Cezary Michalski

Witalizm na peryferiach

Dla bezsilnych świat ma dziś tylko pozory siły.

jestem nikim a ty kim
czy także jesteś nikim
to znaczy byłaby z nas para
i to by się rozniosło zaraz więc milcz…

jak ponuro stać się kimś
żaba co publicznie
skrzeczy w czerwcu chce się żyć
bagnu zebranemu licznie

„I’m nobody! Who are you?”
Emily Dickinson spolszczona przez Macieja Maleńczuka

Zawsze po 10 kwietnia w mojej dwubiegunówce popadam w „fazę zakrytego oblicza” (cyt. za Sabbataj Cwi). Na poziom profesora Bronisława Łagowskiego, który ludem gardzi (no, żeby nie przesadzić, raczej lud uważa za dzieci, ale za dziećmi też nie przepada). I uważa, że wyłącznie elity (w jego języku „dorośli”, „dojrzali”), jeśli są skuteczne, ratują lud przed zrobieniem sobie krzywdy, a jeśli są nieskuteczne (polskie, przez sporą część naszej historii), nie ratują. I powinny zostać przez trybunał historii skazane. Łagowski spędził całe życie w PZPR-ze, stał się jako umysł, typ myślenia, typ diagnozy społecznej, a nawet typ społecznej praktyki… reprezentatywny dla elit PRL-u, które im bardziej przestawały mordować i bredzić, tym bardziej stawały się faktycznie konserwatywne, więc kolesiom i koleżankom z coraz większą dumą deklarującym swoją nostalgię za PRL-em i jego „prześnionymi” emancypacyjnymi osiągnięciami radziłbym sprawdzić, za czym faktycznie odczuwają nostalgię, bo ja przynajmniej staram się wiedzieć, za czym mnie faktycznie czasami nostalgia ogarnia, a za czym nostalgię odrzucam.

Dopiero jak od 10 kwietnia mija parę tygodni, miesięcy, zaczynam znowu wznosić się do „fazy iluminacji” (cyt. ponownie za Sabbataj Cwi), znów zaczynając medytować ostrożnie nad zdaniem młodego Hegla (i jego młodych niemieckich przyjaciół) wyrażającym nadzieję, bez precyzowania jednak horyzontu czasowego tego mesjańskiego wydarzenia, iż „lud stanie się rozumnym” (apokatastasis, tikkun olam, królestwo wolności…). Potem jednak znowu przychodzi to nowe święto naszego polskiego „roku świętego”. I znowu dopada mnie „faza zakrytego oblicza”, zupełnie prymarny konserwatyzm marzący tylko („tylko”? w Polsce? ha!) o pokoju społecznym, dobrobycie i prawie.

Teraz jestem najniżej. Dręczy mnie zatem takie oto zagadnienie. Jeśli prawdą jest stara „okołowitalistyczna” intuicja Freuda, że „każdy organizm chce umrzeć na swój własny sposób” (to uroszczenie nie do końca możliwe i nie do końca niemożliwe, William Blake czy Emily Dickinson umierają na swój własny sposób w nieco większym stopniu niż filolog z Warszawy czy Krakowa piszący o Blake’u, Dickinson, a nawet o Andrzeju Sosnowskim), w takim razie,

jak zachować złudzenie podmiotowości u wspólnot peryferyjnych, u elit tych wspólnot, u studentów i doktorantów humanistyki tych wspólnot (a także u krytyków teatralnych i plastycznych tych wspólnot)?

W celu zachowania pokoju, prawa, dobrobytu, bezpieczeństwa całości (nie ma bowiem większego zagrożenia dla porządku społecznego niż tłumy humanistów błądzące po ulicach i placach w poszukiwaniu podmiotowości i partycypacji). W celu zachowania pokoju społecznego będącego podstawowym warunkiem rozwoju i emancypacji grup i jednostek (im słabszych, tym bardziej zależnych od pokoju społecznego będącego warunkiem ich rozwoju, emancypacji, a nawet przeżycia – w bolszewickiej, nazistowskiej, każdej wojnie domowej pierwsi ginęli chorzy, słabi, dzieci, kobiety, starcy, świetni poeci, utalentowani uczeni, pracowici urzędnicy państwowi…, a humanistyczne byczki z karabinem w ręku przeżywały najdłużej, a czasami nawet wspinały się przy okazji na same szczyty władzy, elity totalitaryzmów prawicowych i lewicowych złożone są nieomalże wyłącznie z mniej utalentowanych humanistów). Jak zasymulować dla nich/dla nas podmiotowość, partycypację, jak ich/nas skutecznie oszukać, żeby nie było na masową skalę takich wtop jak Zdzisław Krasnodębski (świetny komentator Webera, ale w obszarze twórczości pozostał mu tylko resentyment odreagowywany politycznie), jak Ryszard Legutko (świetny komentator Platona i amerykańskich neokonserwatystów, ale w wymiarze twórczości filozoficznej pozostał mu tylko resentyment odreagowywany politycznie), jak Jarosław Marek Rymkiewicz.

Aby oddać sprawiedliwość temu ostatniemu, wypada zauważyć, że jego Żmut i Encyklopedie – nawet jeśli jako propozycja, w porządku, w którym tutaj myślę, niebezpieczne – to jednak propozycje interesujące, herderowsko-foucaultowskie. Szukające nie tylko możliwości, żeby wykrzyczeć swoje rzekomo lokalne „chce się żyć” w „imitacyjnym” (to Legutko robi z tego zarzut, nie ja, więc niech on się z własnej „imitacyjności” tłumaczy) języku i formach Platona, Webera i amerykańskich neokonów, ale żeby znaleźć oryginalną formę dla lokalnej treści. Choć ostatecznie, po latach moich własnych fascynacji, z których powoli wyrastam, „żmut”, czyli kołtun („żmut to bezładnie poplątane włosy, sznurki, tasiemki…”, cyt. za Jarosław Marek Rymkiewicz cytujący Aleksandra Walickiego), jako Rymkiewiczowska propozycja podmiotowości własnej peryferiów, też okazuje się bardzo negatywny i mocno podmokły resentymentem. Zostaje nam bowiem w ręku wyłącznie „przeciwieństwo uczesania”, „nieobecność grzebienia”, nie mówiąc już o braku jakiegokolwiek zakładu fryzjerskiego w okolicy.

99 procent ludzkich organizmów nie ma jednak daru twórczego. Tzw. wysokiego, kulturowego czy historycznego, bo dzieci potrafimy płodzić prawie wszyscy, tak samo jak lepić garnki, krzyczeć na meczach i manifestacjach, malować średnie obrazy, pisać nieudaną poezję i prozę, a nawet „krytycznie krytykować” (cyt. za Karol Marks). A jednak żyć chcą/chcemy wszyscy.

Wszyscy chcą/chcemy być podmiotowi. Wszyscy chcą/chcemy partycypacji albo przynajmniej jej wiarygodnego poczucia. Trzeba zatem wszystkim dostarczyć chociażby złudzenie, bo sam Lidl nie wystarczy, nawet jeśli jedzenie jest tam coraz tańsze, a wina coraz bardziej pijalne.

Sam nie mam daru twórczego w nadmiarze, a czyż nie chciałem żyć przez całe życie, czy nie zamęczałem i nie zamęczam innych swoją pasją życia? Jak nas uspokoić, żebyśmy nie niszczyli, przeciwnie, żebyśmy odnaleźli swoje miejsce w globalnym podziale pracy? Albo przynajmniej złudzenie miejsca w złudzeniu podziału.

Czy żywy organizm (patrz Freud, Bergson, Spinoza…) nie wykryje, że to tylko fikcja, to, co mu się proponuje jako symulację podmiotowości i partycypacji w polityce, w dyskursie publicznym? Jak skutecznie oszukać młodych chłopców z ogromnymi cojones z peryferyjnych humanistyk od Caracas po Białystok? Pałających żądzą życia (własnego) i śmierci (własnej i innych)? Jako gwarancją partycypacji, spełnienia, przeciwieństwa alienacji wobec „abstrakcyjnych” (a w dodatku na peryferiach zazwyczaj imitowanych) wartości, instytucji, procedur i praw?

Jak stworzyć dla nich/dla nas złudzenie „prawa do twórczości” (cyt. za Stanisław Piasecki z czasów, kiedy nawet endecję mieliśmy w Polsce modernistyczną, a nie Hoserową i Królikowską, czyli najniższego gatunku pseudonaturalistyczną)? To nie jest łatwe, dałbym Nobla temu, kto… (oczywiście, gdyby w mojej mocy było przyznawać Noble, parafraza za Zbigniew Herbert).

Jak zasymulować dla chłopców z polskich (węgierskich, słoweńskich…) humanistyk ich udział w negocjowaniu umowy o wolnym handlu pomiędzy UE i USA (dla mnie dzisiejszego możliwa, chociaż wcale nie pewna szansa regulowanej globalizacji wobec „nowego średniowiecza” globalizacji nieregulowanej, ale dla chłopców z peryferyjnych humanistyk klątwa jeszcze bardziej przeraźliwej alienacji)? Jak zasymulować dla nich/dla nas partycypację w polityce Unii Europejskiej, tworu tak bardzo abstrakcyjnego, tak bardzo alienującego, że symulacja uczestnictwa musiałaby być naprawdę genialna, żeby się chłopcy z peryferyjnych humanistyk dali na nią nabrać?

Jednak wszystko inne, co od nich/od nas słyszycie, czytacie… jest tylko („tylko”?) bardzo osobistą pieśnią o tym, że „w czerwcu chce się żyć” śpiewaną lokalnemu „bagnu zebranemu licznie”. Emily Dickinson nie była (uwaga! – szczątek analizy genderowej) chłopcem z peryferyjnej humanistyki, więc potrafiła ich/nas zobaczyć z zewnątrz. Tak przeraźliwie chłodno. Dlatego wolała kochać się w swoim „Panu Nobody”. Jakże ją rozumiem. Ale taka miłość to jednak nie jest rozwiązanie dla liberalnej demokracji masowej.

 

 ** Dziennik Opinii nr 105/2015 (889)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij