Tydzień wyborczy w Europie przyniósł zwrot na lewo. Zaczęło się od wyborów lokalnych w Wielkiej Brytanii, gdzie w Anglii i Walii Partia Pracy zdziesiątkowała Torysów i Liberalnych-Demokratów, a w Szkocji raczej komunitarystyczna i centrolewicowa niż nacjonalistyczna wedle znanych nam wzorów Narodowa Partia Szkocji poprawiła swój stan posiadania, co zwiększa jej szanse przed referendum na rzecz niepodległości (i większego zbliżenia z UE) Szkocji. We Francji Sarkozy nieznacznie przegrał plebiscyt, który sam od pięciu lat organizował pod hasłem: „kochasz mnie jako Napoleona IV, czy jako Napoleon IV cię wkurzam?”. Jego referendalna porażka dała prezydenturę Hollande’owi, który własnych politycznych zalet jeszcze nie pokazał. W Serbii obywatele przy wszystkich zastrzeżeniach wybrali Unię Europejską (i polityków, którzy ku niej zmierzają), a w Grecji nawet Unia Europejska nie wystarczyła jako środek dyscyplinujący.
Europejscy obywatele przyjmują te wyniki z mieszaniną entuzjazmu i zaniepokojenia. Europejskich technokratów te wyniki tylko niepokoją. Miałem ostatnio okazję rozmawiać z paroma spośród tych ostatnich (są to akurat technokraci europejscy funkcjonujący w polskiej polityce i metapolityce). I mimo całej mojej sympatii wobec nich (szczególnie na tle „populistów”, rozciągających się od Kaczyńskiego po Ziobrę, i „realistów” rozciągających się od Kowala po Rostowskiego), widzę pewien problem. Nawet oni zakochani są w cieniu i widmie thatcheryzmu, z którego chcieliby uczynić filozofię i ekonomię całej Unii Europejskiej, tyle że bez lękowego eurosceptycyzmu brytyjskich torysów. Eurotechnokraci woleliby zthatcheryzować Europejską Partię Ludową i Partię Europejskich Socjalistów. Kiedy się ich pyta: czy wolą Wielką Brytanię (thatcheryzm plus dezindustrializacja), czy Niemcy (schroederyzm jako cena za ocalenie niemieckiej „gospodarki realnej”), udają, że nie rozumieją pytania.
Ich jedyna odpowiedź na kryzys to większa dyscyplina monetarna, większa deregulacja rynku pracy, dłuższy czas pracy, słabsze związki zawodowe… Innymi słowy, rezygnacja z europejskiego projektu, który był projektem nie tylko Europy rynkowej, ale także Europy socjalnej. Przypomina mi to hasło „strategia lizbońska” w polskojęzycznej Wikipedii (zajrzyjcie sami). Klęska strategii lizbońskiej (tylko Skandynawowie i do pewnego stopnia Niemcy wprowadzili ją w życie, gdzie indziej nakłady na naukę i innowacyjność nadal znajdują się sporo poniżej 3 procent PKB) jest tam uznana za kompromitację samego projektu. A morał brzmi: zamiast dokonywać skomplikowanych „socjalistycznych” alokacji środków finansowych zderegulujmy rynek pracy, wydłużmy czas pracy, zlikwidujmy ubezpieczenia społeczne… jak Amerykanie. Temu morałowi trudno się dziwić, skoro przypisy do hasła „strategia lizbońska” w polskojęzycznej Wikipedii odsyłają nas do trzech artykułów w „Rzeczpospolitej”, w tym jednego felietonu Tomasza Wróblwskiego (droga lewico, zanim odzyskasz władzę w Polsce, odzyskaj przynajmniej Wikipedię).
Czasami mam wrażenie, że europejscy technokraci są już nieodwracalnie po stronie ludzi, którzy dorwali się do redagowania hasła „strategia lizbońska” na Wikipedii. Wielu z nich zapomniało, że kompetytywność europejskiej gospodarki na globalnym rynku to nie cel, ale środek, dzięki któremu być może (jako samodyscyplinujący się nieustannie apokaliptyk nie jestem wcale pewien, czy „kryształowy pałac” zdoła przetrwać parę przejściowych dekad albo parę przejściowych wieków globalizacji) uda się uratować europejskie państwo opiekuńcze, zanim globalizacja dotrze do etapu, w którym będzie wreszcie można pomyśleć o globalnym państwie opiekuńczym. Z kolei wielu populistów – szczególnie lewicowych – zapomina, że do celu, jakim jest ratowanie europejskiego państwa opiekuńczego, potrzebny jest środek w postaci kompetytywności Europy na globalnym wolnym rynku. Wzmocnienie lewicy w Europie mogłoby spowodować, że znów zaczniemy myśleć o kompetytywności gospodarczej jako o środku, a nie celu, czyli na sposób raczej Delorsa niż Balcerowicza.
Jeśli zaakceptować powyższe przedzałożenia, wyniki wyborów w Wielkiej Brytanii budzą we mnie absolutne zadowolenie, wyniki wyborów we Francji – zadowolenie relatywne, wyniki wyborów w Serbii – zadowolenie relatywne. Wyniki wyborów w Grecji – relatywny niepokój.
Zacznijmy od Zjednoczonego Królestwa. Cameron powinien upaść (wynik wyborów lokalnych powtórzony za dwa lata odsunie go od władzy), bo nie jest nawet liberałem czy konserwatystą, ale neokonem i neoliberałem. Jego rządy co prawda skutecznie obnażają bankructwo thatcheryzmu, ale jak długo można obnażać, kiedy Gowin, Winiecki, Rybiński… i tak nie dostrzegą nagości. Cameron istotnie przeprowadza imponujące cięcia socjalne, ale tylko po to, aby mniej więcej raz na kwartał oszczędzone w ten sposób pieniądze pakować w angielski system bankowy, co w żaden jednak sposób nie prowadzi do „odbicia” w brytyjskiej „gospodarce realnej”. Thatcheryzm „gospodarkę realną” w UK zlikwidował, ale jak się okazuje, nie jest w stanie bez niej funkcjonować. Jest jak symbiont, który za bardzo wyssał nosiciela, stając się bardzo krótkowzrocznym pasożytem.
Relatywne zadowolenie z wyników wyborów we Francji? Hollande był zawsze słabym liderem, jednak jego słabość może się teraz przełożyć na siłę instytucji europejskich, gdyż zamiast wypromować nowego Napoleona przy boku Carycy Merkel, wzmocniona francuska Partia Socjalistyczna zainwestuje w Komisję Europejską i inne narzędzia wspólnotowe. PS może też być dobrym partnerem dla socjaldemokratów niemieckich, którzy również nie mają dzisiaj spersonalizowanego przywództwa i dlatego także wolą ład instytucjonalny od nieładu produkowanego przez europejskich „samców alfa”.
Relatywne zadowolenie wyborami w Serbii bierze się stąd, że za przystąpieniem do UE opowiada się tam już nie tylko okcydentalistyczna centroprawica, ale także centrolewica nazywana w naszych mediach mechanicznie „prorosyjską”.
Niepokój grecki? Relatywny, bo Nowej Demokracji i PASOK-owi może jeszcze się udać wciągnąć do koalicji sojusz ugrupowań „lewicy demokratycznej” (akceptujący UE i strefę euro, ale nie akceptujący cięć). Za cenę ustępstw, które łatwiej dałoby się przenegocjować z parą Hollande-Merkel, niż wcześniej z parą Merkel-Sarkozy. Czyli nie tylko cięcia, ale także pieniądze na wyjście z recesji. Jeśli jednak rządu nie będzie zbyt długo albo nie będzie go nigdy, Grecja pozwoli się wypchnąć ze strefy euro. Poza tym nie lubię sytuacji, w której w jakimkolwiek kraju do parlamentu wchodzą neofaszyści. Nie należę do tych, co będą obalać Tuska razem z „wiarą Lecha”, bo jest im zupełnie obojętne w czyim towarzystwie „dokopywać liberałom”.
A reszta polityki minionego tygodnia? Reszta jest Smoleńskiem.