To nie strach przed Kaczyńskim mnie wpędza w depresję, ale totalna polityczna przewaga zupełnie dysfunkcjonalnej dla społeczeństwa i państwa prawicy.
W pierwszej turze wyborów prezydenckich w Warszawie zagłosowałem na Andrzeja Rozenka (wstępnie 2,1 proc. głosów), bo lubię tonąć w łodzi, którą sobie wybrałem. Mój kandydat przegrał jednak znacząco z Joanną Erbel (wstępnie 2,8 proc. głosów), więc całkowicie rozumiem Macieja Gdulę ogłaszającego jej wyborczy sukces. A jako loser centrowy (przez to racjonalny i kulturalny), a nie prawicowy (czyli spiskowy i chamski), chętnie przyłączam się do gratulacji.
A teraz trochę o prawicy, która te wybory naprawdę wygrała, czyli o PiS, PO i PSL. Zacznijmy od obozu władzy. Dowcip sezonu to najświeższe stwierdzenie Romana Giertycha, przyjmowanego coraz bardziej na kolanach nie tylko w marszu prezydenckim (gdzie szedł razem z tatą), ale też w prezydenckich mediach, że Platforma została w tych wyborach ukarana za swój wyjątkowo ostry skręt na lewo. Tę diagnozę wkrótce potwierdził profesor Radosław Markowski, który nie jest intelektualistą jakoś nadzwyczajnie twórczym, a że sporo chodzi po mediach, więc od czasu do czasu jest zmuszony powtórzyć to, co przed chwilą usłyszał, choćby od Giertycha.
To jednak trochę smutne, że kryteria centryzmu wyznacza dziś w Polsce wpływowa rodzina, która w polityce za lewactwo uważa nieznaczne choćby odchylenie od poglądów generała Franco w kierunku chadecji, a w religii nieznaczne choćby odchylenie od doktryny Opus Dei w kierunku chrześcijaństwa.
Ale to obóz władzy wybiera sobie ideowych sojuszników i adwokatów, a mnie nic do tego.
Tym razem Roman Giertych w swoim prawicowym lobbingu przekroczył jednak granicę prawdopodobieństwa. W rzeczywistości Platforma nie jest lewicowa. Dodajmy, gwoli uczciwości, że nie jest też prawicowa czy klerykalna z fanatyzmu, a wyłącznie z pragmatyzmu. W lewicowym społeczeństwie ci ludzie byliby nieco bardziej na lewo, a w liberalnym głosiliby bardziej wolnościowe doktryny, może nawet z ulgą. Ponieważ jednak nie potrafiliśmy im jako społeczeństwo tego komfortu zapewnić, są pragmatycznie prawicowi i pragmatycznie klerykalni.
Ten brak fanatyzmu lub choćby ideowej wyrazistości nie przeszkadzał zresztą Platformie wygrywać w tym kraju wyborów, szczególnie za Tuska. Jednak model sukcesji całkowicie wymyślony przez byłego premiera (może przy efektywnej współpracy Ostachowicza, Sienkiewicza i Grasia), czyli symulakryczne silne przywództwo premier Ewy Kopacz, nie zdał pierwszego z trzech egzaminów roku wyborczego. Przypominam: zwycięstwo lub remis Platformy w wyborach samorządowych miały potwierdzić przywództwo Kopacz, choćby wizerunkowe, i przeprowadzić obóz władzy przez rok wyborczy całkiem suchą stopą. Jednak nie ma remisu, jest wynik dziwaczny. PO z PSL-em zachowują władzę na wszystkich szczeblach samorządowej drabiny, jednak Platforma z PiS-em w partyjnych wyborach do sejmików samorządowych przegrała. Czterema punktami, czyli dość wysoko. Przynajmniej w sondażu, a wyników oficjalnych długo jeszcze nie poznamy. Dzięki niekompetencji PKW, co też nie jest sukcesem państwa od prawie ośmiu lat rządzonego przez PO i od ponad czterech lat mającego także prezydenta z Platformy.
Dlaczego sukcesja zaprojektowana przez Tuska nie zdała swojego pierwszego wyborczego egzaminu?
Obóz władzy przetrwał tę sukcesję w jako takiej jedności, jednak okazuje się, że wymuszone uśmiechy i podania ręki na szczeblu centralnym ukryły konflikty, które wobec braku silnego przywództwa sparaliżowały Platformę na dole. Choćby w Jeleniej Górze druga tura będzie starciem kandydata Schetyny (ma przewagę) z kandydatem Dutkiewicza. Tylko ten drugi dostał oficjalne poparcie PO, choć ten pierwszy jest także członkiem Platformy, a w dodatku jej wieloletnim liderem w regionie. W wielu miejscach tak było. Cała dolnośląska Platforma jest sparaliżowana wojną pomiędzy kreaturą Tuska Jackiem Protasiewiczem (pojęcie „kreatura” to nic obraźliwego, nawiązuję tu raczej do genialnego dzieła Mary Shelley Frankenstein albo współczesny Prometeusz, 1818), a nieustannie powstającym z kolan Grzegorzem Schetyną. Ta wojna kosztowała Platformę procent czy dwa, o które będą się pewnie różnić ostateczne wyniki PO i PiS w wyborach do sejmików wojewódzkich w całym kraju. I albo tę wojnę Ewa Kopacz (może z niewielką pomocą Donalda) zdoła jakoś zakończyć, albo uderzy ona w Platformę z całą siłą, w całym roku wyborczym. Tak mocno, że już PSL tych dziur nie załata.
PiS z kolei wygrał z PO, ale przegrał z koalicją, i to sromotnie. Nadal nie będzie rządził w przytłaczającej większości województw. Nadal nie będzie rządził w żadnym z większych miast. Radom, którym PiS rządzi, okazał się jedynym miastem w skali całej Polski, gdzie Platforma znacznie zwiększyła swój stan posiadania. Zarówno w radzie miasta, jak też mierzony poparciem kandydata PO, który przeszedł do drugiej tury z niewielką stratą do urzędującego prezydenta z PiS.
Cóż, dla PiS-u rządzenie jest tradycyjnie największym wrogiem, zagrożeniem dla wizerunku, siły, a nawet samego istnienia tej partii.
Kaczyński przekonał się o tym w latach 2006-2007, zatem dalsze nieposiadanie władzy w prawie wszystkich województwach, w prawie wszystkich miastach i na szczeblu centralnym wcale nie spędza mu snu z powiek, raczej przynosi ulgę.
Ewa Kopacz poszła do tych wyborów pod hasłem „nie różnimy się”, „nie ma między Polakami różnic”. Powtarzała to w każdym ze swoich spotów i swoich wystąpień. Ja, po tym jak zobaczyłem po roku 2005 „różnicę” pomiędzy Tuskiem i Kaczyńskim, między PiS i PO, w głębszy sens żadnego sarmackiego konfliktu także już nie wierzę. Ale poza konfliktami sarmackimi („modernizowanymi” jedynie przez PR) politykę można przecież i należy budować na precyzyjnie wyartykułowanych różnicach ideowych i konkretnych różnicach praktycznych (już słyszę śmiech Underwooda i Ostachowicza). Ewa Kopacz takich różnic wyartykułować na razie nie umie. Jej PR-owcy też nie. Zatem elektorat PO pozostał w znacznej części w domu, bo po co się wysilać, kiedy „nie ma między nami różnic”. No chyba że takie jak pomiędzy Schetyną i Protasiewiczem, ale dla takich różnic też nie ryzykuje się przewiania albo zamoczenia.
Podczas gdy elektorat PO nie ruszał się z domu, „bo nie było różnicy”, elektorat PiS-u poszedł głosować w obronie Kościoła przed prześladowaniem, w obronie polskości przed Unią, w obronie płci naszych maluchów przed dżender, w obronie jagiellońskiej polityki wschodniej Lecha Kaczyńskiego (wiecznie żywy) przed polityką białej flagi Sikorskiego i Tuska… Prawda, że to są powody, aby z domu wyjść?
Janusz Piechociński okazał się Ewą Kopacz, ale bardziej skuteczną. On też nie stawiał na spory ideowe, ale przynajmniej bardziej wyraziście obsłużył interesy grupowe. I naprawdę nie mówię tu o korupcji, ale o rolnikach, którzy na PSL zagłosowali mimo propagandy wielu biskupów i proboszczów zachęcających ich do głosowania bardziej na prawo.
Lewicę, a nawet liberalne centrum, trzeba będzie po tych wyborach, jak zwykle, budować od nowa. Nie wiem, czy z ruchów miejskich, bo przynajmniej w Warszawie od ruchów miejskich lewicowych czy liberalnych nieporównanie większy sukces odniosły ruchy ambitne – czyli obsługujące ambicje Piotra Guziała i Jana Śpiewaka. Guział za cztery lata chce być prezydentem Warszawy, a Śpiewak za cztery lata chce być burmistrzem Śródmieścia. Może mu się to uda nawet szybciej, z PiS-em albo z PO. Ale to się na żadne idee jeszcze nie przekłada, co potwierdza zarówno zaskakująco niejednolity skład obu tych formacji, jak też dotychczasowe zachowania liderów. Ja bonapartyzm Palikota też znosiłem bez entuzjazmu. I tylko dlatego, że miał obsługiwać liberalno-lewicowe idee. A w dodatku furiacko zaangażował się w propagandę proeuropejską i promocję świeckości. Guział i Śpiewak z mojego punktu widzenia takich zalet nie mają w ogóle. Hegel nazywał Napoleona „rozumem na koniu”. W Polsce zaakceptowałbym rozum choćby i na ośle. W przypadku Palikota strzępy tego rozumu na ośle widziałem. W przypadku Guziała i Śpiewaka na osłach podróżuje wyłącznie ich rozbudzone ponad miarę ego. Czy praktyczna polityka w samorządzie miejskim uczyni z nich kiedyś polityków mających także poglądy, a nie wyłącznie osobiste ambicje?
No i pozostaje jeszcze SLD. Tu najciekawszym politycznie zjawiskiem wciąż jest Częstochowa. W innych miastach kandydaci głośno albo po cichu przyznający się do Sojuszu startowali z programem i wizerunkiem nie mniej prawicowym niż PO czy PSL, choć mniej prawicowym niż PiS. Tymczasem SLD-owski prezydent „świętego miasta” (parafraza za Muniek Staszczyk z piosenki King) Krzysztof Matyjaszczyk do drugiej tury startuje z bardzo mocnej pozycji. Pomimo zjednoczenia się przeciwko niemu całej prawicy i całego Kościoła, które panowanie lewicy w Częstochowie uważają za potwarz. W dodatku startuje z programem niebanalnym i budzącym nadzieję. Ciekawe połączenie odrzucenia polityki historycznej ludzi walczących z „realnym socjalizmem” dopiero w ćwierć wieku po tym, jak go geopolityka zabiła (na dzisiejszej polskiej prawicy jest bardzo wielu takich bohaterów), jednak bez nadmiaru PRL-owskiej nostalgii. Obrona świeckości polityki miejskiej, ale bez antyklerykalnych fajerwerków, których pewnie nawet sami SLD-wcy dziś by nie wytrzymali, nie mówiąc już o ich elektoracie. In vitro zdefiniowane i rozwiązane nie jako hasło wojny kulturowej, ale jako problem społeczny (na tym rozwiązaniu próbował się wzorować nawet Donald Tusk).
Ten „ruch miejski” młodego SLD w Częstochowie podoba mi się bardziej niż ruchy miejskie Śpiewaka i Guziała. Ale Częstochowa to jak zwykle nie cała Rzeczpospolita, po której nadal krążą prawicowi Szwedzi. Niszcząc wszystko, co im wpadnie w ręce. Wszystko co jeszcze świeckie (nie jest tego wiele), wszystko, co jeszcze nie traktuje Unii Europejskiej jako okupanta, a wyjazdów do Europy jako okazji do drobnych kradzieży. PiS niszczy świeckość i europejską politykę w połowie z fanatyzmu, a w połowie z cynizmu. PO pozostawia je bez obrony z oportunizmu, który nazywa pragmatyzmem. Ta „różnica” sprawia, że we wszystkich drugich turach będę głosował na kandydatów PO, dopóki nie zamelduję się w Słupsku, gdzie do drugiej tury wszedł Robert Biedroń.
Ale z każdego innego punktu widzenia Ewa Kopacz ma rację, to faktycznie zbyt mała różnica, żeby się podniecać.
Zatem nie strach przed Kaczyńskim mnie wkurza lub wpędza w depresję (w zależności od tego, czy akurat jestem up czy down), ale tak totalna polityczna przewaga zupełnie dysfunkcjonalnej dla tego społeczeństwa i państwa prawicy – kulturowej, gospodarczej, parareligijnej. Nawet jeśli najwięcej jest jej właśnie w PiS-ie, a nieco mniej, ale i tak za dużo, w PO i PSL.
Czytaj komentarze powyborcze Dziennika Opinii:
Kinga Dunin: Może nie mamy racji
Maciej Gdula, Patriarchowie są zmęczeni
Jakub Dymek, Wybory niegłosujących
I oglądaj zdjęcia Marcina Kalińskiego: