Ćwiczyłem już moją nową zasadę „zero hejtingu” na Robercie Gwiazdowskim i Tomaszu Wróblewskim, dziś spróbuję poćwiczyć ją na Wojciechu Orlińskim. Jest to dla mnie o tyle przyjemniejsze, że szczerze doceniam kompetencje Orlińskiego w obszarze tak bliskiej mi popkultury, a kompetencji Gwiazdowskiego i Wróblewskiego w tym obszarze nie dostrzegam wcale.
Konsorcjum mające zbudować autostradę A2 powstało w 1991 roku, w tym samym czasie powstały podobnie konsorcja, też skupiające elitę polskiego biznesu obiecującą obywatelom i państwu budowę autostrad A1 i A4 w terminach, których nigdy nie udało się im niestety dotrzymać.
Pierwszy odcinek budowanej przez siebie autostrady A2 konsorcjum oddało w 2004 roku, ale liczył on zaledwie 50 km. Kolejny, już naprawdę długi, bo liczący 103 kilometry, ukończono w 2006 roku, a więc 2 lata po wejściu Polski do UE i mniej więcej sześć lat po tym, jak do Polski zaczęła docierać pierwsza fala środków unijnych, które otrzymywaliśmy już jako kandydat do członkostwa w UE. Po stronie państwa też nie było pośpiechu, żeby elitę polskiego biznesu w jej działaniach wspierać. Pierwszą ustawę autostradową uchwalono w 1994 roku, a pierwszy proces koncesyjny rozstrzygnięto w 1997 roku (tu wyjątkowo serdecznie dziękuję Wojciechowi Orlińskiemu za wychwycenie poważnego błędu, jaki popełniłem w poprzednim moim felietonie). Zatem 150 naprawdę nowych kilometrów autostrady A2, prowadzących wówczas jeszcze znikąd do nikąd, otrzymaliśmy 17 lat od momentu powstania III RP, 15 lat od momentu zawiązania się konsorcjum i 9 lat od rozstrzygnięcia procesu koncesyjnego na zbudowanie przez elitę polskiego biznesu przy udziale całej potęgi odrodzonego polskiego państwa pierwszego nowego odcinka autostrady A2.
Nie jest to szybko, ale kiedy minister Jerzy Polaczek – fakt, że bardzo niechętnie i pod wyraźnym naciskiem Jarosława Kaczyńskiego – spróbował elicie polskiego biznesu budowę autostrad odebrać, skończyło się to tylko sparaliżowaniem budowy autostrad w Polsce na ponad dwa lata, ponieważ tak jak w paru innych dziedzinach, także w tej ekipa Kaczyńskiego i Polaczka nie potrafiła zaproponować dla elity polskiego biznesu żadnej skutecznej alternatywy.
III RP w 22 lata od momentu swego powstania nie jest w stanie ukończyć żadnego ze swych kluczowych projektów infrastrukturalnych nawet dysponując miliardami euro środków unijnych. Jednak bez środków unijnych III RP nie zdołałaby tych projektów choćby i rozpocząć. To nie jest „kacza propaganda”, to prawda. Przyczyna tej prawdy leży zarówno w tym, że okres PRL-u nasze społeczeństwo i państwo kończyły w stanie głębokiej zapaści, z której nie wychodzi się szybko, jak też, być może (warto tę dyskusję prowadzić, warto na nią pozwolić), w tym, że terapia szokowa plus dezindustrializacja miały wiele zalet, ale miały też jedną poważną wadę, bez unijnych środków i impulsu modernizacyjnego wynikającego z integracji lub choćby jej mirażu nie potrafiły obudzić tego państwa do życia.
Ja osobiście, z perspektywy minionych 22 lat, od Balcerowicza sauté wolałbym Balcerowicza podpartego Hausnerem albo przez Hausnera w ogóle zastąpionego (ale natychmiast wycofuję się z tak nieprzyjemnie konfliktogennego sformułowania, gdyż po co walczyć ze sobą politycznie, kiedy się można wzajemnie ubogacać), tak jak wolałbym dyscyplinę budżetową bez dezindustrializacji od dyscypliny budżetowej plus dezindustrializacji. Ponieważ szczęśliwie Niemcy przeprowadziły u siebie – w epoce Schroedera – reformę rynku pracy i reformę finansów publicznych bez forsownej dezindustrializacji (a więc raczej wedle formuły Hausnera niż Balcerowicza), wobec tego Polska wraz ze sporą częścią Europy także ma szansę na zachowanie pewnych elementów „gospodarki realnej”, choćby jako kooperant gospodarki niemieckiej. Gdyby Niemcy poszły brytyjską drogą forsownego thatcheryzmu, moglibyśmy w Europie zachować resztki „gospodarki realnej” już wyłącznie jako ewentualny kooperant Indii albo Chin. Szczęśliwie, nie każdy na kontynencie europejskim był przez ostatnich parę dekad wierzącym thatcherystą.
Zagłuszając krzykiem próby dyskusji nad błędami popełnionymi – być może – w pierwszym okresie transformacji ustrojowej, będziemy nadal musieli utrzymywać, że lud smoleński wyskoczył z głowy Kaczyńskiego jak Atena z głowy Zeusa. A jeśli już udamy się w krainę mitu, to następnie ten mityczny byt, jakim jest lud smoleński, mitycznie będziemy obsługiwać. W poniedziałek go obrażając, we wtorek się nad nim litując, w środę obrażając, litując się w czwartek, w piątek obrażając, a w weekend składając mu ofiary z ludzi.
Dla mnie podstawową (o ile nie jedyną) legitymizacją III RP jest jej „zapadnickie”, okcydentalistyczne dzieło w postaci wprowadzenia Polski do Unii Europejskiej i NATO. Podstawową (o ile nie jedyną) legitymizacją III RP są unijne transfery, a także impuls rozwojowy i modernizacyjny, który przyszedł z zewnątrz, tak jak do człowieka, u którego nastąpiło zatrzymanie pracy serca, z zewnątrz przychodzi silny impuls elektryczny, który czasem – choć nie zawsze – to serce ponownie ożywia. Prawdziwości mego przekonania dowodzą nieustające modlitwy Kaczyńskiego, Rydzyka, Dorna, Ziobry i innych o rozpad strefy euro i o osłabienie, o ile nie rozpad UE. Wiedzą bowiem, że wówczas także legitymizacja III RP się załamie, a oni przejmą swoją ulubioną „suwerenną władzę” choćby nad kupą śmieci, bo polskiego państwa już wtedy nie będzie w ogóle, nawet tak słabego jak dzisiaj.
Zgadzam się, kiedy Sikorski mówi, że ratowanie strefy euro i Unii, a także udział Polski w dalszej integracji ekonomicznej i politycznej naszego kontynentu jest „polską racją stanu”. Jako niepoprawny radykał dodam, że racją życiową ludzi mieszkających w Polsce jest udział polskich elit politycznych w procesie budowy Europy federalnej, bo tylko federalizacja Europy może Polaków uratować przed ich własnym barbarzyństwem, tak samo zresztą, jak przed ich własnym barbarzyństwem może ona uratować Litwinów, Węgrów, Niemców, Francuzów i Brytyjczyków – jeśli ci ostatni tylko na to pozwolą.
Mazowieckim, Wałęsą, Urbanem, Michnikiem, Millerem, Kwaśniewskim, Tuskiem – szczególnie po doświadczeniach z posmoleńskimi Kaczyńskim, Dornem, Ziobrą, Ziemkiewiczem, Wildsteinem i braćmi Karnowskimi – będę się zachwycał przede wszystkim za to, że kiedy przyszło co do czego okazywali się jednak twardymi, bezkompromisowymi okcydentalistami (co wcale zresztą nie zakłada „chodzenia na Moskwę”, a już szczególnie w kaftanie bezpieczeństwa). I szczerze mówiąc, za nic innego zachwycać się nimi nie potrafię. Ale ja nie mam wielkich wymagań, żeby się ludźmi zachwycać, tak szybko odchodzą z czynnej polityki (parafraza za Jan Twardowski, kapłan, poeta, 1915–2006).