Wyobraziłem sobie własny polemiczny tekst na temat religii smoleńskiej z 2018 roku. A także własną polemikę z Piotrem Zarembą w sprawie euro z 2025 roku
Deklaracja prezesa Prawa i Sprawiedliwości, że pozostanie z nami co najmniej do roku 2027 – i to nie jako sympatycznie starzejący się człowiek (patrz Michel Houellebecq w filmie Porwanie Michela Huellebecqa, opisany niedawno przez Kingę Dunin w Dzienniku Opinii KP z sympatią, którą prawie w stu procentach podzielam), ale jako lider polskiej prawicy – skokowo utrudniła mi uprawianie zawodu polskiego publicysty quasi politycznego.
Wyobraziłem sobie mianowicie własny polemiczny tekst na temat religii smoleńskiej z 2018 roku. Potem mój tekst na temat pustych szuflad i jałowej reakcyjności polskiej prawicy politycznej i kulturowej datowany na rok 2022. A także własną polemikę z Piotrem Zarembą w sprawie euro z 2025 roku (to do Zaremby zresztą będzie należało w tej kwestii zwycięstwo praktyczne, bo PO nie podejmie w sprawie euro żadnej decyzji, mając Jarosława Kaczyńskiego jako wygodne alibi, nie podejmie w ogóle żadnej decyzji, bo Kaczyński jako alibi wystarczy, by Platforma rządziła na zawsze, obojętnie pod jakim przywództwem, każde będzie od Kaczyńskiego lepsze z punktu widzenia nowego polskiego mieszczaństwa).
Podobnie rzecz się ma z kolejnymi wystąpieniami polskich biskupów i o. Rydzyka sugerującymi, że w dzisiejszej Polsce prześladowany jest Kościół. Trzeba będzie na to wiecznie odpowiadać, powtarzając wiecznie te same argumenty, że „z troski o bezpieczeństwo ateistów, liberałów i świeckich” zakazuje się wystawiania sztuk czy organizacji koncertów, które nie podobają się „umiarkowanemu” (cyt. za media polskiego mainstreamu) abp. Gądeckiemu. A zagrożenie bezpieczeństwa ateistów, liberałów i świeckich bierze się stąd, że tenże abp. Gądecki apeluje wcześniej do katolików, aby fizyczne zagrożenie dla widzów czy słuchaczy nielubianych przez niego sztuk czy koncertów stworzyli. A prezydent Poznania Ryszard Grobelny (też będzie pewnie tym miastem rządził do 2027 roku, albo nawet dłużej) i szef miejscowej policji (ibidem) stwierdzą wówczas, że imprez wskazanych przez arcybiskupa nie zdołają obronić. W ten sposób troska „prześladowanych katolików” o „prześladujących ich ateistów, liberałów i świeckich” sięga coraz dalej, uniemożliwiając „prześladującym” chociażby publiczną artykulację własnych poglądów, nawet estetyczną. Tym bardziej że Palikot (a wraz z nim polityczny antyklerykalizm w Polsce) wydaje się Gądeckiemu i innym już powalony, zatem mogą się wziąć za dalsze pacyfikowanie nieosłoniętej liberalnej flanki Platformy.
Nowe polskie mieszczaństwo na froncie emancypacyjnym wydaje się zupełnie uśpione, zbyt jest jeszcze skoncentrowane na akumulacji pierwotnej kapitału dla siebie i swoich dzieciaczków, bo przecież zamyka się właśnie „okno możliwości”, kiedy ostatecznie rozstrzyga się w naszym coraz bardziej rozwarstwiającym się kraju, czyje geny staną się genami elity, a czyje skończą na śmietniku ludu.
Stąd podobny zapał członków Opus Dei i mieszczan świeckich albo nawet prywatnie nieco antyklerykalnych, żeby zamiast trwonić własną energię na jakieś idee, skupić się jednak na faktycznie priorytetowej dla obu obozów nowego polskiego mieszczaństwa akumulacji pierwotnej.
Wiem, że dla niektórych wizja, iż całe ich życie upłynie w bezpiecznym cyklicznym rytuale „roku świętego”, to szczyt marzeń, ale ja jestem felietonowym heroldem wielkich narracji LINEARNYCH, a nie wiecznie krążących po kole. Jarosław Kaczyński jako strażnik polskiego życia zredukowanego do najprostszego, najbardziej podstawowego biologicznego cyklu przeżycia i śmierci? Postać już nawet nie z Eliadego, ale z Agambena? To mogłoby nawet skłonić ludzi najbardziej w tym kraju teoretycznie wyszlifowanych do poparcia Kaczyńskiego w najbliższych wyborach. Ale nawet to nie mobilizuje mnie już do polemik, od czasu jak zrozumiałem, że w wiecznej Polsce głos ludzi wyszlifowanych teoretycznie nie ma żadnego politycznego znaczenia.
Wieczny powrót polskości, zasilany wątłą energią Platformy (dlatego nawet eliadowskie koło nie kręci się tutaj zbyt szybko) i stabilizowany zrzędzeniem Kaczyńskiego oraz jego działaczek podglądających osiołki, faktycznie powstrzymuje w Polsce wszelką zmianę społeczną. Poza tą wprowadzaną przez globalny rynek (pod wpływem rynku nawet w wiecznej Polsce „wszystko co stałe wyparowuje, a wszystko co święte ulega profanacji”, cyt. za Karol Marks, liczne przykłady praktyczne na potwierdzenie tej tezy łatwe do znalezienia w polskich mediach i w Lidlu).
A globalny rynek ma akurat w cyklicznie powtarzającej się Polsce jak u Pana Boga za piecem. Najniższe pensje, najsłabsze związki zawodowe, najmniej regulowany rynek pracy, na którym kapitał nie musi negocjować z pracownikami, przynajmniej tymi, którzy jeszcze nie wyjechali do Niemiec czy Anglii.
I znowu, jak w poprzednim felietonie, jeśli już nic człowieka nie cieszy, może go jeszcze pocieszyć dysfunkcja prawicy. Co zresztą ciekawe, polska prawica w ten sam sposób pociesza się dysfunkcją lewicy i istniejącego coraz bardziej symbolicznie (patrz ideowe zaplecze Platformy Obywatelskiej) liberalnego centrum. Na przykład Rafał Ziemkiewicz od paru dni grasuje po Internecie z furiackimi atakami na Janusza Palikota. Dlaczego skoncentrował się na człowieku, którego uważa za politycznego trupa? A dlatego, że jest to jedyna radość, jaka mu została. Próbuje sobie w ten sposób osłodzić świadomość, graniczącą z pewnością, że w wiecznej Polsce także on sam do śmierci będzie żył w opozycji (to męka dla kogoś, kto od dziecka marzył o panowaniu). Dożyje jednak swych dni pod władzą Platformy, w Unii Europejskiej, co najwyżej Platformę i PSL może u władzy nad nim zastąpić albo poszerzyć jakaś koalicja Platformy (i PSL-u) z lewicą, o ile jakaś lewica polityczna, a nie bohemiczna, w wiecznej Polsce przeżyje, choćby na prawach potencjalnego mniejszościowego koalicjanta.
Pewność, że na zawsze należy do obozu przegranych, musiał w Ziemkiewiczu ugruntować właśnie Jarosław Kaczyński, kiedy zadeklarował, że nie wycofa się z polityki co najmniej do 2027 roku. Czyli do roku, w którym Ziemkiewicz będzie już miał 63 lata i parę organów wewnętrznych nieodwracalnie strutych od autoagresji. Kaczyńskiemu, po nieodwracalnej klęsce 2007 roku, wystarczy bycie królem ludzi zepchniętych z drogi przez przez prące do przodu nowe polskie mieszczaństwo. Ziemkiewiczowi perspektywa bycia bardem przegranych nie wystarczała nigdy. Ale nie ma innego wyjścia, to Kaczyński organizuje do kolejnych porażek polską prawicę. Stąd coraz bardziej szaleńczy taniec Ziemkiewicza na tym, co on sam uważa za grób Palikota.