzo powolnego), inne dlatego, że jesteśmy za bardzo społecznie zdziczali (to jest do ominięcia nieco może szybszego, bo wymaga zmian w naszej mentalności „polskich thatcherystów po komunizmie”, ludzi całkowicie i wielowymiarowo społecznie zdziczałych, tak bardzo rozczarowanych społecznym światem ludzi, że pozostał im już wyłącznie Bóg).
Polsce potrzebna jest silna polityczna lewica. Marksowskie terapie ludu są jednak lepsze od terapii o. Rydzyka, terapii na łamach tabloidów, a nawet terapii na łamach liberalnej prasy. To one doprowadziły kiedyś do powstania skutecznych związków zawodowych i skutecznej politycznej reprezentacji „wykluczonych”. To one doprowadziły do powstania w części Europy państwa socjalnego, którego resztek część Europy wciąż stara się bronić.